Szpieg (Cooper, 1924)/Rozdział XXXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Szpieg
Podtytuł Powieść historyczna na tle walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych
Rozdział XXXIII
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Hajota
Tytuł orygin. The Spy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIII.
„Zamknęła się przyjacielu mych cię znał, kochać cię wspomniał, to murawa nad tobą, lepszych dni. Kto cię musiał; a kto tylko z pochwałą.“
Halleck.

Podczas gdy się to wszystko działo, cośmy opisali, kapitan Lawton prowadził swój oddziałek powolnym i uciążliwym marszem z Czterech Kątów na front nieprzyjacielski, gdzie czas jakiś manewrował w ten sposób, że wymykał się zawsze w porę, nie zdradzając szczupłości swych własnych sił i nękając wroga ciągiem oczekiwaniem napadu ze strony Amerykan. Postępował tak na skutek wyraźnego rozkazu swego dowódcy. Gdy Dunwoodie opuścił swój szwadron, wiedziano już, że nieprzyjaciel zbliża się zwolna, polecił więc Lawtonowi, by go trzymał w szachu aż do swego powrotu i przybycia piechotnych posiłków.
Kawalerzysta wypełnił ten rozkaz co do joty, pomimo że wrzała w nim niecierpliwość, jak zwykle gdy nie mógł zetrzeć się wręcz z nieprzyjacielem.
Przez cały ten czas wózek Betty Flanagan towarzyszył niezmordowanie dragonom; ona zaś sama skracała sobie żmudne chwile, to rozprawiając z sierżantem Hollisterem o złych duchach, to kłócąc się z chirurgiem o metody praktyczne doraźnego leczenia rannych.
Nadeszła wreszcie chwila, mająca rozstrzygnąć, kto zostanie tymczasowym panem placu. Oddział wschodniej milicji wyruszył z fortów i posunął się ku nieprzyjacielowi.
Spotkanie Lawtona z posiłkami nastąpiło o północy i natychmiast obaj dowódcy naradzili się ze sobą. Wysłuchawszy sprawozdania partyzanta, który lekceważył sobie sprawność i siły nieprzyjaciela, komendant piechoty postanowił zaatakować Anglików, nie czekając na Dunwoodiego i jego jazdę, skoro tylko świt pozwoli mu rozejrzeć się w ich pozycjach. Poczem Lawton wyszedł z domku, w którym odbywała się narada, i podążył do swoich.
Oddziałek kawalerzysty roztasował się na nocleg w pobliżu stogu siana, a w pewnej odległości od jeźdźców i koni. Doktor Sitgreaves, sierżant Hollister i Betty Flanagan zasiedli razem na rozpostartych na twardej powierzchni skały derkach. Lawton rzucił się na nie obok chirurga i owinąwszy się płaszczem, wsparł głowę na ręku i spoglądał w głębokiej zadumie na wędrujący po niebie księżyc. Sierżant siedział wyprostowany z należnem chirurgowi uszanowaniem, a praczka raz po raz podnosiła głowę, by wygłosić jaką ulubioną maksymę, to znów opierała ją o beczułkę dżynu, w daremnym zamiarze uśnięcia.
— Tak, sierżancie — mówił doktor Sitgreaves, prowadząc dalej zaczętą rozmowę, — jeżeli ciąć będziesz z dołu, cios, tracąc dodatkową siłę twego ciężaru, będzie mniej morderczy, a jednocześnie odpowiesz celom wojny, ubezwładniając nieprzyjaciela.
— E!! sierżancie kochany — rzekła praczka — nie zawracaj też sobie głowy: Cóż to szkodzi odebrać życie nieprzyjacielowi w bitwie? Czy to regularni są takimi dobrodziejami? Zapytaj kapitana Jacka, czy kraj uzyskałby wolność, gdyby chłopcy nie machali szablą ze wszystkich sił? Dobrze bić i dobrze pić, w tem grunt.
