Szpieg (Cooper, 1924)/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Szpieg
Podtytuł Powieść historyczna na tle walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych
Rozdział I
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Hajota
Tytuł orygin. The Spy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ I.
„A choć wśród zupełnego spokoju myśli, wyniosłe rysy mogą zdradzić czasem duszę ongi porywczą — ziemski to ogień, który niknie w promieniach umysłowości, jak blednie ogień Etny w blaskach powstającego dnia“.
Gertruda z Wyoming.

Na schyłku 1780 roku samotny podróżny jechał konno doliną West-Chester’u[1]. Wschodni wilgotny wiatr, dmący ze wzrastającą siłą, był niewątpliwą zapowiedzią zbliżającej się burzy, która jak zwykle mogła potrwać dni kilka, a doświadczone oko podróżnego napróżno usiłowało dojrzeć w wieczornym mroku przyzwoite schronienie przed deszczem, poczynającym już drobno padać poprzez gęstą mgłę, która jak płaszczem okryła całą okolicę. Nic jednak widać nie było prócz lichych klitek uboższych warstw ludności, z któremi w tem bezpośredniem sąsiedztwie nie wydawało się podróżnemu rozsądnem i bezpiecznem wchodzić w zetknięcie.
Hrabstwo West-Chester po opanowaniu wysepki New-Yorku[2] przez Anglików stało się polem, na którem obie strony wałczyły do końca rewolucyjnej wojny. Znaczna część mieszkańców, czy to krępowana związkami rodzinnemi, czy też powodowana obawą, udawała neutralność, której nie czuła. Niżej położone miasta były oczywiście bardziej pod władzą korony, kiedy wyższe, czując się bezpieczniejsze w sąsiedztwie wojsk lądowych, śmiało objawiały swe rewolucyjne przekonania i swe prawa do własnego rządu. Wielu jednak mieszkańców nosiło maski, których nie zrzucili po dziś dzień, a niejeden osobnik legł w grobie z piętnem wroga praw swoich rodaków, kiedy potajemnie był użytecznym działaczem na korzyść przywódców rewolucji, i nawzajem, gdyby światło dzienne mogło było przeniknąć do miejsc spoczynku wielu zagorzałych patrjotów, wyszłyby tam najaw niedwuznaczne koronne sympatje, ukryte pod stosami angielskiego złota.
Tu i owdzie na odgłos tętentu szlachetnego rumaka, jakiego dosiadał podróżny, uchylały się ostrożnie drzwi dworków, koło których przejeżdżał, gospodyni przypatrywała się bacznie obcemu wędrowcowi, poczem odwracając twarz, udzielała spostrzeżeń swych mężowi, ten zaś, przyczajony w głębi domostwa, trzymał się w pogotowiu do szukania w razie potrzeby zwykłej kryjówki w sąsiednich laskach.
Dolinka znajdowała się pośrodku hrabstwa, dość blisko obu walczących armij, wskutek czego zwrot skradzionych rzeczy bywał tam na porządku dziennym, Co prawda, niezawsze odzyskiwano te same przedmioty, zawsze jednak właściciel otrzymywał jakieś odszkodowanie, częstokroć z pokaźnym naddatkiem, za czasowe użytkowanie z jego własności. Krótko mówiąc, prawo w owej okolicy było czasowo zawieszone, a wymiar sprawiedliwości podlegał osobistym interesom i namiętnościom silniejszego.
Pojawienie się obcego jeźdźca o wątpliwym wyglądzie i dosiadającego rumaka, który acz bez wojennego rynsztunku miał coś ze śmiałej i stanowczej postawy charakteryzującej jego pana, wzbudziło pewien popłoch wśród mieszkańców tych różnych domostw, a tu i owdzie, gdzie sumienie zdradzało niezwykłą czujność, popłoch ten mocno był podszyty strachem.
Wszelako jeździec, znużony całodzienną podróżą i pragnący co prędzej schronić się przed deszczem, który teraz rozpadał się na dobre, uznał za konieczne zażądać wstępu do pierwszej siedziby ludzkiej, jaką napotka.
Sposobność nie dała długo czekać na siebie; wjechawszy przeto w zaniedbaną zagrodę zastukał głośno do wchodowych drzwi lichego domostwa, nie zsiadając z siodła.
