Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Noty, dołączone do testamentu, opiewały, co następuje:
„Nota pierwsza: 15. listopada 1854 roku, Szymona Dharville, urodzona przed trzema dniami, została tajemnie przezemnie pochwyconą matce, o której wiedziałem, albo którą przynajmniej miałem za zdolną do jej usunięcia.
„W tym samym dniu dziecko to zapisane zostało do akt stanu cywilnego w merostwie trzeciego okręgu Paryża, Jako naturalna córka Walentyny Dharville i ojca niewiadomego.
„W tej chwili, gdy to piszę, ma ona lat dwadzieścia dwa...
„17 listopada tegoż roku powierzyłem dziecię mamce, Klaudynle Chervet, zamieszkałej w Vic-sur-Braisnes, w departamencie Yonny i wręczyłem tej mamce sumę trzydzieści tysięcy franków na wychowanie dziewczynki, której nadałem imię Szymona.

Armand Dharville“.

„Druga nota: Straciwszy zupełnie od lat dziesięciu z widoku swoją siostrę, nie mogę powiedzieć, co się z nią stało, ale zdaje mi się, że ją bardzo łatwo znaleźć podług tej jedynej wskazówki: Mąż jej nazywał się Ludwik de Bressolles, był budowniczym i mieszkał w Paryżu.

Armand Dharville“.