— Nie można się dziwić, że niewiasta tak ograniczona jak ty, pani Flanagan — odparł chirurg ze spokojem, który potęgował tylko pogardliwość słów jego — nie rozumie się na subtelnościach chirurgicznej wiedzy, a i władanie szablą jest ci obce; tak więc rozmowa z tobą o sprawiedliwem posługiwaniu się tą bronią nie może doprowadzić do żadnego rezultatu ani w teorji, ani w praktyce.
— Wiele ja tam o to dbam; ale bitwa to nie zabawka; i żołnierz nie powinien troszczyć się o to, jak bije i kogo bije, byle bił dobrze i kwita.
— Czy zanosi się na dzień gorący, kapitanie Lawtonie?
— Bardzo prawdopodobne — odparł kawalerzysta. — Milicja zawsze doprowadza do wielkiego rozlewu krwi, albo przez swoje tchórzostwo albo przez głupotę, a prawdziwy żołnierz musi cierpieć za ich postępowanie.
— Czyś ty chory, Johnie? — zapytał chirurg, przesuwając dłoń po przedramieniu kapitana i zatrzymując ją instynktownie na pulsie; lecz jego równe silne tętno nie zdradzało ani fizycznego, ani duchowego niedomagania.
— Serce mnie boli, Archibaldzie, gdy myślę o zaślepieniu naszych dowódców, którym się zdaje, że mogą walczyć i odnosić zwycięstwo ludzie, którzy trzymają muszkiet jak cepy, mrugają oczami, pociągając za cyngiel, a formują linję w pałąk. Zaufanie, jakie pokładamy w tych fuszerach, zmarnuje najlepszą krew w kraju.
Chirurg słuchał ze zdumieniem. Nietyle słowa, ile sposób wypowiedzenia ich był tego przyczyną. Zwykle przed bitwą Lawton bywał ogromnie podniecony, w przeciwieństwie do cechującej go w codziennych warunkach zimnej krwi. Ale teraz była jakaś szczególna apatja w jego głosie i zniechęcenie w wyrazie jego twarzy. Chirurg zawahał się przez chwilę, rozmyślając, w jaki sposób mógłby wykorzystać tę zmianę dla swej ulubionej teorji, i mówił dalej:
— Roztropnie byłoby, Johnie, poradzić pułkownikowi, by trzymał się na odległość dalekiego strzału; pozbawiona pierwszego impetu kula może obezwładnić.
— Nie — przerwał Lawton porywczo — niech sobie osmalą wąsy o lufy angielskich muszkietów, jeżeli uda się ruszyć ich z miejsca; ale dość już o nich, Archibaldzie; jak sądzisz, czy księżyc jest takim światem jak nasz i czy są na nim istoty do ludzi zbliżone?
— Nic bardziej prawdopodobnego, drogi Johnie. Znamy jego rozmiary i wypływająca stąd analogja łatwo może doprowadzić do takiego wniosku. Czy mieszkańcy tamtejsi dosięgli tej doskonałości w naukach jaka jest naszym udziałem, zależeć to może w znacznym stopniu od ich społecznego, a poniekąd i fizycznego ustroju.
— Nie chodzi mi o ich uczoność, Archibaldzie; myślę o tej potędze nadzwyczajnej, która stwarza takie światy i kieruje niemi w ich wędrówkach. Nie wiem dlaczego ogarnia mnie dziwna melancholja, gdy patrzę na tę tarczę świetlną, poprzerywaną ciemnemi plamami, które jakoby mają przedstawiać lądy i morza. I wydaje mi się, że tam właśnie przebywają duchy zmarłych tu na ziemi.
— Łyknij sobie kropelkę, kochasiu — rzekła Betty, podnosząc znów głowę i podając mu własną flaszkę. — To ta wilgoć nocna tak krew studzi; a przytem gadanie z tą przeklętą milicją nikomu nie może pójść na zdrowie. Łyknij kropelkę, kochasiu, i będziesz spał smaczno do rana. Sama nakarmiłam Roanoke’go, bo myślałam, że i jego czeka jutro praca niezgorsza.