W odpowiedzi na to wezwanie ukazała się w progu niewiasta w średnim wieku o wyglądzie nie o wiele więcej zachęcającym niż jej mieszkanie. Ujrzawszy przy świetle płonącego wewnątrz ogniska jeźdźca tuż pod swoim progiem, przymknęła drzwi szybko i z wyrazem przerażenia, połączonego z ciekawością, na twarzy zapytała, czego sobie życzy.
Pomimo prawie natychmiastowego zamknięcia drzwi podróżny zdążył zajrzeć do środka i to co tam zobaczył, zgoła ponętnem nie było; nie miał jednak wyboru wobec coraz gwałtowniejszej ulewy i zgęszczających się ciemności, więc ze źle ukrytą niechęcią wyłuszczył swe żądanie. Ale nim skończył mówić, przerwała mu jeszcze niechętniejsza odpowiedź:
— Nie mam wcale ochoty dawać schronienia nieznajomym w dzisiejszych, niebezpiecznych czasach — rzekła ostrym, zrzędnym głosem niewiasta. — Jestem sama lub tak dobrze jak sama, bo prócz starego niema nikogo w domu, ale o pół mili dalej jest dom, gdzie pan znajdzie przytułek i to za darmo. Łatwiej to im przyjdzie, a i mnie to będzie bardziej na rękę, bo jak już powiedziałam Harveya niema, chociaż czemu się ten chłopak włóczy po świecie zamiast ustatkować się i prowadzić porządne życie jak inni mężczyźni w jego wieku i położeniu, to radabym wiedzieć! Ale Harvey Birch musi zawsze postawić na swojem, i już umrze, jak jest, włóczęgą.
Jeździec, otrzymawszy udzieloną mu wskazówkę, nie czekał dłużej i zawrócił zwolna konia ku furtce, otulając się fałdami obszernego płaszcza, gdy coś w gadaninie niewiasty zwróciło jego uwagę.
— Więc to jest mieszkanie Harveya Bircha? — zapytał jakby mimowoli, i wstrzymał się, by nie powiedzieć nic więcej.
— Mieszkanie jak mieszkanie — odrzekła tamta, szybko nabierając oddechu w piersi, jak ktoś co się kwapi z odpowiedzią, — bo jego tu prawie nigdy niema, że zaledwie mogę go sobie przypomnieć, gdy czasem przyjdzie mu do głowy pokazać się biednemu, staremu ojcu i mnie. Ja tam o to nie dbam — skręć pan w pierwszą furtkę w lewo — nie, wcale o to nie dbam, czy Harvey pokaże się tu, czy nie, jeszcze czego!
I z temi słowy zatrzasnęła drzwi przed jeźdźcem, który chętnie przedłużył swą podróż o pół mili, by pozyskać wygodniejsze i bezpieczniejsze schronienie.
Dość jeszcze było widno, by podróżny rozróżnić mógł ulepszenia[3] w uprawie i w ogólnym wyglądzie pól otaczających domostwo, do którego się teraz zbliżał. Był to kamienny budynek, długi, niski, po obu końcach opatrzony niewielkiemi skrzydłami. Taras frontowy z obrobionemi starannie drewnianemi słupami oraz doskonały stan ogrodzenia i przybudówek wyróżniał dodatnio tę posiadłość z pomiędzy okolicznych siedzib.
Podprowadziwszy konia za węgieł domu, by go do pewnego stopnia zabezpieczyć od wiatru i deszczu, podróżny zarzucił na ramię walizkę i zastukał głośno do drzwi frontowych.
Ukazał się wnet murzyn w podeszłym wieku, i widocznie nie uważając za potrzebne w danych okolicznościach odnosić się do swoich państwa, obrzucił bacznem spojrzeniem podróżnego przy blasku trzymanej w ręku świecy i spełnił jego prośbę o schronienie. Następnie wprowadził go do czyściutkiego saloniku, gdzie z racji burzy i chłodu październikowego wieczora płonął suty ogień. Oddawszy walizkę murzynowi i grzecznie powtórzywszy swą prośbę starszemu mężczyźnie, który wstał na jego widok, podróżny skłonił się z uszanowaniem trzem siedzącym przy stole z igłą w ręku damom, i zaczął rozbierać się ze zwierzchniej odzieży.
