Tajemnica Tytana/Część druga/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica Tytana
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1885
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Secret du Titan
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.
Między dziewiątą a jedenastą wieczorem.

Godzina dziewiąta wieczorem wybiła. Noc była ciemna, zanosiło się na burzę. Wielkie chmury, popychane bardzo silnym południowo-zachodnim wiatrem, pędziły w stronę Paryża, obiegały krąg księżyca w półkole, i tworzyły głębokie ciemności wszędzie gdzie światło gazowe nie dochodziło.
To dosyć jest powiedzieć, że zakład z wewnątrz był tak czarny jak wejście do kopalni węgla... Tylko w pawilonie, w pokoju na pierwszem piętrze, przeciw zwyczajowi, dwie świece paliły się na kominku; w którym to pokoju, pan de Villers, stojąc przed lustrem, przypatrywał się swojemu odbiciu z pewnym rodzajem zadowolenia miłości własnej.
Właśnie skończył ubieranie, na które wbrew zwyczajom, poświęcił dosyć czasu i starań drobiazgowych. Jego twarz świeżo ogolona, uczesanie głowy eleganckie, biały krawat, biała kamizelka, rękawiczki słomkowe, bez zarzutu, nadawały mu pozór eleganta jadącego na bal.
Rzeczą jest wiadomą, że ze wszystkich ubrań nowoczesnych, frak czarny jest bez zaprzeczenia do noszenia najtrudniejszym. Bardzo wielu, nawet szlachetnie urodzonych, włożywszy go na grzbiet, wyglądają tak jak ich własny służący, a co najwyżej jak ich pierwszy kamerdyner.
Rzecz dziwna! — Andrzej de Villers, najnaturalniej w świecie, i nie myśląc nawet o tem, nosił frak z gracyą i łatwością ruchów; ta powłoka czarnego sukna z wązkiemi połami, nie zdołała uczynić jego giętkiej figury, i jego kształtów pospolitemi.
— No, no! żebym się przypadkiem sam w sobie nie zakochał! — rzekł do siebie młody człowiek, uśmiechając się; — niech mi Bóg przebaczy, ale zdaje mi się, że nie za nadto zadam kłam słowom pana Maugiron, i że biedny subiekt, skromną pobierający pensyjkę, będzie miał tego wieczoru, minę prawdziwego salonowca!... Stanowczo, tylko bogactwa mi trzeba żebym wyglądał nie gorzej niż drudzy!...
Andrzej spojrzał na swój srebrny zegarek umieszczony na blacie kominka, zastępujący mu zegar stojący, który nakręcany nie często, chodził także rzadko.
Zegarek ten wskazywał trzy minuty na dziesiątą.
— Idźmy — powiedział sobie. — Proszony nie powinien nigdy kazać czekać na siebie! Czas iść w drogę...
Już zgasił świece teraz niepotrzebne, i przygotowywał się zejść z małą lampą, którą używał do roboty, kiedy naraz jego brwi się zmarszczyły i głęboka fałda wyryła się na czole... Myśl jakaś zaniepokoiła go. Przypomniał sobie kassę zostawioną mu w opiekę, kassę pełną biletów bankowych, którą miał zamiar opuścić po raz pierwszy, od czasu, jak pełnił obowiązki kassyera w domu Achilesa Verdier.
— Czyż ja mam prawo odejść ztąd? — pytał sam siebie. — Mój postępek czy nie będzie podobnym do ucieczki żołnierza ze stanowiska?... Czy to, co mam zamiar spełnić, nie jest podłością, czy to nie występek?...
Zaiste, to pytania były ważne, i należały do rzędu tych, które wstrząsają delikatnem sumieniem...
Andrzej de Villers zastanawiał się nad niemi przez kilka sekund i z widocznem ściśnieniem serca, lecz po chwili brwi jego się wyprostowały i fizyognomia chwilowo chmurna, przybrała wyraz spokojniejszy...
Odpowiedział sam sobie w sposób który mu się zdawał, jeżeli nie zwycięzki, to przynajmniej dostateczny...
— Aby w tem mogła być podłość, trzebaby było bać się jakiegoś niebezpieczeństwa... kiedy, to niebezpieczeństwo nie istnieje... Nigdy nie zdarzyło się jeszcze, ażeby najmniejszą kradzież spełniano, a nawet próbowano w zakładzie... Kassa ogniotrwała jest mocna, drzwi od pawilonu zamykają się dobrze, Piotr obchodzi zakład w wieczór i co noc, a Pluton jest stróżem czujnym i nieposzlakowanym... wreszcie, komuby przyszło na myśl korzystać z mojej nieobecności, kiedy nikt nie będzie wiedział, że opuściłem mój pokój?
