Strona:PL X de Montépin Tajemnica Tytana.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Buldog zdawał się być mniej słabym niż rano tego samego dnia, w chwili gdy Motyl zwrócił uwagę Piotra na symptomata choroby biednego zwierzęcia. Jednakże gałki z ciasta i mięsa nietknięte, dowodziły, że apetyt mu nie wrócił, ale poruszył ogonem, i przyjął Piotra z rodzajem przyjacielskiego mruczenia, którem zwykł był objawiać swą czułość i zadowolenie.
— To jest pewnem, że dobry Bóg na to stworzył zwierzęta aby je dać nam za przykład! — wyszeptał podmajstrzy, pogłaskawszy Plutona. — Człowiek, który jest stworzeniem rozumnem, a przynajmniej ma do tego pretensyę, ginie od zbytku picia i jedzenia!... Pies, niby głupi, nakazuje sobie sam dyetę jak się czuje chorym... To też jakie skutki?... pies się wyleczy a człowiek idzie do ziemi gryźć trawę od korzenia!... I tak być powinno!... Jak sobie kto pościele tak się wyśpi!... Ja cię spuszczę z łańcucha zaraz o dziesiątej lub jedenastej, bądź spokojny mój poczciwy Plutonie... wybiegasz się i wyskaczesz trochę przez noc, a jutro rano będziesz taki rzeźwy, jakbyś nigdy nie chorował... Dobre! stare psisko!...
Piotr wszedł do ciasnej izdebki, z drzewa na prędce skleconej, która mu służyła za mieszkanie. Był to rodzaj budy, o której dać nam mogą mniej więcej dokładne wyobrażenie, strażnice drużników przy kolejach żelaznych.
W trzy minuty potem, już chrapał.
Pierwsze uderzenie piorunu, obudziło go o wpół do jedenastej. Zapalił latarnię, zobaczył która godzina, zarzucił na ramiona dubeltówkę, sprawdziwszy poprzednio czy nabita, i wyszedł z budki, mówiąc sobie: