Tajemnica długiego i krótkiego życia (Adamowicz, 1922)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bogusław Adamowicz
Tytuł Tajemnica długiego i krótkiego życia
Pochodzenie Wesoły Marszałek
zbiór opowiadań
Wydawca Książki Ciekawe
Data wyd. 1922
Druk Z.G. Zygmunt Sakierski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tajemnica długiego i krótkiego życia.
I.

Spory szmat lądu i morza zajmowało nieporównane imperjum wielkiego Li-Czyng-Ki-Jamy. Było to jedno z najznakomiciej urządzonych i najznakomiciej rządzonych na świecie mocarstw.
Wszyscy poddani tam słynęli z rozsądku i zdrowych przekonań politycznych; wszyscy byli jednakowego wzrostu średniego, i wszyscy tak do siebie podobni, jak jedna kropla wody do drugiej.
Bowiem imperjum to było wysoce oświeconym krajem.
Byli tam dygnitarze, byli uczeni i filozofowie, byli bankierzy, kupcy, dozorcy więzienni, profesorowie wszechnic, aptekarze, książęta krwi i różni inni utytułowani... Byli tam, z konieczności zresztą, i ludzie zwyczajni, indywidua ciemne i bez znaczenia, czyli właściwy plebs, inaczej mówiąc: pospólstwo, motłoch, albo hołota.
Tych ostatnich jednakże uszczęśliwiała oświeconość przodujących w kraju ekscelencyj, z których każdy im większą posiadał naukę, tem wyższą piastował godność, a im wyższą piastował godność, w tem dłuższych wypadało mu pogrążać się zadumach, chłodzące popijając napoje, w obłokach dymu buchającego ze wspaniałej fajki.
Ale na to, by dojść chociażby do najniższej godności należało poskładać odpowiednio trudne egzaminy.
I tak, trzeba było przed nieposzlakowaną komisją odpowiedzieć z pamięci i bez zająknienia na pięć zasadniczych, trzy drugorzędne i dwa uboczne naukowe pytania, aby otrzymać order „Księżycowej miotły“, a przez to samo godność zamiatacza placu w powiatowem mieście. W stolicy, dla zaznaczenia jej wyższości nad innemi miastami, urzędu tego nie było. Ażeby zostać komisarzem policji, wymagało się co najmniej w dwójnasób większej wiedzy.
Jeżeli zatem uprzytomnimy sobie, ile to stopni hierarchicznych oddziela takiego stróża i kierownika porządku ulic od dyrektora cesarskiej nadwornej kapeli, to może zdołamy wyobrazić, jak wysoce ukształconym musiał być ów pasterz dźwięków niesfornych, skoro dozwolonem mu było wymachiwać laseczką nawet przed majestatem.
Wszyscy obywatele zwyczajni ubierali się jednakowo: żółto. W miarę jednak wyższości urzędu noszono bogatsze i barwniejsze stroje. Już nawet „spensjonowany inspektor od sikawek“, miał na swym żółtym uniformie naszyte dwie gwiazdki zielone. Oficer gwardji miał cały płaszcz z sutego fioletowego jedwabiu. I tak szło w górę. Z podnoszeniem się rangi, podnosiła się świetność barwy na wierzchniem ubraniu, a przy jeszcze większych zasługach nawet i na spodniach. Nie stało bowiem nierządem imperjum wielkiego Li-Czyng-Ki-Jamy. I słusznie rzec można, iż nietylko mądrość, jak to widzimy z trudności egzaminów, ale i sprawiedliwość rządziła tym wysoce kulturalnym krajem.
Nie była tam w zaniedbaniu nawet sztuka, tylko tam nie było o nią sporów, a to dzięki wy bornym podręcznikom estetyki, które zatwierdziło ministerjum.
Kto w ziarnku ryżu lub pszenicy, nie psując jego wierzchniej powłoki, potrafił wyrzeźbić drugie, mniejsze ziarnko, ten uważany był za artystę. Za wielkiego artystę uchodził ten, kto wyrzeźbiwszy w jednem ziarnku drugie, w tem drugiem potrafił wyrzeźbić jeszcze jedno, już bardzo maluchne oczywiście ziarneczko. Ale ten, kto w jednem ziarnku, wydłubawszy drugie, a w drugiem trzecie, i w tem trzeciem (zawsze nie psując skorupek) zdołał wyskrobać jeszcze jedno, już całkiem mikroskopijne, — takiemu nawet z urzędu przyznawano tytuł prawdziwego mistrza. Przyjmowały go wyższe sfery, zatwierdzało go ministerjum, i nawet sam wielki Li-Czyng-Ki-Jama interesował się jego talentem, a czasem, bywały wypadki, raczył nawet dopuszczać mistrza tej miary, narówni z mistrzami i ambasadorami obcych mocarstw, do uroczystych bankietów, olśniewających blaskiem, mój Boże, i jakiejże wytwornej etykiety!