— Jak wspaniale przedstawia się niebo — ciągnął dalej kawalerzysta tym samym tonem, nie zważając na propozycję Betty — i aż litość bierze pomyśleć, że takie nędzne robaki jak ludzie psują Boże dzieło swemi marnemi zatargami.
— Mówisz prawdę, Johnie, miejsca jest dosyć na świecie dla wszystkich, by żyli w spokoju i szczęśliwości. Jednakże wojna ma swoje dobre strony, rozwija specjalnie chirurgiczną sztukę i....
— Oto tam gwiazda — mówił dalej Lawton, wciąż idąc za biegiem swych myśli — stara się błysnąć przez zasłaniające ją chmurki; może i ona także jest światem i może na niej żyją również istoty obdarzone rozumem, jak my; jak sądzisz, czy i tam także toczą się wojny i krew się leje?
— Gdybym był tak śmiały — rzekł sierżant Hollister, machinalnie podnosząc rękę do czapki — ale w księdze świętej napisano jest, że Pan kazał słońcu stanąć, kiedy Jozue prowadził pułk na nieprzyjaciela; zapewne dlatego, jak przypuszczam, by mieli światło dzienne do odwrotu lub jakiego innego manewru. Otóż, jeżeli sam Bóg użyczył im pomocy, to wojna nie może być rzeczą grzeszną. Wprawdzie nie może mi się pomieścić w głowie, dlaczego oni używali tych wozów zamiast ciężkiej kawalerji, która lepiej przecież potrafi złamać szyki piechoty, dostać im się na tyły i narobić większego zamętu niż wszystkie wozy na świecie.
— Mówisz tak, sierżancie Hollisterze, bo nieznaną ci jest budowa tych starożytnych wehikułów — rzekł chirurg, — Posiadały one ostrą broń, sterczącą z pośród kół i cięły niemi kolumny piechoty na sieczkę. Nie wątpię, że gdyby zastosować podobne przyrządy do wózka pani Flanagan, to dziś jeszcze narobiłby on nielada popłochu w nieprzyjacielskich szeregach.
— Tylko, że kobyłka nie byłaby taka głupia, żeby iść w ogień — mruknęła Betty z pod derki. — Gdyśmy jechali ostatni raz ze zdobyczą z Jersey, to myślałam, że ją zatłukę na śmierć, wcale z miejsca ruszyć nie chciała, taka strachliwa na strzały, Roanoke i kapitan Jack wystarczą dla tych czerwonych kurtek. Nie potrzeba tam mego wózka.
Przeciągły warkot bębna ze wzgórza, zajętego przez Anglików, oznajmił, że nieprzyjaciel gotuje się do boju, i takiż sam sygnał dał się wnet słyszeć ze strony Amerykan. Trąbka Wirgińczyków zagrała pobudkę i w jednej chwili oba wzgórza zakwitły uzbrojonymi ludźmi. Dzień już świtał, i oba wojska przygotowywały się do ataku i obrony. Siły amerykańskie miały przewagę liczebną, ale pod względem dyscypliny i moderunku wyższość była całkowicie po stronie wrogów. Przygotowania do bitwy były zresztą krótkie, i ze wschodem słońca milicja ruszyła do ataku.
Teren nie dopuszczał udziału jazdy, jedynym zatem obowiązkiem dragonów było wyczekiwać chwili zwycięstwa i wtedy starać się poprzeć je ze wszystkich sił. Lawton uszykował swój oddział, a zostawiwszy go pieczy Hollistera, podjechał sam ku linji piechoty rozmaicie umundurowanej i niedostatecznie uzbrojonej. Pogardliwy uśmieszek igrał na ustach kawalerzysty, zręcznie kierował Roanoke’m wskroś ich szeregów, a gdy ruszyły z miejsca, podążył tuż za niemi.