Gdy zdjął szal z szyi i płaszcz, przyglądająca mu się pilnie rodzina ujrzała wysokiego i nadzwyczaj kształtnego mężczyznę, mogącego liczyć lat około pięćdziesięciu. Twarz jego nacechowana była spokojem i godnością, prosty nos miał greckie linje, szare oczy miały wyraz zamyślenia i melancholji, usta i dolna część twarzy znamionowały silny i stanowczy charakter. Podróżny jego ubiór prosty był i niewyszukany, lecz taki, jaki zwykle noszą ludzie z wyższej sfery, nie miał peruki, a uczesanie włosów wraz z wyprostowaną i nieco dumną postawą nadawały mu wygląd wojskowy. Cała jego powierzchowność była tak uderzająca i pańska, że gdy skończył zdejmować podróżne szaty, trzy damy wstały i wraz z panem domu powitały go na nowo, a on odwzajemnił się w odpowiedni sposób.
Pan domu był o kilka lat starszym od podróżnego, a jego obejście, ubiór i otoczenie świadczyły, że był człowiekiem, który znał życie i obracał się w najlepszych towarzystwach. Jedna z pań mogła liczyć czterdzieści lat, dwie inne znacznie młodsze, nie wyglądały nawet na dwadzieścia. Świeżość wiosny znikła już była z oblicza starszej damy, ale piękne oczy i obfite włosy nadawały bardzo miły wyraz jej twarzy, a w obejściu jej była wielka słodycz i miękkość stanowiące urok, jakiego wiele młodziutkich twarzyczek nie posiada. Obie siostry, bo uderzające pomiędzy niemi podobieństwo świadczyło o tem pokrewieństwie, były w całym rozkwicie młodości, a róże, z których tak słyną piękne dziewczęta West-Chester’u kwitły na ich policzkach, dodając ich błękitnym oczom tego szczególnego blasku, tak miłego dla wzroku widza i świadczącego o wewnętrznym spokoju i niewinności. Powierzchowność wszystkich trzech odznaczała się tą czysto kobiecą delikatnością, która również charakteryzuje płeć słabszą tych okolic, i podobnie jak starszy mężczyzna i one zdawały się należeć do wyższej sfery towarzyskiej.
Pan Wharton, tak się bowiem nazywał właściciel tej ustronnej posiadłości, podał gościowi szklankę doskonałej madery i napełniwszy sobie drugą, zasiadł na poprzedniem miejscu przy ognisku. Przez chwilę zdawał się wahać, jakby walcząc z wrodzoną grzecznością, wreszcie obrzucił gościa pytającem spojrzeniem i zagadnął:
— Za czyje zdrowie mam zaszczyt pić?
Podróżny usiadł także i zapatrzył się w ogień, usłyszawszy jednak zapytanie pana Whartona, zwrócił zwolna oczy ku niemu i odpowiedział z rodzajem lekkiego jakby zapłonięcia w twarzy:
— Nazywam się Harper.
— Panie Harper — ponowił gospodarz domu z wyszukaną uprzejmością tamtych czasów — mam zaszczyt wypić pańskie zdrowie i wyrazić nadzieję, że deszcz, na jaki byłeś pan wystawiony, nie przyniesie panu szkody.
Pan Harper skłonił się w milczeniu i wnet popadł znów w zadumę, której długa droga i niesprzyjające warunki atmosferyczne, w jakich ją odbywał, łacno mogły służyć za wymówkę.
Panienki zasiadły znów do krosienek, zaś ciotka ich, panna Joanna Peyton, odeszła wydać rozporządzenia ku zaspokojeniu głodu nieoczekiwanego gościa. Nastąpiło krótkie milczenie, podczas którego pan Harper rozkoszował się widocznie obecnym błogim nastrojem. Pan Wharton przerwał je znowu, pytając, czy dym jest może nieprzyjemny gościowi, a otrzymawszy przeczącą odpowiedź, powrócił wnet do fajki, którą przy wejściu podróżnego był odłożył.