II.

Wiadomo, że na całym świecie ludzie są jednakowo źli i nielojalni. Jeżeli więc w imperjum tem wszyscy byli rozsądnymi obywatelami, to nie należy wcale przypisywać tego szlachetności ich wyjątkowej natury. Należy to przypisać temu, że mieli doskonały kodeks karny, kodeks, który był wprost jakby wymarzonem przez patrjotów matematycznem jakiemś arcydziełem!
Oto na dowód — pierwszy lepszy z jego paragrafów:
„Jeżeli człowiek zwyczajny wobec dostojnika pierwszej (t. j. najniższej) klasy siedzącego usiądzie, to winien za to otrzymać jedenaście „bambusowych pogłaskań“ — tam, gdzie prawo uważa za — najstosowniejsze.
„Jeżeli wobec urzędnika drugiej klasy siedzącego usiądzie, to należy mu się dwa razy więcej rzekomych pogłaskań, czyli razem takowych dwadzieścia i dwa.
Uwaga 1. Zwyczajny wobec dostojnika pierwszej klasy siedzącego powinien stać, wobec leżącego może siedzieć. Wobec dostojnika drugiej klasy siedzącego, powinien chodzić, wobec stojącego biegać, wobec chodzącego skakać i t. d.
Uwaga 2. Jeżeli więc zwyczajny wobec dostojnika pierwszej klasy siedzącego się położy, karany ma być tak samo, jak gdyby wobec urzędnika drugiej klasy chodzącego chodził.
„Jeżeli zatem zwyczajny wobec ekscelencji siedzącego zacznie chociażby skakać — to zważywszy na wysokość stanowiska tego dygnitarza, ma ulec karze odpowiednio wyższej, czyli łagodnemu odpiłowaniu głowy.
I jakże teraz się dziwić, że wobec tak doskonałego ustroju, nieporównane imperjum owo, jakkolwiek spory szmat zajmowało lądu, lubiło zaokrąglać swe granice, pragnąc jak najwięcej ludzkości uszczęśliwić swemi znakomitemi urządzeniami!

III.

I oto niejaki Fu, obywatel takiego kraju, człowiek zwyczajny, ubierający się całkiem żółto, bez żadnej gwiazdki ładniejszego koloru, żywiący się najgorszym gatunkiem ryżu i herbaty, nie mający prawa nawet zamarzyć o wybrednych przysmakach, w rodzaju pasztetu z piętek pajęczych lub tartych w miodzie gąsienic, nie umiejący odpowiedzieć bez zająknienia nawet na jedno trudne naukowe pytanie, słowem osobnik ciemny, bez zasług i znaczenia, to nic zupełne — ten nędzarz, ośmielił się być w głębi ducha (naturalnie tylko w głębi ducha) ośmielił się być innego niż wszyscy, niż prawo i nauka nakazywały, o urządzeniach jego ojczyzny zdania!
Jakże jest straszną ciemnota ludu, jak błogosławić należy patrjotów, którzy walczą z analfabetyzmem!...
Biedny Fu był zdania, że wcale mu nie jest tak dobrze przy tych urządzeniach, jak wszyscy go o tem zapewniali, że owszem, bardzo jest źle nawet. Był oczywiście zupełnym idjotą, nie umiejącym myśleć serjo, t. j. brać rzeczy „tak jak one są“... Marzyciel niezdolny dostosować się do najprostszych wymagań zdrowego rozsądku, indywiduum pozbawione taktu i zmysłu orjentacji....
Fu w żaden sposób nie umiał sobie poradzić z liczeniem gwiazdek na spodniach nawet u znacznych dygnitarzy.
Nieraz więc za to odbierał mniejsze lub większe porcje bambusowych połechtań, zależnie od powagi osobistości, z którą miał szczęście się spotkać. A ponieważ i kije nie zdołały nauczyć go obowiązkowości, nic więc dziwnego, że coraz to więcej doznawał niezaprzeczonych dowodów prawidłowego funkcjonowania i znacznej biegłości w matematyce miejscowych władz wykonawczych.
Kto inny wytrwałby może cnotliwie, z determinacją, aż do końca, znajdując pocieszenie w samodoskonałość funkcjonowania prawnego systemu. Ale Fu, niestety, nie należał do cnotliwych.
Fu nie miał w sobie zdrowego poczucia, nie miał należytego poszanowania dla nienaruszalnej świętości przyjętych powszechnie zwyczajów i postanowień i zaczął... filozofować. Uciekłszy od ludzi — w samotności — w tajemnicy zupełnej zaczął się karygodnie zamyślać, zastanawiać — i nad czem? nad wynalezieniem sposobu wymknięcia się słusznym wyrokom, czyli nad oszukaniem prawa!
Wiedząc, że w imperjum tak znakomicie rządzonem żadna siła ludzka nie zdoła wydrzeć winnego zasłużonej karze, zaczął przemyśliwać nad tem, czyby nie było możliwem w jakiś sposób zmniejszyć przynajmniej ból, albo skrócić czas trwania jego, chociażby pod względem wewnętrznego odczuwania nieprzyjemnych wzruszeń.
Wiadomo, że czas niekiedy wlecze się po żółwiemu, niekiedy leci szybkiem skrzydłem ptaka. Czas jest zawsze jednaki, lecz w odczuwaniu naszem godzina może się wydać jedną chwilą, tak dobrze jak i całym wiekiem. „Godziny dłużą się w lata, a lata nikną jak chwile“ — głoszą mędrcy. Musi zatem wewnątrz nas samych, w naszej duszy leżeć przyczyna owego skracania się lub przedłużania czasu.
Musi być jakiś sekret.
I oddawszy się z całym, właściwym samoukom uporem i zaciętością trudnym filozoficznym dociekaniom, zrobił Fu, po pewnym dosyć długim zresztą czasie, epokowe odkrycie. Znalazł sposób skracania chwili. Przy pierwszej z łatwo nadarzających się sposobności, wypróbował wynalazek, i z biegiem czasu udoskonalił go do tego stopnia, że umiał skracać ból, trwający wiele godzin, w odczuciu swem, do mniej niż jedna sekunda. A doszedłszy do takiej perfekcji, zaczął drwić sobie z prawa i sprawiedliwości.
Jakże niebezpieczną jest wiedza w ręku ciemnego pospólstwa!
Lecz wynalazca nasz nie zatrzymał się na tem jednem występnem odkryciu. Miał on młodą i urodziwą małżonkę, która codziennie listkami aloesu, umaczanemi w rycynowym olejku, okładała dosadne ślady sprawiedliwości na jego nędznem, chudem ciele. Czyniła to z dumą i ze łzami w oczach. Dzięki tej słodkiej kobiecie doświadczył Fu nieco dostępnych nawet dla niedostojnych osób, miłych chwil w życiu. Lecz chwile te jak każda radość ziemska, trwały tak niewymownie krótko! Przyszła mu zatem myśl niezła, by i do tych znikomych momentów szczęścia zastosować środek skuteczny w długotrwających godzinach cierpienia, a zastosować go naodwrót, t. j. by działał w kierunku przedłużania.
I to mu również świetnie się udało, tak dalece, że słodycz jednej przelotnej pieszczoty był w stanie rozciągnąć na długość całych godzin, szczęścia i nawet jeszcze na dłużej.
Już teraz czuł się zupełnie zadowolonym z losu. Zmienił się całkiem. Z melancholijnego, stał się wesołym i swobodnym, z milczącego rozmownym a nawet nieco przekornym i wyzywającym. Wyładniał, wypogodniał na twarzy i zaczął nawet tyć. A zrobił się już zupełnym arogantem z chwilą, gdy wybornemu swemu dziełu, jakkolwiek to nie miało nic wspólnego z literaturą, znalazł odpowiedni tytuł. Nazwał je „Tajemnicą długiego i krótkiego życia.“
Nadobna Ti cieszyła się niezmiernie ze zmiany usposobienia męża, lecz z wrodzonej każdej kobiecie ciekawości żądała natarczywie, aby wyjawi! jej, czemu zawdzięcza tak pomyślną zmianę. Fu opierał się długo, ale w końcu nie wytrzymał — i przyznał się żonie, że zrobił naukowe odkrycie. Zaklinał się przytem na wszystkie świętości, żeby nikomu o tem nie mówiła, gdyż w przeciwnym razie mogłoby to ściągnąć na jego głowę, Bóg wie, jakie wielkie nieszczęście, Ti dała mu święte przyrzeczenie, że będzie jak grób niema, poczem, naturalnie, jako prawdziwa kobieta, pobiegła zaraz do sąsiadki, aby pochwalić się przed nią, jakiego ma genjalnego męża. Sąsiadka najbliższa powtórzyła to sąsiadkom dalszym, i stało się tak, że po pewnym czasie jakiś cnotliwy patrjota poczuł się w obowiązku donieść o niebezpiecznem odkryciu odpowiednim organom władzy. Te zaś, wykazując tym razem wzorową swą sprawność i gorliwość, pośpieszyły niezwłocznie uwięzić nieproszonego wynalazcę.
I oto domorosły nasz uczony musiał stanąć przed sądem, pod zarzutem samowolnego dokonania odkrycia bez uprzedniego złożenia egzaminów, a tem samem o przekroczenie ustawy, sankcjonowanej zgóry, której przestrzeganie, jako i przestrzeganie wszelkich wogóle ustaw, jest wyraźnem życzeniem monarchy, czyli — o zbrodnię obrazy majestatu.
Proces trwał krótko i odbył się jak najprawidłowiej. I Fu.mógł być zupełnie zadowolonym z przebiegu rozprawy, gdyż z całem zachowaniem przepisów został zasądzony na powolne rozpiłowanie dwiema w przeciwne strony piłującemi piłami.
Nietylko jednak chodziło w tym kraju o karę samą (owszem, chodziło o nią), lecz dbano też. i o danie winowajcy możności naprawienia choć w części wyrządzonej społeczeństwu krzywdy.
Fu zatem miał wykonać teraz to, czego nie wykonał w porę. Miał zwierzyć swój sekret władzom. I w tym celu wzięto go na tortury przedwstępne, zwane prowizorycznemi, prewencyjnemi, albo jaszcze inaczej, zależnie od podręcznika, w którym o tem mowa.

