Szpieg (Cooper, 1924)/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Szpieg
Podtytuł Powieść historyczna na tle walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych
Rozdział XIV
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Hajota
Tytuł orygin. The Spy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.
„Nie widzę już tych białych pukli zrzadka wieńczących tę czcigodną głowę; ani tego miękkiego rozmodlonego spojrzenia, ani tej czystej wiary, która mu dodawała siły Lecz on szczęśliwy, a ja się nie skarżę; bo mądrym ten jest, co umie na swojem poprzestać.“
Crabbe.

Powiedzieliśmy już, że zwyczaje amerykańskie nakazują szybkie chowanie zmarłych, a konieczność pomyślenia o własnem bezpieczeństwie zmusiła kramarza do skrócenia tego i tak skąpego czasu, w którym dozwolone mu było patrzeć jeszcze na martwe oblicze ukochanego ojca. W zamieszaniu, spowodowanem wyżej opisanemi wypadkami, śmierć starego Bircha przeszła niepostrzeżenie; zebrała się jednak gromadka najbliższych sąsiadów, by oddać nieboszczykowi ostatnią posługę. Ten to zbliżający się orszak powstrzymał u bramy domu pana Whartona, kawalerzystę i chirurga. Czterech ludzi niosło ubogą trumnę, a czterech szło przodem, w pogotowiu by luzować towarzyszy. Tuż za trumną szedł kramarz, a obok niego postępowała Katy Haynes, w postawie zbolałej, za nimi szli obaj Whartonowie. Kilkoro staruszków płci obojej zamykało pochód. Kapitan Lawton siedział na siodle wyprostowany, aż żałobny kondukt zrównał się z nim. Wówczas po raz pierwszy Harvey podniósł utkwione w ziemi oczy i ujrzał wroga, którego się tak bardzo lękał, tuż przed sobą.
W pierwszej chwili chciał uciekać, ale opamiętał się wnet, utkwił wzrok w trumnie rodzica i pewnym krokiem, acz z bijącem sercem wyminął dragona. Kawalerzysta zwolna zdjął czapkę i pozostał z obnażoną głową, póki pan Wharton i jego syn nie przeszli, wówczas w towarzystwie chirurga zwrócił konia i jechał zwolna za orszakiem w niezachwianem milczeniu.
Z suteryn Akacji wyszedł Cezar i z uroczystą twarzą przyłączył się do żałobników, trzymając się jednak w pełnej poszanowania odległości od obu jeźdźców. Stary murzyn opasał sobie rękaw powyżej łokcia serwetką niepokalanej białości, po raz pierwszy bowiem od wyjazdu z New-Yorku nadarzała mu się sposobność wystąpienia w niewolniczej żałobie. Był on wielkim miłośnikiem tak zwanego decorum, a dodawała mu też bodźca obecność czarnego przyjaciela z Georgji, któremu pragnął pokazać cały ceremonjał nowojorskiego pogrzebu. Gorliwość ta jednak, trochę za daleko posunięta, ściągnęła na niego łagodne napomnienie panny Peyton. Nie tyczyło się ono bynajmniej jego udziału w pogrzebie, lecz owej białej serwetki jako zgoła niestosownej oznaki żałobnej czci względem człowieka, który za życia sam sobie był panem i sługą.
Cmentarz znajdował się na gruntach pana Whartona, i on sam przed kilku laty otoczył go murowanym parkanem. Nie było to jednak miejsce wiecznego spoczynku dla członków jego rodziny. Wspaniałe mauzoleum znajdowało się w Nowym-Yorku, i tam mieli oni leżeć wszyscy w arystokratycznem odosobnieniu.
Gdy pochód skręcił z gościńca na polną dróżkę, wiodącą do bramy cmentarnej, kapitan Lawton uczynił taki ruch, jak gdyby chciał towarzyszyć mu dalej, lecz chirurg w porę przywołał go do porządku.
— Ze wszystkich sposobów, jakiemi posługuje się człowiek w ostatecznem urządzeniu swych ziemskich szczątków, któremu oddajesz pierwszeństwo, kapitanie Lawton? — rzekł chirurg, gdy rozdzielili się z żałobnym orszakiem. — W niektórych krajach porzucają ciało na pożarcie dzikim zwierzętom, w innych zawieszają je w powietrzu, by się obróciło wniwecz drogą rozkładu; w innych palą je na stosach, w innych jeszcze grzebią we wnętrznościach ziemi. Każdy naród ma swój własny system w tym względzie. Jakiż zatem przypada ci najbardziej do gustu?
— Wszystkie są rozkoszne — odpowiedział kawalerzysta przeprowadzając wzrokiem trumnę starego Bircha — ale według mnie im prędzej załatwiają się te sprawy, tem lepiej. A ty, doktorze, jakiego jesteś zwolennikiem?
— Ostatniego, stosowanego u nas, tamte bowiem nie dają pola do dysekcji, tymczasem w ostatnim wypadku trumna może spoczywać w przyzwoitym spokoju, podczas gdy zwłoki poddane są pożytecznym celom wiedzy. Ach! kapitanie Lawton! rzadko kiedy nadarza mi się sposobność tego rodzaju, niezmiernie rzadko w porównaniu z tem, czego się spodziewałem, wstępując do armji.
— I jakaż jest mniej więcej roczna suma tych przyjemności? — zapytał kapitan, odwracając wzrok od cmentarza.
— Około tuzina, nie więcej. Najlepsze moje żniwo bywa przy oddzielnych szwadronach; bo gdy jesteśmy z główną armją, tylu tam się znajdzie amatorów, iż rzadko kiedy mogę zdobyć dobry okaz. Ci młodzi to wszystko marnotrawne jak biblijni synowie, a żarłoczne jak sępy.
— Około tuzina! — powtórzył kawalerzysta ze zdumieniem — ależ ja sam dostarczę ci tę porcję własnoręcznie.
— Ach! Jacku — odparł doktor, poruszając ten przedmiot z wielką ostrożnością — twoi pacjenci, jeżeli ich tak nazwać mogę, nie na wiele mi się przydają; straszliwie ich oszpecasz. Wierzaj mi, Johnie, mówię ci to po przyjacielsku; twój system jest nawskroś wadliwy, niepotrzebnie niszczysz życie, a przytem tak uszkadzasz ciało, że staje się całkiem niepodobne do jedynego użytku, do jakiego trup służyć może.
Kawalerzysta nic na to nie odrzekł, uważając milczenie za najlepszy sposób zachowania zgody pomiędzy nimi, a doktor, obejrzawszy się za cmentarzem, który nikł im z oczu na skręcie drogi, mówił dalej ze stłumionem westchnieniem:
— Możnaby dostać naturalnie zwłoki dzisiejszej nocy z tego oto cmentarza, gdyby czas był i sposobność potemu. Zmarły musiał być ojcem tej kobiety, którą widzieliśmy dziś rano.
— Doktora w spódnicy! — rzekł kawalerzysta z uśmiechem, który niebardzo się podobał chirurgowi — ależ ona nie była córką zmarłego, tylko jego pielęgniarką i lekarką, a ten Harvey, którego imię miała ciągle na ustach, to jest właśnie ów osławiony kramarz-szpieg.
— Co? ten, który zrzucił cię z konia?
— Nikt jeszcze nie zrzucił mnie z konia, doktorze Sitgreaves — rzekł dragon z powagą. — Upadłem z winy Roanoke’go. Jeździec i koń ucałowali razem matkę ziemię.
— Słodki to był uścisk, sądząc po śladach, jakie ci pozostawił. Ale jaka szkoda, że nie możesz odnaleźć kryjówki tego łotra!
— Szedł za ciałem ojca.
— I tyś mu pozwolił przejść! — krzyknął chirurg, wstrzymując konia. — Na Boga, wracajmy i bierzmy go; jutro każesz go powiesić, Jacku, a ja go pokraję!
— Zwolna, zwolna, kochany Archibaldzie; chciałbyś zaaresztować człowieka, w chwili gdy oddaje ostatnią posługę zmarłemu ojcu? Zostaw go mnie; a przyrzekam ci, że sprawiedliwości stanie się zadość.
Doktor mruknął coś z niezadowoleniem, lecz musiał zgodzić się na zwłokę z uwagi na przyzwoitość, i jechali dalej, rozmawiając o różnych kwestjach tyczących się dobrobytu ludzkiego ciała.