Widoczne było, że pragnął zawiązać rozmowę, ale czy to z obawy wstąpienia na jakiś grunt niebezpieczny, czy przez poszanowanie milczącego usposobienia gościa zawahał się kilkakrotnie, aż wreszcie pan Harper podniósł oczy i spojrzał na otaczających w sposób, który dodał zachęty jego uprzejmemu gospodarzowi.
— Bardzo to trudno — rzekł pan Wharton, ostrożnie unikając naprzód tematów, które właśnie pragnął poruszyć — bardzo to trudno dostać teraz tytoniu w tym gatunku, do którego jestem oddawna przyzwyczajony.
— Sądziłem, że sklepy w New-Yorku zaopatrzone są dostatecznie w najlepsze gatunki — odpowiedział spokojnie tamten.
— No tak — odrzekł z pewnem wahaniem pan domu, podnosząc oczy na Harpera i spuszczając je natychmiast pod jego przenikliwym spokojnym wzrokiem — w mieście musi go być poddostatkiem; ale wojna uczyniła najniewinniejsze nawet stosunki ze stolicą tak niebezpiecznemi, iż niesposób narażać się na to dla takiej drobnostki jak tytoń.
Pudełko, z którego pan Wharton naładował był sobie właśnie fajkę, stało otwarte tuż pod łokciem Harpera. Ten wziął szczyptę tytoniu i położył go sobie na języku w sposób zupełnie naturalny, który jednak przejął strachem jego towarzysza, poczem, nie czyniąc żadnej uwagi co do gatunku, wybornego w istocie, pogrążył się znów w zadumie. Ale pan Wharton, nie chcąc utracić pozyskanej sposobności, ciągnął dalej:
— Z głębi serca pragnę, aby ta dzika walka raz się skończyła, byśmy nareszcie mogli zażywać w spokoju dawnych stosunków rodzinnych i przyjacielskich.
— Tak, to byłoby bardzo pożądane — rzekł Harper z naciskiem, podnosząc znów oczy na pana domu.
— Nie słyszałem o żadnych ważniejszych potyczkach, od czasu przybycia naszych nowych sprzymierzeńców — rzekł pan Wharton, strząsając popiół z fajki i obracając się plecami do gościa pod pozorem wzięcia węgielka od młodszej córki.
— Dotychczas nic o tem nie słychać, o ile wiem.
— Czy zanosi się na jakieś ważniejsze kroki? — zapytał pan Wharton, wciąż obrócony ku córce, lecz bezwiednie zapominając o fajce, w oczekiwaniu odpowiedzi.
— Alboż można się tego spodziewać?
— O! nic pewnego niema, ale oczywiście można się spodziewać jakichś nowych planów po tak potężnej sile jaką rozporządza Rochambeau.
Harper zamiast odpowiedzi skinął potakująco głową, a pan Wharton, zapaliwszy wreszcie fajkę, ponowił:
— Podobno się tam na południu ruszają. Gates i Cornwallis chcą tam jakoby doprowadzić wojnę do jakiegoś rozstrzygającego momentu.
Brwi Harpera ściągnęły się, głębszy cień melancholji powlókł jego rysy, a w oczach zapłonął przelotny blask zdradzający tajemne źródło wielkiego cierpienia. Ale zaledwie pełen zachwytu wzrok młodszej siostry zdołał pochwycić ten wyraz, zwykły spokój powrócił na twarz gościa i ta osobliwsza godność tak dobitnie świadcząca o przewadze rozumu nad uczuciem.
Starsza siostra poruszyła się na krześle parę razy, poczem, głosem, w którym przebijał się odcień niepośledniego triumfu, rzekła:
— Generałowi Gates nie powiodło się tak z Hrabią jak z generałem Burgoyne.
— Ależ generał Gates jest Anglikiem, Saro — zawołała z żywością młodsza siostra, poczem zaczerwieniwszy się po białka oczu, jakby zawstydzona własną śmiałością, spuściła nisko głowę nad koszyczkiem do roboty, w nadziei, że jej uwaga przejdzie niepostrzeżenie.
Podróżny przenosił wzrok z jednej siostry na drugą, w miarę jak mówiły; niedostrzegalne prawie drżenie przebiegło mu usta, świadcząc o jakiemś nowem wzruszeniu, poczem zwrócił się do młodszej i rzekł żartobliwie:
— Czy wolno zapytać, jaki wniosek wyciąga pani z tej okoliczności?