Młodzieniec z ulicy Navarin czytał dalej — patrząc na ostatni arkusz, skopiowany przez siebie:
— Ot, na koniec kilka wierszy, skreślonych do tego, który miał odebrać tajemnicze papiery: „Armand Dharville umarł 30 grudnia 1876 roku. Ważną jest rzeczą dowiedzieć się, czy dwoje dzieci zakończyło życie przed rokiem wyżej wspomnianym i dniem wyznaczonym do podziału majątku, który to majątek pozostałby w rękach V.... podzielić się mający zarówno pomiędzy....
„Łatwo sumienie pobudzić do działania, nie spuszczając zeń oka.“
Na ustach młodzieńca ukazał się uśmiech, którego wyrażenia nie podobna było oznaczyć.
— No — szepnął — stanowczo wypadek, który jest bardzo ważnym, wprowadził mnie na dobry trop. Otóż jestem posiadaczem tajemnicy, wartej dwanaście milionów siedmkroć pięćdziesiąt tysięcy franków. Ładny grosz, słowo honoru! Ach panowie „Pięć gwiazd“, ponieważ się zdaje, że was będzie pięciu do podzielenia się kąskiem, więc i mnie trzeba jakiejś cząstki. — Zdaje mi się, żem ją słusznie zarobił. Człowiek raz tylko w życiu ma sposobność zrobienia majątku. Kto z tej jedynej sposobności nie skorzysta, jest głupiec, nie godzien, aby dojść do czegoś! Ja nim nie będę. Ja los trzymam w ręku i przysięgam, że mi się nie wymknie.
Pozbierał przeczytane, albo raczej odczytane po raz drugi papiery, umieścił je w tece, leżącej na biurku i biorąc portfel, mówił dalej:
— Teraz trzeba zabezpieczyć oryginały od jakiego zamachu... Nie wiadomo, co się może przytrafić.
Rzucił szybkie spojrzenie na meble, znajdujące się w mieszkaniu.
— Gdzie one będą bezpieczniejsze? — rzekł.
Po chwili namysłu dodał:
— Nic nie nagli... Tymczasowo złożę je na wierzchu szafy bibliotecznej. Potem pomyślę, co zrobić.
Wtedy wziąwszy krzesło, wszedł na nie i umieścił portfel na górnej desce wskazanego meblu, założonego pękami dzienników i broszur.
W istocie, tymczasowa skrytka była doskonała, gdyż gruby pokład kurzu, pokrywający wiązki papieru, okazywał aż nadto dobrze, że myśl o uporządkowaniu takiego chaosu nawet w głowie nikomu nie powstała. Szafę zamknął na dwa spusty i klucz wyjął z zamku.
W tej chwili zegar wybił dziewiątą.
Stalowy młoteczek po raz dziewiąty uderzył w dzwonek, gdy w przedpokoju rozległ się gwałtowny brzęk dzwonka.
Młodzieniec nadstawił ucha.
— To tu ktoś idzie... — szepnął ze wzruszeniem, nie pozbawionem przestrachu. — Kto może przychodzić tak rano?
Dzwonek odezwał się znowu, lecz tym razem w różnych odstępach, przedzielonych krótką przerwą.
Zmarszczka, wyryta na czole gospodarza tego mieszkania, znikła i uśmiech powrócił na usta.
— To Oktawia! — rzekł. — Ona ma swoje napady nerwowe! Jej sposób anonsowania się aż nadto tego dowodzi. Będzie gorąco! Strzeżmy się bomby! Szczęściem ze mnie jest dobry koń bojowy!
Szarpany rozgorączkowaną ręką, dzwonek o mało nie pękł.
Młodzieniec wyszedł ze swego gabinetu, — przebył przedpokój i otworzył drzwi, prowadzące na schody.
Wysoka, szczupła kobieta, ubrana w elegancką czarną, jedwabną suknię i w płaszczyk aksamitny podbity sobolami, z twarzą ukrytą pod gęsta zasłoną, wpadła jak huragan do mieszkania Młodzieniec, którego nazwiska dotychczas nie znamy, zamknął drzwi i zawołał z zadziwioną miną:
— Ba! to ty!...
Nowoprzybyła od razu stanęła.
— Jak to ty mówisz! — odparła ostrym głosem, drżącym z gniewu. — Wiesz, że się robisz nudnym, mój drogi, i wcale nie zabawnym! Wyznaczasz mi schadzkę na wczoraj na kwadrans na pierwszą w kawiarni Renaissance? Ja czekam do pierwszej, a Maurycego nie ma! Myślę sobie: musi być omyłka. Każę się zawieźć do domu. I tam Maurycego ani śladu! Wracam do kawiarni Renaissance — zamknięta! Wracam do domu — ani żywego ducha!.. Przepędzam noc, kładąc kabałę i powtarzając: spóźnił się... Maurycy nadejdzie. Byłam naiwna, mój kochany, co? Nadchodzi dzień. Nikogo. Przybiegłam tu jak szalona. Ty dajesz mi się mordować u drzwi przez trzy minuty i nareszcie decydujesz się otworzyć, mówiąc spokojnie: Ba! to ty! Miljon miljonów! czyś ty przypadkiem nie czekał na jaką inną. A więc niech no nadejdzie ta inna, zdaje mi się, że pośmielibyśmy się trochę! Ach, moje dzieci, to byłby dopiero bal! No, przemówiszże raz? Czy odpowiesz?...
— Przemówić?... Odpowiadać?... — rzekł, śmiejąc się ten, któregośmy nazwali Maurycym. — Alboż ty mi dajesz czas na to? Zaczynasz od sceny zazdrości, a twoja zapamiętała przemowa nie pozwala mi wtrącić ani jednego wyrazu... A więc nie, na inną nie czekam i jestem zachwycony twoim widokiem.
— Doprawdy?
— Słowo honoru, ale twoja ranna wizyta jest nie w porę.
— A to dlaczego?
— Dla tego, że muszę iść do redakcji zanieść artykuły... Wszak dobrze wiesz, że jestem reporterem...
— Ja sobie kpię z twego reporterstwa... Ono ci nie da trzydziestu franków dochodu.
— Zapewne, ale przecież trzeba żyć, wszak prawda?
Młoda kobieta przestąpiła próg gabinetu.
— Ogień i światło! — zawołała — więc orałeś dziś zrana?
Maurycy zgasił lampę, spuścił firanki i odpowiedział:
— Nie tylko dziś rano, moja pieszczotko, ale i większą część nocy. Pracowałem jak murzyn...
— Więc zapomniałeś o mnie dla bazgraniny.
— Wcale o tobie nie zapomniałem.
— Otóż go masz! Jakto, nie miałeś po spektaklu przyjść po mnie do kawiarni Renaissance?
— Wcale nie, skoroś w teatrze była z hrabią.
— Hrabia odszedł o jedenastej. Wypadało mu się pokazać na balu urzędowym.
— Nie wiedziałem, że się miał oddalić.
— Zła wymówka. Nic ci pomimo to nie przeszkadzało do przyjścia.
— Powiedz od razu, że chcesz mieć słuszność i dajmy temu spokój.
— Ja nie chcę mieć słuszności, ale nie chcę być narażaną na śmieszność.
Maurycy wzruszył ramionami.
— Gdybyś sobie zadała trud przyjść tutaj, to byłabyś mnie zastała — odparł.
— Miałam latać za jegomością! Ot to, zaraz! Żeby sobie panicz wyobrażał, że za nim szaleję. O nie, nie jestem taką gęsią, mój kochany!
— A przyszłaś dzisiaj.
— Prosto przez ciekawość... chciałam się dowiedzieć, czyś w domu.
— I widzisz, że jestem — rzekł Maurycy, obejmując ręką kibić młodej kobiety, która się uwolniła, aby w jednej chwili zdjąć futro i kapelusz.
Panna Oktawia była to ładna dziewczyna dwudziestodwu lub dwudziestotrzy letnia, z bujnym, czarnym włosem, z czarnemi oczyma, czerwonemi ustami i białemi zębami, bardzo powabna i któraby była jeszcze powabniejsza, gdyby nie malowanie, którego nadużywała.
Maurycy znowu ją chciał uścisnąć.
Wyrwała się, wołając:
— Precz! Jestem wściekła!
— Cóż to za grymasy? — zapytał młodzieniec, zaczynając się śmiać na nowo. — Cóżem ci zawinił?
— Nie wiem, ale zgaduję...
— Zdaje ci się, moja droga. Przysięgam, że jestem niewinny jak anioł! No, usiądź przed kominkiem i ogrzej sobie łapki, które muszą być zlodowaciałe!
I Maurycy łagodnie zmusił Oktawję, aby usiadła przy kominku w obszernym fotelu.
— Jacy oni pochlebcy, ci mężczyźni, gdy chcą, aby im przebaczyć! — rzekła młoda kobieta, nie mogąc się wstrzymać od śmiechu. — Głupi byłby, ktoby im wierzył! No, siadaj bałamucie!
— Już się nie gniewasz?
— Siadaj najprzód... Tam, dobrze... Teraz mówmy...
— I owszem....
— Nie będziesz kłamał?
— Ja nigdy nie kłamię. Cóż chcesz wiedzieć?
— Coś robił wczoraj wieczorem i dziś w nocy?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.