Strona:X de Montépin Tajemnica grobowca.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zła wymówka. Nic ci pomimo to nie przeszkadzało do przyjścia.
— Powiedz od razu, że chcesz mieć słuszność i dajmy temu spokój.
— Ja nie chcę mieć słuszności, ale nie chcę być narażaną na śmieszność.
Maurycy wzruszył ramionami.
— Gdybyś sobie zadała trud przyjść tutaj, to byłabyś mnie zastała — odparł.
— Miałam latać za jegomością! Ot to, zaraz! Żeby sobie panicz wyobrażał, że za nim szaleję. O nie, nie jestem taką gęsią, mój kochany!
— A przyszłaś dzisiaj.
— Prosto przez ciekawość... chciałam się dowiedzieć, czyś w domu.
— I widzisz, że jestem — rzekł Maurycy, obejmując ręką kibić młodej kobiety, która się uwolniła, aby w jednej chwili zdjąć futro i kapelusz.
Panna Oktawia była to ładna dziewczyna dwudziestodwu lub dwudziestotrzy letnia, z bujnym, czarnym włosem, z czarnemi oczyma, czerwonemi ustami i białemi zębami, bardzo powabna i któraby była jeszcze powabniejsza, gdyby nie malowanie, którego nadużywała.
Maurycy znowu ją chciał uścisnąć.
Wyrwała się, wołając:
— Precz! Jestem wściekła!
— Cóż to za grymasy? — zapytał młodzieniec, zaczynając się śmiać na nowo. — Cóżem ci zawinił?
— Nie wiem, ale zgaduję...
— Zdaje ci się, moja droga. Przysięgam, że jestem niewinny jak anioł! No, usiądź przed kominkiem i ogrzej sobie łapki, które muszą być zlodowaciałe!
I Maurycy łagodnie zmusił Oktawję, aby usiadła przy kominku w obszernym fotelu.
— Jacy oni pochlebcy, ci mężczyźni, gdy chcą, aby im przebaczyć! — rzekła młoda kobieta, nie mogąc się wstrzymać od śmiechu. — Głupi byłby, ktoby im wierzył! No, siadaj bałamucie!
— Już się nie gniewasz?
— Siadaj najprzód... Tam, dobrze... Teraz mówmy...
— I owszem....
— Nie będziesz kłamał?
— Ja nigdy nie kłamię. Cóż chcesz wiedzieć?
— Coś robił wczoraj wieczorem i dziś w nocy?