Fanny zaczerwieniła się jeszcze bardziej na to tak bezpośrednie odwołanie się do jej poglądów na sprawę, którą nierozważnie poruszyła w obecności nieznajomego, ale widząc, że coś odpowiedzieć musi, rzekła wahająco i z niemałem pomieszaniem:
— Tylko... tylko to, panie, że moja siostra i ja różnimy się często w zapatrywaniach na dzielność Anglików.
Wielce znaczący uśmieszek, który zaigrał na jej dziecięcej niewinnej twarzyczce, dokończył myśl niedomówioną.
— A na jakim punkcie ich dzielności różnicie się panie? — pytał w dalszym ciągu Harper, spoglądając na nią z uśmiechem ojcowskiej niemal tkliwości.
— Sara uważa, że Anglicy nie mogą być nigdy pobici, ja zaś nie przywiązuję takiej wiary do ich niezwyciężoności.
Podróżny słuchał z tą rozweseloną pobłażliwością, z jaką cnotliwa dojrzałość lubi poglądać na zapały młodzieńcze, nic jednak nie odpowiedział, tylko zwrócił się do ognia i patrzył znów na dogasające głownie w milczeniu.
Pan Wharton napróżno usiłował przeniknąć polityczne przekonania gościa, który przy całej poprawności swego obejścia był wprost zastanawiająco wstrzemięźliwym w mowie, i gdy wreszcie oznajmiono wieczerzę, zacny gospodarz wstał równie nieświadomy jak w pierwszej chwili tego, co w owych czasach było najważniejszą stroną charakteru każdego osobnika, i poszedł przodem, wskazując drogę do jadalni.
Pan Harper podał ramię Sarze Wharton, a Fanny szła za nimi mocno zatroskana, czy przypadkiem nie uraziła w czem uczuć gościa swego ojca.
Nawałnica rozpętała się z nową gwałtownością; potoki deszczu, spływające po ścianach domu, wzbudziły w biesiadnikach to rozkoszne poczucie ciepła i spokoju, jakiego na taką niepogodę doznaje się w zacisznym, dobrze ogrzanym i oświetlonym pokoju, gdy nowe stukanie do drzwi wchodowych odwołało czarnego sługę z jadalni. W chwilę potem murzyn powrócił z wiadomością, że drugi podróżny, którego zaskoczyła burza, prosi o nocleg.
W pierwszej chwili, gdy niecierpliwe dobijania się nowego przybysza doszły uszu pana Whartona, ten uniósł się z krzesła widocznie zaniepokojony, i rzucając szybkie spojrzenia to na gościa to na drzwi, wyglądał tak, jakby oczekiwał, że z tego powtórnego wtargnięcia wyniknie coś, co będzie miało związek i to niepożądany z panem Harperem.
Zaledwie zdążył powiedzieć słabym głosem murzynowi, by wpuścił nowoprzybyłego, gdy drzwi otwarły się prędko i on sam ukazał się na progu. Spostrzegłszy pana Harpera, przystanął chwilę, poczem w sposób dość grzeczny powtórzył prośbę o nocleg. Panu Whartonowi i jego rodzinie w najwyższym stopniu nie podobał się wygląd tego nowego gościa,, ale fatalna niepogoda i niepewność, jakie skutki mogłaby pociągnąć odmowa, skłoniły pana domu, że acz niechętnie udzielił pozwolenia.
Na rozkaz panny Peyton postawiono znów na stole parę półmisków i zaproszono przemoczonego do nitki natręta, by się posilił resztkami wieczerzy, od której tylko co wstało towarzystwo. Gość zrzuciwszy gruby płaszcz zasiadł na podanem krześle i bez ceremonji dał folgę apetytowi. Ale za każdym kęskiem zerkał niespokojnie na Harpera, który przyglądał mu się bacznie, tak bacznie, że było to aż kłopotliwe dla przedmiotu jego obserwacji. Wreszcie nalawszy sobie szklankę wina, przybysz, zanim podniósł ją do ust, skinął znacząco głową panu Harperowi i z pewną goryczą rzekł:
— Piję na cześć naszej lepszej znajomości, łaskawy panie. Zdaje mi się, że spotykamy się po raz pierwszy, chociaż pan patrzy na mnie tak, jak gdyby chciał mnie sobie przypomnieć.