IV.

Trudno jest bez błogiego uśmiechu zadowolenia wspomnieć o czemś tak pięknem i budującem jak to, czem w oczach świata całego był park wielkiego Li-Czyng-Ki-Jamy, prawdziwa chluba narodu, miejsce gdzie dojrzewały przesłodkie owoce sprawiedliwości.
W długich alejach, pomiędzy zielonością palm i posągami z marmuru, ciągnęły się nieskończone rzędy rusztowań, zbudowanych z niezmiernie drogiego zamorskiego drzewa. Na szczytach ich poustawiane były misterne „przyrządy“, wszystkie ze złota, srebra lub słoniowej kości.
Artystycznie rzeźbione krzesełka o naszpikowanych poręczach, wytworne szezlągi służące do łagodnego łamania nóg i ramion; rodzaj maszynek do szycia, zaopatrzonych w ząbkowate kółka, rozciągających stawy powoli a skutecznie... Słowem to wszystko, co krzepi serca w cnotliwych obywatelach — to wszystko było w tym wspaniałym ogrodzie, który zarazem był i najweselszem miejscem w ojczyznie, miejscem jubileuszowych obchodów, wojskowych ćwiczeń i poobiednich przechadzek.
Grała tam codzień muzyka. Drogi usypane były złotym piaskiem; drzewa udekorowane monogramami cesarza i niezliczoną ilością różnokolorowych latarek. Co wieczór alejami przechadzały się tłumy, przyglądając się budującym ducha widowiskom, po których bywa sen zdrowy i lepszy apetyt. Przed ciekawszemi miejscami wolno było zatrzymywać się dłużej i klaskać w dłonie, wydając przepisane okrzyki.
Przedwstępne „słodkie połechtania“, którym poddano wynalazcę, miały trwać trzy dni. Były one, w całem znaczeniu słowa, bez zarzutu.
Postawiony przed osobliwem, specjalnie dlań skonstruowanem przesubtelnem jakiemś „perpetuum mobile“, Fu nieco się skrzywił, wyrazem strachu, nie pozbawionym zresztą i zaciekawienia nic dziwnego. Najgenjalniejszy nawet odkrywca jakkolwiek jest pewnym skuteczności swego wynalazku, zarówno jak i lekarz doskonale wypróbowanego środka, nie w każdej chwili są skłonni do wykonania tak na zawołanie próby, a to tembardziej, gdy ma się odbyć ona na ich własnej osobie... Więc Fu się skrzywił mimowoli. A kiedy go wsadzono w maszynę skrzywił się jeszcze bardziej... I za pierwszem puszczeniem jej w ruch nawet krzyknął z boleści, — lecz krzyknął krótko raz jeden, jakby od niespodziewanego ukłucia, i natychmiast zamilkł — uśmiechając się błogo do sprawiedliwości.
Wówczas ekscelencja od tortur, cały ubrany różowo, po długiem i pięknem, dostrojonem do powagi chwili przemówieniu, zwrócił się doń z żądaniem, aby wyjawił sekret.
Ale Fu odpowiedział milczeniem. Uśmiechnął się jeszcze łagodniej i przymrużył powieki, jak gdyby zasłuchany w śpiew ptaków, którym o tej godzinie rozlegał się park cały.
Ekscelencja przeczekał odpowiednią chwilę i odszedł w świetnym orszaku innych dygnitarzy pozostawiając skazańca — na dłuższe rozmyślania
Słońce jasno świeciło. Aleje parku roiły się od tłumów.
Różni ludzie przechodzili koło Fu, ciekawsi zatrzymywali się przed nim dłużej, a niektórzy nawet kiwali głowami z uznaniem, że tak pięknie kona...
Nareszcie zapadł wieczór, i cisza zapanowała zupełna. Z za drzew ukazał się księżyc i płynął wolno po niebiosach, aż stanął nad nim w górze srebrny i promienny.
A potem kwiaty zapachniały mocniej, i niebo znowu zbladło — gdzieś w oddali, w oddali odezwał się śpiew pełen rzewności... zapewne głos słowika — bo to było w maju.