Aby zbliżyć się do nieprzyjaciela, Amerykanie musieli zejść w dolinkę a potem starać się wydostać na przeciwległe wzgórze. Zrazu szło dosyć dobrze, aż gdy już znajdowali się u stóp wzgórza, królewskie wojska rozwinęły się wspaniałą linją, mając boki osłonięte właściwościami terenu. Na widok Anglików milicja dała ognia i celność jej strzałów zmieszała chwilowo regularnych. Lecz wnet oficerowie przywrócili porządek, i salwy szły za salwami z wielką akuratnością, poczem Anglicy ruszyli z nastawionemi bagnetami. Milicja nie była dostatecznie wyćwiczoną, by wytrzymać ten atak. Linja jej zachwiała się, wygięła do środka i ostatecznie rozproszyła się w pojedyńcze gromadki, podtrzymując równocześnie dorywczy ogień.
Lawton spoglądał na to w milczeniu i nie otworzył ust, dopóki pole nie zaroiło się od uciekających Amerykan. Wówczas, jak gdyby tknięty do żywego hańbą, spadającą na wojska jego kraju, spiął Roanoke’go ostrogami i zabiegłszy drogę uciekającym, począł wołać na nich swym potężnym głosem, wskazując nieprzyjaciela i zapewniając ich, że nie plecy ale twarz powinni mu pokazywać. Tyle było ironji i chłodu w tych jego nawoływaniach, że niektórzy przystanęli zdziwieni, inni poszli za ich przykładem i podnieceni zapałem Lawtona, zaczęli wołać, aby ich prowadził na wroga.
— Naprzód tedy, dzielni przyjaciele! — wykrzyknął kawalerzysta, zwracając konia ku linji angielskiej, gdy jedno skrzydło nieprzyjacielskie było już bardzo blisko — naprzód! ognia do nich, aż im się brwi osmalą.
Żołnierze podskoczyli żwawo i biegli czas jakiś, nie dając ognia ani go nie przyjmując, aż znaleźli się w bardzo niewielkiej odległości od nieprzyjaciela. Angielski sierżant, ukryty za skałą, rozwścieczony zuchwalstwem oficera, który tak się zdawał urągać ich siłom, wypadł z kryjówki i zbliżywszy się o kilka kroków do kawalerzysty, zniżył muszkiet.
— Pal i giń! — krzyknął Lawton, spinając ostrogą rumaka, który wnet dał olbrzymiego susa. Ruch ten i głos tak wstrząsnęły nerwami Anglika, że niepewną ręką pociągnął za cyngiel. Roanoke wyskoczył w górę wszystkiemi czterema nogami i wierzgnąwszy konwulsyjnie, zwalił się bez życia u stóp swego mordercy. Lawton porwał się z ziemi błyskawicznie i stanął twarzą w twarz z przeciwnikiem. Ten nadstawił bagnet mierząc w serce kawalerzysty. Skry posypały się, gdy stal uderzyła o stal, i bagnet wyleciał w powietrze, a w chwilę potem właściciel jego leżał w przedśmiertnych drgawkach na ziemi.
— Naprzód! — krzyknął Lawton, gdy oddział Anglików ukazał się na skale, i dał zbliska ognia. — Naprzód! — powtórzył i błysnął szablą w powietrze. Poczem olbrzymia jego postać pochyliła się wtył, jak majestatyczna sosna pod ciosem siekiery, ale padając zwolna wciąż jeszcze wymachiwał szablą i raz jeszcze basowy głos jego rozległ się: — Naprzód!
Następujący Amerykanie stanęli w przerażeniu, poczem zawróciwszy, zostawili pole wojskom królewskim.
Ale dowódca angielski nie miał bynajmniej zamiaru korzystać ze zwycięstwa; wiedział bowiem dobrze, że silne posiłki amerykańskie wprędce nadejdą, pozbierał więc tylko swoich rannych i sformowawszy kwadrat, rozpoczął odwrót ku okrętowi. Nie upłynęło dwudziestu minut od upadku Lawtona, a na polu bitwy nie pozostał nikt, zarówno ze strony Anglików jak Amerykanów.
