Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Maurycy po raz trzeci chciał uścisnąć młodą kobietę.
Odepchnęła go prawie gniewnie, wołając:
Uściskasz mnie wtedy, gdy odpowiesz, a nie wprzódy. Opuściłam cię wczoraj o trzy kwadranse na siódmą. Coś robił od togo czasu?
— Poszedłem na obiad.
— Dokąd?
— Do Brebantu.
— Sam jeden?
— Poszedłem sam, lecz tam zastałem dwóch czy trzech znajomych młodych ludzi i jedliśmy obiad razem.
— Kto oni byli?
Maurycy wymienił nazwiska.
— A potem? — zapytała Oktawia.
— Włócząc się po bulwarze, przechodziłem — koło teatru Varietes... Wszedłem do niego.
— Zamiast przyjść do Renaissance, gdzie ja byłam!
— I gdzie nie byłaś sama! Ja z tobą otwarcie pomówię, moja kochana. Nie podoba mi się to, że cię w loży widuję z hrabią. Gdy on się do ciebie nachyla, aby z tobą mówić po cichu, a ty go słuchasz, uśmiechając się czule, znajduję, że położenie moje jest śmiesznem.
— Głupcze, co cię to może obchodzić, skoro wiesz, że ciebie kocham! Jeżeli kto jest śmiesznym, to nie ty, tylko hrabia!
— Zgoda, ale wolałbym nie być świadkiem tego, czemu nie mogę przeszkodzić.
— Wszystko to kłamstwo. Jestem pewna, że ty mnie oszukujesz z jakąś blondynką. Widziałam to w kartach.
Maurycy zaczął się śmiać.
— Karty nie wiedzą, co wróżą! — odparł. — Ja blondynek nie cierpię!
— Ta-ra-ta-ta! Wy mężczyźni lubicie kobiety nie dla koloru włosów. Na koniec zgadzam się na to, że karty skłamały i życzę sobie tego tem więcej, że ci zapowiedziały wielkie kłopoty.
— Mnie? — powtórzył młodzieniec, mimowolnie zadrżawszy.
— Tak... Byłeś pomiędzy damą pikową i jakimś wieśniakiem, królem karowym. Po prawej stronie miałeś asa pikowego i dziesiątkę pikowa po lewej, to znaczy kłopoty. Niedaleko był as pikoowy, oznaczający pieniądze, ale stał pomiędzy siódemką karową a siódemka kierową, co znaczy morderstwo, więzienie.
Jakkolwiek młodzieniec był niedowiarkiem co do kart i ich wróżb, podobieństwo było tak dziwne, że uczuł, jak pot zwilża mu korzenie włosów.
Jednakże zaczął się śmiać śmiechem cokolwiek przymuszonym.
— Dosyć tych głupstw moja droga! — rzekł następnie. — Porzućmy karty i mówmy poważnie. Wyszedłszy z teatru powróciłem do domu i spałem dwie godziny, poczem zapaliłem lampę i ogień i zabrałem się do roboty, którą ukończyłem wtedy zaledwie, gdyś zadzwoniła.
— I blondynki wcale nie było.
— Blondynki żadnej, ale brunetka, którą uwielbiam!
To mówiąc, Maurycy przyłożył usta do policzka Oktawii, która się tym razem nie upierała i rzekła z uśmiechem:
— Jeżeli kłamiesz, to tem gorzej! Wierzę ci i przebaczam!
— Przebaczasz mi błędy przezemnie nie popełnione! Ależ to zupełnie, po anielsku! Zapal papierosa i pozwól mi się ubierać!
— Wychodzisz?
— Tak. Idę do redakcji, dziś potrzeba mi pieniędzy. Kasa wypłaca i odbiorę.
— Ba! pójdziesz kiedyindziej!
— Ale kiedy ci mówię.
— Że ci potrzeba — przerwała Oktawja. — A więc, to jasne jak dzień. Pożyczę ci dwadzieścia pięć luidorów.
— Nie, dziękuję.... Nie mam zwyczaju brać od kobiet.
— A jeżelibym bardzo prosiła?
— Byłoby na próżno i obraziłabyś mnie. — Zresztą powtarzam ci, że to niepodobieństwo, zupełnie niepodobieństwo, abym z tobą jadł śniadanie. Mam do zrobienia korektę, a potem muszę iść na przedmieście Saint Germain odwiedzić jednego starego krewnego, którego jestem jedynym spadkobiercą, a który jest chory. Rozumiesz, że to rzecz ważna. Ale jak tylko się uwolnię, przyjdę do ciebie, zjemy razem obiad, a potem zawiozę cię do Folies-Bergere. Zgoda?
— Musi tak być! — odpowiedziała Oktawja. — Nie ma sposobu nie ustąpić, gdy ty coś postanowisz!
Zbytecznem byłoby wyjaśniać, kto była Oktawja.