Wino zasmakowało mu widocznie, mlasnął bowiem językiem, aż się po całym pokoju rozległo, i wziąwszy butelkę trzymał ją chwilę pod światło, przypatrując się w milczeniu jasnej i pięknej barwie płynu.
— Nie sądzę, żebyśmy się kiedykolwiek dotąd spotkali — odpowiedział Harper z lekkim uśmiechem, śledząc oczyma poruszenia tamtego, poczem jakby zadowolony z wyniku swych badań zwrócił się do siedzącej przy nim Sary Wharton i zauważył niedbale:
— Pani musi zapewne nudzić się w tem, ustroniu, będąc przyzwyczajoną do miejskich rozrywek.
— O! niezmiernie! — odpowiedziała Sara z żywością — to też oboje z ojcem pragniemy, aby ta okrutna wojna skończyła się jak najprędzej i abyśmy mogli wrócić znów do dawnego trybu życia.
— A pani, panno Frances, czy i pani tak gorąco pragnie pokoju jak siostra pani?
— Z wielu względów tak — odrzekła tamta, rzucając nieśmiałe spojrzenie na pytającego, a spotkawszy ten sam dobrotliwy wyraz na jego twarzy, ciągnęła dalej z uśmiechem, który dziwnie rozpromienił jej drobne rysy: — Pragnę pokoju, ale nie kosztem praw rodaków.
— Praw! — powtórzyła jej siostra niecierpliwie. — Jakież prawa mogą być silniejsze ponad prawa władzy, i jakiż prostszy obowiązek nad posłuszeństwo względem tych, którzy mają prawo rozkazywać?
— Żaden, zapewne — odpowiedziała Frances, śmiejąc się żartobliwie, poczem ujęła rękę siostry w obie dłonie i z uśmiechem, zwróconym ku Harperowi, dodała: — Dałam panu do zrozumienia, że moja siostra i, ja różnimy się w politycznych przekonaniach, ale mamy bezstronnego rozjemcę w naszym ojcu, który kocha swoich rodaków i kocha również Anglików i nie trzyma ani za tymi, ani za tamtymi.
— Tak — rzekł pan Wharton, z pewnym przestrachem spoglądając na pierwszego a potem na drugiego gościa — mam bliskich sercu memu w obu armjach, dlatego lękam się zwycięstwa tych lub tamtych, jako źródła osobistych nieszczęść.
— Rozumiem, ale nie masz pan powodu obawiać się czegoś podobnego ze strony Jankesów — przerwał gość przy stole, i z zimną krwią nalał znów sobie szklankę wina z butelki, którą się tak przed chwilą zachwycał.
— Jego Królewska Mość może mieć bardziej doświadczone wojska niż lądowcy — odpowiedział pan domu trwożliwie — ale Amerykanie odnieśli parę zwycięstw poważnych.
Harper nie zwrócił uwagi na tę wymianę zdań, i wstawszy poprosił, by mógł się udać na spoczynek. Przywołano tedy małego chłopaczka, by go zaprowadził do przeznaczonego dlań pokoju, i podróżny z grzecznem życzeniem dobrej nocy opuścił towarzystwo. Nóż i widelec wypadły z rąk tamtego niepożądanego natręta, skoro tylko drzwi zamknęły się za Harperem; powstał zwolna z krzesła i bacznie nadsłuchując, postąpił ku owym drzwiom, otworzył je, wyjrzał ostrożnie i wśród ogólnego zdumienia i przerażenia obecnych zamknął je napowrót. W jednej chwili ruda peruka, kryjąca jego czarne kędziory, spadła na ziemię, jak również czarny plaster zasłaniający mu pół twarzy; pochylona sztucznie jakby pod ciężarem wieku gibka postać wyprostowała się nagle.
— Ojcze! drogi ojcze! — wykrzyknął piękny młodzieniec — i wy, moje najdroższe siostry i ciotko! nareszcie widzę was znowu!