Tymczasem spuszczano trumnę starego Bircha do grobu. Harvey zachowywał się z powagą i spokojem, jakie przystoją męskiemu żałobnikowi w podobnej chwili. Katy przypadła rola wykazania tkliwych uczuć płci słabszej. Bywają natury, które zdolne są do płaczu tylko w odpowiedniem towarzystwie, i podżyła dziewica należała do nich. Rozejrzawszy się po gromadce obecnych, gospodyni zauważyła, że oczy znajdujących się wśród nich paru kobiet zwrócone są na nią w uroczystem oczekiwaniu, i to podziałało niezwłocznie. Rozpłakała się rzewnie, co zjednało jej ogromne współczucie widzów i opinję tkliwego serca raz na zawsze. Muskuły twarzy kramarza drgnęły, a gdy pierwsze grudki ziemi padły na trumnę z tym głuchym łoskotem, który tak wymownie świadczy o doczesności człowieka, cała jego postać zatrzęsła się konwulsyjnie. Pochylił się, jak gdyby przytłoczony nadmiarem bólu, palce zwieszonych bezwładnie wzdłuż ciała rąk poruszały się nerwowo, twarz przybrała wyraz zdradzający straszliwą mękę duszy, lecz trwało to chwilę tylko. Zmógł się i stanął wyprostowany, z podniesioną głową, a na ustach jego zaigrał cień uśmiechu, jak gdyby wywołany świadomością odniesionego nad samym sobą zwycięstwa. Prędko zasypano grób; dwa duże kamienie, ułożone po obu końcach, oznaczały jego miejsce, a trochę zwiędłej darni, nędznej jak dola zmarłego, okryło ubożuchną mogiłę. Po skończonym obrządku sąsiedzi, którzy usłużnie kwapili się w jego spełnieniu, zdjęli kapelusze i stali patrząc na Harveya, który teraz istotnie zrozumiał, że jest sam na świecie. Odkrył także głowę, zawahał się chwilę dla nabrania potrzebnych sił i przemówił:
— Przyjaciele i sąsiedzi, dziękuję wam za waszą obecność i pomoc przy pogrzebaniu zwłok mego ojca.
Nastąpiła tradycyjna cisza po tem tradycyjnem przemówieniu, i gromadka rozeszła się milcząco. Parę osób odprowadziło Harveya i Katy do ich domu, lecz z szacunkiem cofnęło się od progu. Jeden tylko człowiek wszedł za nimi do wnętrza, znany w okolicy pod wiele mówiącem mianem „spekulanta“. Katy spoglądała na niego z sercem bijącem strasznemi przeczuciami, ale Harvey podał mu grzecznie krzesło i był widocznie przygotowany na te odwiedziny.
Następnie poszedł ku drzwiom, rozejrzał się bacznie po dolinie i, prędko wróciwszy, rozpoczął następującą rozmowę:
— Słońce zachodzi już za wzgórza, nie mam czasu do stracenia. Oto jest akt sprzedaży domu i gruntu, wszystko sporządzone podług prawa.
Tamten wziął dokument i zaczął przeglądać go z namysłem, pochodzącym w części z ostrożności, a w części stąd, że wykształcenie jego za lat młodzieńczych było mocno zaniedbane. Przez ten czas Harvey zbierał rzeczy, które zamierzał zabrać ze sobą, opuszczając dom na zawsze. Katy spytała go już uprzednio, czy zmarły zostawił testament, i patrzyła, jak kładł biblję na dno nowego toboła, który mu pomogła spakować z pozorną obojętnością, ale gdy spostrzegła, że Harvey złożył obok owe sześć srebrnych łyżek, nie mogła znieść takiego marnotrawstwa własności i rzekła:
— Będzie ci brak tych łyżek, Harvey, gdy się ożenisz.
— Nie ożenię się nigdy.
— Ano, nie trzeba się nigdy zarzekać. Człowiek nie wie, co go spotkać może. Chciałabym wiedzieć, na co się przyda tyle łyżek pojedyńczemu człowiekowi; mojem zdaniem, każdy mężczyzna, mający się dobrze, powinien się ożenić i stworzyć rodzinę.
W czasach gdy Katy wyrażała ten pogląd, majątek kobiety jej sfery składał się z krowy, łóżka, sutej pościeli, a w razach gdy fortuna okazała się dla niej wyjątkowo szczodrą, z pół tuzina srebrnych łyżek.