Gdy mieszkańcy kraju bywali powoływani pod broń, obsługę chirurgiczną pełnili przy nich miejscowi, nader miernie wykwalifikowani lekarze. Doktor Sitgreaves żywił prawie taką samą pogardę dla tych medyków milicji, jak kapitan Lawton dla samychże oddziałów milicyjnych. Chodził zatem po polu, spoglądając krytycznem okiem na ich dokonywane tu i owdzie mało znaczące operacje, lecz gdy wśród uciekających wojsk nie dostrzegł przyjaciela i kolegi, wrócił spiesznie do miejsca, gdzie stał Hollister z oddziałem, by się dowiedzieć, czy wrócił Lawton. Oczywiście usłyszał odpowiedź przeczącą. Zaniepokojony, nie bacząc na mogące mu grozić niebezpieczeństwo, szybkim krokiem pośpieszył tam, gdzie, jak wiedział, rozegrały się ostatecznie losy bitwy. Raz już przedtem w podobnych okolicznościach ocalił przyjaciela od śmierci i doznał tajemnej radości, płynącej z przeświadczenia o swej sumiennej wiedzy, gdy zobaczył Betty Flanagan, siedzącą na ziemi i trzymającą na kolanach głowę żołnierza, w którym natychmiast po wzroście i ubiorze poznał Lawtona. Ale gdy się zbliżył, widok praczki go przeraził. Czarny czepeczek spadł jej z głowy, a potargane, siwizną już przyprószone włosy zwieszały się bezładnie dokoła twarzy.
— Johnie! drogi Johnie! — rzekł doktor tkliwie i pochyliwszy się, ujął bezwładną rękę kawalerzysty, której dotknięcie przejęło go dreszczem. — Johnie! drogi Johnie! Gdzie jesteś ranny? Powiedz.
— Mówisz pan do martwej gliny — rzekła Betty, kołysząc się wtył i naprzód i bezwiednie przesuwając dłoń po kruczych kędziorach kawalerzysty. — Już on pana nie usłyszy i nic mu leki pańskie nie pomogą. O! Boże! Boże! Cóż się teraz stanie z wolnością! Kto będzie walczył i wygrywał bitwy! O! Boże! Boże!
— Johnie! — powtórzył chirurg, nie chcąc jeszcze uwierzyć świadectwu własnych oczu — drogi Johnie! odezwij się! powiedz co chcesz, tylko przemów. Wielkie nieba! nie żyje! O! bodajbym umarł z nim razem!
— Na co się zdało teraz żyć i walczyć — rzekła Betty — obaj polegli; patrz pan: tu leży to biedne zwierzę, a tu jego pan. Sama nakarmiłam konia wczoraj, a i to co on zjadł ostatnie, było mego gotowania. O! Boże! Boże! Na to mu przyszło, by go regularni zabili.
— Johnie, drogi mój Johnie! — wymówił chirurg wśród konwulsyjnych łkań — przyszła więc twoja godzina; wielu rozważniejszych przeżyło cię, ale nie przeżył cię nikt lepszy ani mężniejszy. O! Johnie! tyś był mi drogim przyjacielem; wiem, że łzy na nic się nie zdadzą, ale muszę płakać po tobie, bo serce pęka mi z bólu.
Doktor ukrył twarz w dłoniach i siedział tak czas jakiś, oddając się niepohamowanej żałości; a Betty, wciąż kołysząc się wtył i naprzód, zawodziła jękliwym głosem:
— Któż teraz będzie dodawał chłopcom odwagi? Och! kapitanie Jacku! kapitanie Jacku! Tyś był duszą wojska; z tobą byliśmy bezpieczni. Och! nigdyś ty biednej wdowie marnego słowa nie rzekł o przypalone mięso, albo o śniadanie, jeżeli go nie było w porę. Łyknij kropelkę, kochasiu, może cię to ożywi. Och! nie łyknie on już, nie łyknie; a tu doktor, poczciwina, z którym się zawsze przekomarzałeś, płacze, jak gdyby duszę miał wypłakać, biedaczysko. Och! niema go już! niema! i wolność z nim razem zginęła.