— Wielkie nieba! to Henryk! mój syn! — zawołał zdumiony i uradowany rodzic, kiedy obie siostry padły z płaczem w objęcia brata.
Stary murzyn, wychowany w domu pana swego, jakby na urągowisko swego upośledzonego położenia noszący imię Cezara, był jedynym świadkiem nieoczekiwanego przybycia syna pana Whartona. Ucałowawszy gorąco podaną mu rękę młodego pana, Cezar wyszedł. Wrócił jednak po pewnym czasie, właśnie w chwili gdy młody angielski kapitan zawołał:
— Ale kto jest ten pan Harper? Czy on mnie nie zdradzi?
— Nie-nie-nie, massa Harry! — wykrzyknął murzyn wstrząsając głową. — Ja był widzieć... massa Harper na kolanach modlić się; a żaden taki co się modlić, nie wydać dobry syn, co przybyć do stary ojciec, skinner to zrobić, nie chrześcijanin.
To słabe wyobrażenie, jakie pan Cezar Thompson — jak murzyn sam siebie pompatycznie nazywał — miał o skinnerach, nie było jego wyłącznym udziałem.
Dowódcy wojsk amerykańskich zmuszeni byli ze strategicznych względów posługiwać się pomocnikami wielce niesfornych obyczajów, przy przeprowadzaniu pewnych planów, mających na celu niepokojenie przeciwnika. Nie była to pora na dochodzenie wszelkiego rodzaju nadużyć, więc ucisk i swawola były nieuniknionemi skutkami posiadania wojskowej władzy, nie podlegającej ograniczeniom cywilnych zarządzeń.
Zczasem wytworzyła się pewna kategorja rzekomych wychowawców sprawiedliwości, których jedynem zajęciem było uwalnianie współobywateli od nadmiaru doczesnych dóbr, będących w ich posiadaniu, a to pod egidą patrjotyzmu i umiłowania swobody.
Przygodnie wtrącały się w to władze wojskowe, dopomagając temu samowolnemu podziałowi darów fortuny, a jakiś podrzędny komisarzyna miejskiej milicji udzielał zezwolenia uprawniającego nietylko czyny, będące prostym rabunkiem, lecz częstokroć z rozlewem krwi połączone.
Ze strony Anglików gorliwość patrjotyczna nie zasypiała również gruszek w popiele, tam gdzie przedstawiało się tak owocne pole dla jej działania. Tutaj jednak ujęte to było w pewne karby; długie doświadczenie bowiem nauczyło przywódców wierzyć w skuteczność zjednoczonych sił, i o ile tradycja nie kłamie, pomyślne wyniki uwieńczyły ich przezorność, Wolontarjusze ci otrzymali osobliwą nazwę „cow-boyów zapewne na skutek ich znanego zamiłowania w hodo waniu bydła.
Cezar jednakże był zbyt prawomyślnym, by zestawiać ludzi, służących królowi Jerzemu Trzeciemu, z niepowołanymi wojownikami, których wybryków był często świadkiem i od których łupieskiej chciwości nie osłoniło go nawet ubóstwo i niewola. Nie miał przeto na myśli „cow-boyów“ gdy mówił, że tylko „skinner mógłby zdradzić przywiązanego syna, który z narażeniem życia śpieszył odwiedzić dom rodzicielski.










  1. Ponieważ każdy ze Zjednoczonych Stanów Ameryki ma swoje własne hrabstwa, zdarza się często, że po kilka noszą tę samą nazwę. Miejscem niniejszej powieści jest New-York, którego hrabstwo West-Chester znajduje się w najbliższem sąsiedztwie tegoż miasta.
  2. Miasto New-York leży na wysepce zwanej Manhattan, w pewnym punkcie wszelako, od hrabstwa West-Chester dzieli je tylko wąski na parę stóp „crik“. Most na tym criku nazywa się King-Bridge. Odbywały się na nim liczne utarczki w czasie wojny, i niniejsza powieść wspomina o nim.
  3. Ulepszeniami nazywają Amerykanie wszelkie zmiany dokonane w przetwarzaniu dziewiczych gruntów w uprawne pola. W tem znaczeniu ulepszeniem nazywa się wycinanie drzew, i ocenia się je przypuszczalną wysokością kosztu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.