Podżyła dziewica własną pracą i oszczędnością uciułała sobie wszystkie powyższe skarby, bez tego jednego tylko; łatwo więc wyobrazić sobie, co się w niej działo, gdy zobaczyła przedmioty, które tak długo uważała za swoje, znikające w głębi olbrzymiego toboła, zwłaszcza iż oznajmienie kramarza, tyczące się postanowienia pozostania w bezżeństwie, nie pocieszyło jej bynajmniej, Harvey wszelako, nie troszcząc się o jej uczucia i poglądy, napełniał w dalszym ciągu tobół, który wkrótce urósł do rozmiarów zwykłego jego pakunku.
— Nie wiem tylko, czy ten akt sprzedaży jest ważny wogóle — rzekł nowonabywca, przesylabizowawszy wreszcie treść dokumentu.
— A to dlaczego?
— Bo słyszałem, że dwóch sąsiadów wybiera się jutro rano do urzędu, żeby przeprowadzić konfiskatę tej nieruchomości. Ładniebym wyglądał, gdybym zapłacił czterdzieści funtów i stracił wszystko.
— Mogą skonfiskować tylko to, co jest moje — rzekł kramarz — zapłać mi dwieście dolarów, a dom jest wasz. Znają was jako whiga i was niepokoić nie będą.
Harvey wypowiedział te słowa ze szczególną goryczą, połączoną z przebiegłą troską o sprzedaż swego mienia.
— Powiedzmy sto, a dobijemy targu — odparł tamten z grymasem, który miał być dobrodusznym uśmiechem.
— Targu! — powtórzył Harvey ze zdziwieniem — przecież to już rzecz załatwiona.
— Nic nie jest załatwione — rzekł nabywca, parsknąwszy śmiechem — dopóki papiery nie są oddane, a pieniądze zapłacone na rękę.
— Wszak papier już macie.
— Ano i zachowam go, jeżeli się zgodzimy. No, dalej, powiedzmy sto pięćdziesiąt dolarów. Niech będzie moja strata. Płacę gotówką.
Kramarz spojrzał w okno i zobaczył z przestrachem, że wieczór szybko się zbliża. Wiedział, że naraża życie, zostając na miejscu po zapadnięciu zmroku, nie mógł jednak pogodzić się z myślą takiego zdzierstwa po zawartej już umowie i zawahał się.
— Ha! — rzekł nabywca wstając — może przez noc znajdziesz lepszego kupca, ale coś mi się widzi, że za dnia prawa twoje szeląga nie będą warte.
— Bierz pieniądze Harveyu — rzekła Kąty, niezdolna oprzeć się takiej przynęcie, bo należność, którą nabywca położył na stole, była w nowiutkich angielskich gwinejach. Głos jej zbudził kramarza z zadumy, jakaś nowa myśl przyszła mu do głowy.
— Zgadzam się na cenę — rzekł i zwróciwszy się do Katy, podał jej część pieniędzy, mówiąc: — Gdybym miał inne pieniądze na zapłacenie ci, wołałbym stracić wszystko, niżbym się dał tak bezczelnie ograbić.
— Możesz jeszcze stracić wszystko — mruknął nabywca, z szyderskim uśmiechem, gotując się do wyjścia.
— Tak — rzekła Katy, przeprowadzając go oczyma — on wie, czego ci niedostaje; myśli tak jak ja, że po śmierci ojca potrzeba ci będzie kogoś, coby miał staranie o tobie i twoim dobytku.
Kramarz kończył przygotowania do odejścia i nie zwracał uwagi na tę przymówkę, ale Katy nie dała za wygraną. Żyła lat tyle w oczekiwaniu spełnienia się jej nadziei tak odmiennych od tego, co teraz stać się miało, że myśl o rozłące zaczęła przejmować ją większym żalem, niż sama nawet przypuścić mogła, skoro chodziło o człowieka tak wyzutego z mienia i osamotnionego.
— Maszże przynajmniej jaki inny dom, gdziebyś mógł złożyć głowę? — zapytała.
— Opatrzność pomyśli o tem za mnie.
— Tak — rzekła gospodyni — ale może to, o czem Opatrzność pomyśli dla ciebie, nie będzie ci się podobało.
— Ubodzy nie mogą być wybredni.