V.

Dwa razy jeszcze, to znaczy nazajutrz i dnia trzeciego powtórzono przed nim to samo zapytanie. Ale przestępca znowu nie dał żadnej odpowiedzi.
Nie pozostawało już nic innego, jak czwartego dnia rano wykonać na nim dalszą część wyroku.
Wydobyto go z karbów filigranowej maszyny i poprowadzono ku innej części parku — ku oddziałowi pił.
Jak to jednakże zawsze dzieło myśli ludzkiej bywa niedoskonałem! Nawet w tem wzorowem prawodawstwie znalazła się luka — wada, która dopiero w naszych czasach została usunięta na zawsze. Bóg wie z jak dawnych barbarzyńskich epok zabłąkany istniał tam zwyczaj, pozwalający skazańcowi w ostatniej godzinie żądać niektórych, godziwych zresztą przyjemności, mogących osłodzić jego opłakaną dolę.
Stanąwszy więc przed szafotem, wyraził Fu życzenie pożegnania się z swoją nad życie umiłowaną małżonką.
Przyprowadzono mu ją natychmiast, na koszt państwa.
Ale cóż? Niepoprawny ten człowiek zawezwał żonę jednakże nie dla samej radości widzenia się z nią przed śmiercią — zawezwał żonę w zamiarze powierzenia jej tajemnicy swego wynalazku.
Lecz kiedy biedna Ti stanęła przed nim we łzach, z rozpuszczonemi włosami, piękniejsza jeszcze, niż owo najdrobniejsze ziarneczko wyrzeźbione wewnątrz najmniejszego ziarnka ryżu lub pszenicy (bez naruszenia skorupki) przez mistrza bywającego na najuroczystszych przyjęciach u monarchy, — to teraz po tylu dniach rozłąki, wydała mu się ona tak powabną i uroczą, że zapomniawszy o wszystkiem, porwał ją w drżące objęcia i na koralowych wargach nadobnej namiętny złożył pocałunek. Zbrodnia pociąga zbrodnię. Nieszczęsny nasz degenerat, w liczbie innych swych grzechów, lubił stosować ów wstrętny cudzoziemski zwyczaj przykładania ust do ust, doznając zapewne jakiejś chorobliwej rozkoszy w takiem odstępstwie od ojczystego sposobu pojmowania miłości. Dosyć, że pocałował publicznie własną żonę w usta. A pragnąc przedłużyć tę krótkotrwałą przyjemność, z pośpiechem zastosował swój środek — i zastosował go w dawce tak dużej, iż chwilę trwającą rozkosz całowania rozciągnąć zdołał w nieskończone czasy.
I tu się przerachował chytry Fu. Zapomniał, że jako człowiek śmiertelny nie może żyć wiecznie, w czasie więc trwania uścisku — wyzionął ducha.
Padł trupem u nóg ukochanej.
I ani piękna Ti, i ani jej przyjaciółka, i ani za nią świat cały, i nikt na świecie się nie dowiedział, na czem polega tajemnica długiego i krótkiego życia.
Sprawiedliwości jednak musiało stać się zadość. Nie mając już przed sobą żywego zbrodniarza, wykonano wyrok na umarłym. Rozpiłowano trupa jego dwiema w przeciwne strony piłującemi piłami.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bogusław Adamowicz.