Po chwili wahania, młody człowiek kończył:
— Zapewne, daleko lepiej byłoby pomyśleć wcześniej o tej wyjątkowej okoliczności, o wigilii wypłat, uprzedzić Maugirona, że nie mogę wyjść tej nocy, on jest człowiekiem któryby zrozumiał moje powody i jest wyrozumiałym!... trzeba było go prosić o łaskawe odłożenie kolacyi i mojego przedstawienia się do drugiego wieczoru. Ale teraz już zapóźno!.. przystałem... jestem oczekiwany!... niema sposobu uwiadomić tych panów, o nagłej zmianie mego postanowienia!.. Nie przyjść na zaproszenie byłoby to niegrzecznością nie do darowania i przez to samo stracić raz na zawsze życzliwość Maugirona, stracić świetną przyszłość, którą mi ofiarowano, a którą poświęciłbym dla wprost urojonej obawy!... Cóż znowu!... Postępując tak, trzeba być warjatom, a dzięki Bogu nie jestem nim!...
Po tym monologu — któryśmy o wiele skrócili. — Andrzej, nie dając sobie czasu do namysłu, postanowił szybko, przekonał się, że kassa była dobrze zamknięta, i że okiennice wewnętrzne, przymocowane sztabą żelazną w tyle okna, znajdowały się na swojem miejscu...
Zdjął potem z gwoździa, gdzie były zawieszone klucze, jeden kluczyk od małej furtki, w bramie pawilonu wyciętej; wyszedł, zakręcił starannie kluczem trzy razy, rzucił miłosne spojrzenie na jedno z okien głównego gmachu, a mianowicie na okno panny Verdier.
Słabe światło, migało przez przezroczyste firanki muślinowe, co znaczyło że Lucyna nie spała jeszcze.
W chwili gdy Andrzej myślą posyłał pocałunek do tego światła, ono zagasło.
Lucyna położyła się spać.
— Jakżebym pragnął żeby w słodkich snach swoich mnie widziała! — szeptał młody człowiek.
Potem, przygłuszając szmer swoich kroków, bo nie chciał być widzianym przez podmajstrzego, który mógł w tej właśnie chwili obchodzić w około zakład, skierował się do drzwi wyjściowych, dostał się do nich bez przeszkody i znalazł się nareszcie nad portem.
Statek próżny, którego wyładowanie dokonało się w ciągu dnia, stał na kotwicy wprost zakładu.
Skoro się kassyer oddalił z pięćdziesiąt kroków, dwie głowy charakterystyczne: Goberta i Wiewiórki, pokazały się na pokładzie okrętu.
— Oto ptaszek wyfruwał — wyszeptał Wiewiór.
— Nie znajdziemy sroki w gnieździe — odparł Gobert, śmiejąc się szyderczo — ale jaja nie będą pewnie podebrane... O której godzinie pójdziemy ulżyć ciężaru dobrze wypchanemu portefelowi mojego ex-pryncypała?...
— Miedzy jedenastą a dwunastą... to najlepsza pora.
— Jest kwandrans na dziesiątą najwyżej... a więc mam czas przespać się, prawda Wiewiórze!?
— Przespać się!.. czyś oszalał!? Spać mu się zachciało!... Nie ma na to czasu mój gagatku!.. Dalej zerwij się na równe nogi, i rypaj w ślad za nim, tylko tak, żeby tego nie zauważył!
— Co!?... mam go śledzić?...
— Rozumie się, łotrze jeden!...
— A toż znowu na co!?
— Bydlę jesteś!... Przecież musiemy koniecznie wiedzieć czy się psia wiara nie rozmyśli w drodze!... A możebyś ty chciał żeby spadł na nas jak bomba... właśnie wtedy kiedy najmniej tego spodziewać się będziemy!
— Co to, to wcale nie!
— Już ja mu się doskonale przyjrzałem dziś rano, jakem tam był przebrany za pańskiego sługusa z listem do „Groźnego”... i wydał mi się chłopcem nie od parady!.. Chodziłem ci tam po to żeby widzieć za dnia, jak wygląda ta buda i gdzie tam stoi ta szalka, którą odwiedzić mamy!...
— Ba!... ba!... i ja tak sądzę że nie żartowałby!... nie licząc już tego, że przywołałby na pomoc podmajstrzego... A staryby przyleciał jak na skrzydłach... A i to też nie obłaskawione bydlę ten podmajstrzy!... Tenby tłukł ileby wlazło... Nie mówię już o psie Plutonie... ale to wiesz dla czego!... Brzydką byśmy mieli chwilkę do przejścia, gdyby nie ta ostrożność!...
— No dalej, prędzej... w drogę...
— Już idę!... Dokądże trzeba iść za nim?...
— Jakto dokąd... do Palais Royal... Jakiżeś ty dzisiaj u diabła głupi!...
— Na bulwarach dorożkę weźmie fanfaron!...
— Przyczepisz się z tyłu... resory są umyślnie na to zrobione...
— A jak mię dryndziarz batem zdzieli!?...
— Jak cię zdzieli to zdzieli!... Widzisz go jaki delikatny!... trzeba mieć skórę twardą, moja rybo, jeśli się chce uczciwego zarobku szukać wewnątrz mebli bliźniego swego!...
— Więc go mam zostawić bez opieki u Palais-Royal?
— Twoja opieka się skończy wtedy kiedy go już będzie w swoich łapach trzymał Groźny!... Wtedy już nie będzie więcej niebezpieczeństwa... Wrócisz tu a ja ci powiem: Dalej do roboty!...
Podczas tej rozmowy, Andrzej de Villers uszedł kawał drogi: — jednakże latarnie gazowe stojące w odstępach nad portem, oświetlały jeszcze z daleka jego sylwetkę.
Gobert zeskoczył z pokładu statku i puścił się w pogoń za młodym człowiekiem, wzdłuż muru.
Głowa Wiewióra zniknęła, i port stał się znowu spokojny i bezludny.

∗             ∗

Około wpoł do jedenastej, burza na którą się zbierało od samego wieczora, wybuchnęła nagle. Błyskawice oślepiające, przeszywały ciemne chmury, rozpostarte nad wielkiem miastem, a huk piorunów, wstrząsał szybami w oknach, tak jakby skrzynie amunicyi, olbrzymiej artyleryi pędzącej galopem, wstrząsały brukiem ulic Paryża... Deszcz jeszcze nie padał.
Podmajstrzy, jak zwykle o zmierzchu dnia, obszedł zakład dokoła niezwłocznie po wyjściu robotników; potem, przed rzuceniem się na tapczan dla użycia spoczynku, przez dwie lub trzy godzin, poszedł zobaczyć Plutona w jego budzie.
Buldog zdawał się być mniej słabym niż rano tego samego dnia, w chwili gdy Motyl zwrócił uwagę Piotra na symptomata choroby biednego zwierzęcia. Jednakże gałki z ciasta i mięsa nietknięte, dowodziły, że apetyt mu nie wrócił, ale poruszył ogonem, i przyjął Piotra z rodzajem przyjacielskiego mruczenia, którem zwykł był objawiać swą czułość i zadowolenie.
— To jest pewnem, że dobry Bóg na to stworzył zwierzęta aby je dać nam za przykład! — wyszeptał podmajstrzy, pogłaskawszy Plutona. — Człowiek, który jest stworzeniem rozumnem, a przynajmniej ma do tego pretensyę, ginie od zbytku picia i jedzenia!... Pies, niby głupi, nakazuje sobie sam dyetę jak się czuje chorym... To też jakie skutki?... pies się wyleczy a człowiek idzie do ziemi gryźć trawę od korzenia!... I tak być powinno!... Jak sobie kto pościele tak się wyśpi!... Ja cię spuszczę z łańcucha zaraz o dziesiątej lub jedenastej, bądź spokojny mój poczciwy Plutonie... wybiegasz się i wyskaczesz trochę przez noc, a jutro rano będziesz taki rzeźwy, jakbyś nigdy nie chorował... Dobre! stare psisko!...
Piotr wszedł do ciasnej izdebki, z drzewa na prędce skleconej, która mu służyła za mieszkanie. Był to rodzaj budy, o której dać nam mogą mniej więcej dokładne wyobrażenie, strażnice drużników przy kolejach żelaznych.
W trzy minuty potem, już chrapał.
Pierwsze uderzenie piorunu, obudziło go o wpół do jedenastej. Zapalił latarnię, zobaczył która godzina, zarzucił na ramiona dubeltówkę, sprawdziwszy poprzednio czy nabita, i wyszedł z budki, mówiąc sobie:
ł— Śpieszmy się... burza nadchodzi, a ja wcalebym się nie gniewał, gdybym przed deszczem zdążył obejść zakład... Przedewszystkiom, trzeba spuścić z łańcucha Plutona...
Każdego wieczora, buldog, trzymany na łańcuchu przez cały dzień, wpadał w szał radości, w chwili kiedy mu wolność dawano. Gdy mu łańcuch zdejmowano, poczciwy pies pędem wybiegał zakreślając koła, szczekając głośno i wesoło, jak szatańskie psy Mafistofelesa, zamykające Feusta w czarnoksięzkiem kole!
Ten szał, wyzwolenia z niewoli, nie trwał dłużej jak kilka sekund, potem Pluton stawał się surowy i pojmujący swoje obowiązki, tropił węchem, poprzedzając podmajstrzego o jakie dwanaście kroków, i przebiegał tak, nietylko główne arterye, ale jeszcze wszystkie kąty i wszystkie zakątki zakładu...
Było niepodobieństwem, aby ktoś obcy ukryty pod stosem ułożonych desek, lub schowany w tyle za roboty ciesielskie, mógł uniknąć czujności dzielnego psa.
Podmajstrzy, jak zwykle, uwolnił Plutona z łańcucha.
Buldog, chciał rozpocząć swe harce, którym towarzyszyło radosne szczekanie, ale, jego członki zesztywniałe, odmówiły posłuszeństwa. Zachwiał się na osłabionych łapach, i zaledwie mógł zrobić pierwszy obrót, zaszczekał głucho, jak gdyby rzężał.
Piotr patrzył na niego niespokojnie, i dodawał mu napróżno odwagi...
Naraz Pluton dostał jakby zawrotu głowy, obrócił się ze dwa lub trzy razy w ruchach gwałtownych i przerażających, jęcząc płaczliwie i zębami chwytając się za brzuch, potem padł pod nogi podmajstrzemu, i nie poruszył się więcej...
Zdechł...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.