— Jaka jestem, to jestem — zawołała Katy prędko — ale lubię, żeby wszystko odbywało się przyzwoicie i jak należy; mimo to zgodziłabym się sama stąd odejść. Nie powiem też, żeby tutejsi ludzie byli po mojej myśli.
— Dolina jest piękna — rzekł kramarz z przejęciem — a ludzie są wszędzie jednacy. Ale mnie to już nic nie obchodzi; wszystkie miejsca są dla mnie jednakie, wszystkie twarze jednakowo obce.
Powiedziawszy to, upuścił trzymany w ręku przedmiot i siadł na krześle z wyrazem beznadziejnego zgnębienia.
— Nie mów tak, Harveyu — rzekła Katy, przysuwając się z krzesłem do niego. — Nie mów tak. Mnie chyba powinieneś znać; moja twarz nie może ci być obcą.
Birch zwolna zwrócił oczy na jej twarz, w której po raz pierwszy, odkąd ją znał, odmalowało się jakieś szczere, nieegoistyczne uczucie, ujął łagodnie jej rękę i rzekł z pewną serdecznością:
— Tak, dobra kobieto, ty jedna nie jesteś mi obcą, ty możesz oddać mi do pewnego stopnia sprawiedliwość, i gdy inni potępiać mnie będą, znajdziesz może coś na moją obronę.
— Ani chybi, że znajdę — rzekła Katy żywo — bronić cię będę Harveyu do upadłego, niechno spróbują jeden z drugim powiedzieć co na ciebie. Masz słuszność, Harveyu, jestem sprawiedliwą względem ciebie. Mniejsza z tem, że służysz królowi, podobno to w gruncie dobry człowiek, tylko w kraju tam niema religji, a ministrowie to skończone łotry, ot co!
Harvey wstał i zaczął się przechadzać po izbie, w ruchach jego malowała się godność, która silne wrażenie wywarła na gospodyni.
— Dopóki żył mój ojciec — wyszeptał Harvey, niezdolny powściągnąć wzruszenia — on czytał w mojem sercu i — o! jakaż to była pociecha wrócić do domu z tajemnych wędrówek, po przebytych niebezpieczeństwach i doznanych zniewagach i otrzymać jego błogosławieństwo i pochwałę! Ale jego już niema — dodał zatrzymując się i patrząc błędnym wzrokiem w ten kąt, w którym zwykle siadywał jego ojciec — i kto mi teraz odda sprawiedliwość?
— Ależ Harveyu! Harveyu!
— Tak, jest ktoś co mi ją odda, co musi mnie poznać, nim umrę. Och! jaka to straszna rzecz umrzeć i takie imię po sobie zostawić.
— Nie mów o śmierci, Harveyu — rzekła Katy rozglądając się bojaźliwie po izbie i dorzucając drew na ogień.
Uniesienie kramarza minęło. Wywołały je wypadki dnia ubiegłego i bolesna świadomość oczekującej go doli. Ale ten szczególny człowiek nie pozwalał długo uczuciom brać górę nad rozsądkiem; spostrzegłszy więc, że noc zapadła już na dworze, śpiesznie zarzucił tobół na plecy i ujmując życzliwie rękę Katy:
— Ciężko mi rozstać się nawet z tobą, dobra kobieto — rzekł — ale godzina nadeszła, i muszę iść. To, co zostało ze sprzętów, jest twoje, mnie niepotrzebne, a tobie przydać się może. Żegnaj więc, spotkamy się kiedyś.
— W krainie ciemności! — zawołał głos, na którego dźwięk kramarz osunął się z rozpaczą na stołek.
— Co, już nowy tobół, panie Birch? I tak dobrze wyładowany, tak prędko?
— Nie dosyć mi już złego wyrządziłeś? — zawołał kramarz, odzyskując zwykłą sprężystość i zrywając się na równe nogi. — Jeszcze ci mało, żeś zatruł ostatnie chwile umierającego, żeś mnie zubożył? Czego więcej chcesz ode mnie?
— Twojej krwi — rzekł skinner z chłodną zawziętością.
— Za pieniądze! — zawołał kramarz. — Jak Judasz zbogacisz się ceną mojej krwi.
— Ho! piękna to cena, mój paniczu, pięćdziesiąt gwinei, prawie tyle, co zaważy twój kadłub w złocie.