Tu rozległ się ogłuszający tętent, i wślad za tem cały szwadron Wirgińczyków wypadł na równinę z Dunwoodie’m na czele. Wiedział już o losie kapitana, bo skoro tylko zobaczył ciało, wstrzymał oddział, zsiadł z konia i przystąpił do leżącego. Twarz Lawtona była spokojna, tylko gniewne ściągnięcie brwi, towarzyszące mu podczas bitwy, pozostało. Wyglądał, jak gdyby spał. Dunwoodie ujął jego rękę i popatrzył nań — chwilę w milczeniu. Ciemne jego oczy zaiskrzyły się, a na blade policzki wystąpił krwisty rumieniec.
— Twoją własną szablą pomszczę cię — zawołał, usiłując wyjąć broń z ręki Lawtona, ale napróżno.
— A więc pochowamy go z nią — dodał po chwili. — Sitgreavesie, czuwaj nad naszym przyjacielem, a ja pośpieszę pomścić śmierć jego!
Dosiadł rumaka i puścił się w pogoń za nieprzyjacielem, a za nim dążył cały szwadron, podobnie jak ich dowódca, pałający zemstą. Lawton był ulubieńcem całego wojska; widok jego trupa wzburzył je do najwyższego stopnia; ani oficerowie, ani żołnierze nie posiadali w tej chwili tej zimnej krwi, tak koniecznej w każdem wojennem przedsięwzięciu; parła ich wyłącznie ślepa żądza odwetu.
Anglicy, sformowawszy czworobok, pośrodku którego znajdowali się ich dość zresztą nieliczni ranni, postępowali miarowo po nierównym gruncie. Dunwoodie uderzył na nich kolumną, pragnąc przedrzeć się do środka i rozproszyć ich od jednego zamachu. Ale nieprzyjaciel znał zbyt dobrze swoje własne siły i wykonawszy szybki zwrot, nadstawił szarżującym bagnety. Konie Wirgińczyków cofnęły się, a tymczasem tylne szeregi angielskiej piechoty dały ognia zbliska, i major wraz z kilku innymi spadli z koni. Anglicy, odparłszy atak, w dalszym ciągu wykonywali odwrót, a major, ciężko lecz nie niebezpiecznie ranny, odwołał swoich ludzi, gdyż dalsza podróż po tym skalistym gruncie była bezowocną.
Pozostał teraz smutny obowiązek do spełnienia. Dragoni zwolna cofnęli się przez wzgórza, unosząc swego rannego dowódcę i ciało Lawtona. To ostatnie złożono pod wałami jednego z górskich fortów, a majora oddano tkliwym staraniom jego zasmuconej oblubienicy.
Wiele tygodni minęło, nim Dunwoodie odzyskał dotyla siły, by go można było przewieźć w inne miejsce. Przez cały ten czas błogosławił wciąż chwilę, która dała mu prawo do opieki jego pięknej pielęgniarki. Fanny czuwała nad nim dniem i nocą; własnemi rękoma podawała mu lekarstwa i spełniała wszystkie zalecenia niezmordowanego Sitgreaves’a, z każdą chwilą jednając sobie coraz większą miłość i szacunek męża. Rozkaz Washingtona odesłał wojska na leże zimowe, i Dunwoodie, już w randze pułkownika-lejtnanta, otrzymał pozwolenie udania się na własną plantację dla zupełnego odzyskania zdrowia. Kapitan Singleton towarzyszył mu również, i cała rodzina usunęła się z czynnej widowni wojny w ciszę i dostatek posiadłości Dunwoodie’go. Jeszcze przed wyjazdem z Fishkill, listy przesłane niewiadomą ręką doniosły im o bezpieczeństwie i dobrem zdrowiu Henryka, a także i o tem, że pułkownik Wellmere opuścił Amerykę i wrócił do Anglji, straciwszy szacunek wszystkich uczciwych ludzi w królewskiej armji.
Szczęśliwa to była zima dla Dunwoodie’go; uśmiech zaigrał znów na pięknych usteczkach Fanny.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.