Gdy przybyła z prowincji, mając lat siedmnaście, aby się umieścić za pokojówkę, jej ładne oczy, zgrabna postać i fizjognomja naiwnie wyzywająca, prędko sprowadziły jej propozycje, których wcale nie odrzucała, gdyż te pochlebiały jej wrodzonym instynktom rozkoszy i zbytku.
Raz rzucona w ekscentryczny świat owych „pięknych małych“, wkrótce została gwiazdą piątego lub szóstego rzędu.
Miała tak samo, jak jej wszystkie przyjaciółki, mieszkanie bogato umeblowane, parę koni, powóz i karetę; otrzymywała dużo pieniędzy, trwoniła jeszcze więcej, niż ich otrzymywała, robiła długi i kiedykolwiek mogąc się ujrzeć bez grosza, zachowywała aż do ostatniej chwili pozory bogactwa.
Maurycy Vasseur, takie było nazwisko młodzieńca z ulicy Navarine, mający około dwudziestu czterech lat, lecz wyglądający młodziej, z najprzewrotniejszą duszą łączył jednocześnie brutalną i giętką naturę.
Obdarzony niezwykłą inteligencją i żywą wyobraźnią, jedno i drugie używał tylko na złe i pożerany pragnieniem rozkoszy wszelkiego rodzaju, przez chęć prowadzenia wystawnego życia, przyrzekł sobie, że dojdzie do majątku, do majątku ogromnego za jakąbądź cenę, choćby do osiągnięcia tego celu miał narazić swoją głowę, i wiemy, że dotrzymał słowa.
Słyszeliśmy, że Maurycy Vasseur nazywał siebie dziennikarzem.
W istocie zajmował się on, jeżeli nie dziennikarstwem, to reporterstwem, w piśmie poświęconem wyzyskiwaniu i pornografii, nie tyle dla szczupłego zysku, jaki mógł z tego wyciągnąć, ile dla tego, aby miał prawo umieścić na swojej karcie pod nazwiskiem te dwa wyrazy:

Redaktor „Skorpiona“.

Według jego zdania dawało mu to pewne znaczenie w świecie, i dostarczało mu do jego rozporządzenia bilety do teatrów i wejścia bezpłatne do kawiarń, gdzie śpiewano, na bale itp.
Maurycy Vasseur nie miał majątku, ale pobierał pensję miesięczną, wypłacaną mu przez osobę jeszcze nieznaną naszym czytelnikom, ale która w niniejszem opowiadaniu ma grać ważną rolę.
Grywał wiele i to z niezmiennem ciągle szczęściem, a dzięki zwykłym wygranym, mógł utrzymać równowagę pomiędzy przychodem i wydatkami.
Oktawja kochała Maurycego tak, jak dziewięć dziesiątych owych wykolejonych zwykle kocha: zmysłami, a nie sercem, przez kaprys, nie zaś z miłości.
Maurycy kochał Oktawję również przez kaprys, a głównie przez próżność, dla tego, że była modną, że jej ładna twarzyczka, elegancja i zbytek pochlebiały jego miłości własnej, że jeździła do lasku własnym powozem i na koniec, że go nic a nic nie kosztowała.
Związek tych dwóch charakterów, obydwu niegodziwych i przewrotnych, choć w różnych stopniach, był ostatecznie, najzupełniej logicznym i trwał od roku, przerywany licznemu burzami.
Oktawja i Maurycy kłócili się i lżyli, wodzili literalnie za włosy, rozstawali się raz na zawsze i przysięgając, że się nigdy nie zobaczą, a nazajutrz zbliżali, przysięgając miłość, na wieki.
Ten „modus vivendi“ przedstawia tylko rzeczy zwyczajne i powtarza się z małemi zmianami we wszystkich związkach tego rodzaju — jak ten, który nas zajmuje od najniższego szczebla aż do szczytu. Jest to ogólne prawo.
Jeden szczegół godzien jest naszej uwagi.
Jakkolwiek pozbawiona sensu moralnego, młoda kobieta posiadała jeden przymiot, była ze swoim kochankiem otwartą.
Przeciwnie, Maurycy ukrywał przed swoją kochanką tajemne myśli i wystrzegał się okazać takim, jakim był — to jest, rozwiązać tajemnicę swojej maski.
Nie dowierzając stanowczo Oktawji, przedsiębrał ostrożności przeciwko zdradzie, albo przeciwko możliwej niedyskretności i — jak to zwykle mówią — to tylko powierzał młodej kobiecie, co chciał zgubić.
Opuściliśmy Maurycego, ubierającego się z pośpiechem.
Oktawja wychodząc z pokoju sypialnego i trzymając w ręku czyste mankiety, powróciła do gabinetu.
— Gotowe? — zapytał Maurycy.
— Nie, mój najdroższy... — odpowiedziało dziewczę.
— Ba! a dlaczego?
— Dla bardzo ważnego powodu. Nie znalazłam spinek do mankiet.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.