— Patrz — rzekła Katy szybko — to jest piętnaście gwinei, a to łóżko i ta komoda są moje, pozwól Harveyowi odejść stąd bezpiecznie o godzinę drogi, a będą twoje.
— O godzinę? — rzekł skinner, wyszczerzając zęby i patrząc pożądliwie na pieniądze.
— Tylko o jedną godzinę. Masz, bierz.
— Stój! — zawołał Harvey — nie pokładaj wiary w tym niegodziwcu.
— Wolno jej robić z jej wiarą, co jej się podoba — rzekł skinner zjadliwie — ale ja mam pieniądze i nie oddam, a co się tyczy ciebie, panie Birch, ścierpimy twoje zuchwalstwo dla miłości pięćdziesięciu gwinei, jakie nam zapłacą za twoją szubienicę.
— Prowadź mnie zatem — rzekł kramarz dumnie — prowadź mnie do majora Dunwoodie, ten przynajmniej może być sprawiedliwym, a nie znęcać się nad bezbronnym.
— A poco mnie iść tak daleko w tak hańbiącem towarzystwie? Gdzie jabym szukał teraz tego pana Dunwoodie, co się za torysami ugania? Ale oddział kapitana Lawtona kwateruje w pobliżu, a za jego kwitem otrzymam tak samo nagrodę. Jak ci się uśmiecha myśl zjedzenia dziś kolacji w towarzystwie kapitana Lawtona, panie Birch?
— Oddaj mi pieniądze, albo puść Harveya wolno — zawołała Katy wystraszona.
— To za mało, coś mi dała, zacna niewiasto; chyba że znajdzie się więcej w tem łóżku.
I z temi słowy skinner zaczął dżgać bagnetem, w siennik, poczem z szatańską złośliwością porozwłóczył pościel po całej izbie.
— Jeżeli — zawołała gospodyni, tracąc poczucie osobistego niebezpieczeństwa w trwodze o świeżo nabytą własność — jeżeli są jakie prawa w tym kraju, to ci to na sucho nie ujdzie.
— Prawo neutralnego gruntu jest prawem silniejszego, a mój bagnet dłuższy jest niż twój język, więc radzę ci, babo, trzymaj go za zębami, bo mogłabyś pożałować, jeżeli go rozpuścisz.
W cieniu drzwi stała jeszcze jakaś postać, jak gdyby obawiając się, że ją ktoś wśród skinnerów zobaczyć może, lecz jeden z nich rzucił jakiś sprzęt w ogień, i w blasku tym kramarz ujrzał nabywcę swego domku. Zobaczył też, iż najbliżej stojący skinner coś z nim szeptał, Harvey zrozumiał, że padł ofiarą zmowy pomiędzy tymi łotrami. Ale już było za późno, wyszedł więc za swymi prześladowcami pewnym i spokojnym krokiem, jak gdyby szedł na ucztę, a nie na szubienicę. Idąc przez podwórze, herszt bandy potknął się o kłodę drzewa i padł na ziemię jak długi. Rozwścieczony zerwał się, klnąc na czem świat stoi.
— Do kroćset stu tysięcy djabłów z kłodą! — wykrzyknął — ciemno choć oko wykol, podpal tam który te szczapy, to nam będzie widniej.
— Stójcie! — wrzasnął spekulant — spalicie dom!
— Wielka rzecz! — odpowiedział tamten. — Będzie nam zato widniej.
I rzucił płonącą głownię na dach. W jednej chwili budynek stanął w płomieniach.
— Pójdźcie, chłopcy, dostańmy się na wzgórza, póki nam będzie świeciło.
— Łotrze! — wrzasnął rozwścieczony nabywca — taka to twoja przyjaźń? Taka nagroda, żem ci dopomógł schwycić kramarza!
— Trzymaj się zdala od światła, jeżeli nam chcesz wymyślać, bo będziemy widzieli za dobrze, żeby spudłować — zawołał herszt. W chwilę potem spełnił pogróżkę, lecz na szczęście chybił, a wystraszony spekulant rzucił się do ucieczki. Katy również poszła za jego przykładem, a nazajutrz rano jedyną pozostałością z domku kramarza, był ów wielki komin, o którym wspomnieliśmy na początku.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.