Szpieg (Cooper, 1924)/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Szpieg
Podtytuł Powieść historyczna na tle walk o niepodległość Stanów Zjednoczonych
Rozdział II
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin
Tłumacz Hajota
Tytuł orygin. The Spy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
„I wiele spokojnych, cichych dni przeżył bez przerwy, aż straszny cios pozbawił go ukochanego serca — ona umarła — a Gertruda wdrapywała się na kolana owdowiałego ojca“.
Gertruda z Wyoming.

Ojciec pana Whartona urodził się w Anglji; pochodził z rodziny, która dzięki parlamentarnym stosunkom wyrobiła młodszemu synowi stanowisko w kolonji New-Yorku. Młodzieniec, jak setki innych w jego położeniu, osiadł na wsi, ożenił się i wysłał jedynaka swego do Anglji, by się w tamtejszych kształcił szkołach. Otrzymawszy stopień naukowy w uniwersytecie, młodzian ów pozostał nadal w Europie i nabierał znajomości życia w tem środowisku. Ale śmierć ojca odwołała go, po dwóch latach spędzonych na tych praktycznych studjach, do Ameryki, gdzie czekało go dziedzictwo szanowanego nazwiska i bardzo pokaźnej majętności.
W owych czasach przyjęte było powszechnie, że synowie wielu rodzin wstępowali do armji lub marynarki angielskiej, co się uważało za punkt wyjścia dla dalszej karjery. Większość wyższych urzędów w kolonjach sprawowali wojskowi, i nierzadko wysłużony weteran odkładał miecz, by przywdziać gronostaje najwyższej władzy sądowej. Zgodnie z tym obyczajem starszy pan Wharton zamierzał oddać syna do wojska, ale wrodzona lękliwość chłopca sprzeciwiła się jego życzeniom.
Przez cały rok ów młodzieniec wahał się w wyborze tej lub innej służby pod wezwaniem Marsa, gdy zaskoczyła go śmierć ojca. Znaczny majątek i zabiegi, których celem stał się młody właściciel jednej z największych posiadłości w kolonjach, ochłodziły znacznie jego ambitne marzenia. Miłość wdała się rozstrzygająco w tę sprawę, pan Wharton ożenił się i poniechał wojowniczych zapędów. Długie lata żył szczęśliwie na łonie rodziny, poważany przez współobywateli jako człowiek prawy i bogaty, gdy nagle cała jego szczęśliwość prysła jak bańka mydlana. Jego jedyny syn, ten właśnie z którym zaznajomiliśmy się w poprzednim rozdziale, wstąpił do wojska i na krótko przed rozpoczęciem kroków nieprzyjacielskich wrócił do rodzinnego kraju z posiłkami, które przezorne ministerjum wojny uznało za właściwe rozrzucić wśród wzburzonych kolonij Ameryki Północnej. Córki pana Whartona dorastały i wykształcenie ich potrzebowało tych uzupełnień, jakich tylko miasto może dostarczyć. Żona jego, już od pewnego czasu zapadająca na zdrowiu, zaledwie zdążyła przycisnąć ukochanego syna do łona i ucieszyć się połączeniem rodzinnego kółka, gdy nagle wybuchła rewolucja, objąwszy jak płomień cały kraj od Georgji do Massachusetts. Był to zbyt silny cios dla matki, której jedyny syn musiał pośpieszyć na pole walki przeciw członkom jej własnej rodziny, i nie przeżyła go.
W żadnym punkcie amerykańskiego lądu obyczaje Anglji i jej arystokratyczne pojęcia o rodowości i związkach nie przeniknęły tak głęboko jak w New-Yorku i jego najbliższych okolicach. Tradycje dawniejszych holenderskich mieszkańców mieszały się do pewnego stopnia z angielskiemi, ale te ostatnie brały górę. To przywiązanie do Wielkiej Brytanji wzmacniało się jeszcze przez częste małżeństwa angielskich oficerów z powabnemi córami miejscowych zamożnych rodzin, tak że po wybuchu rewolucji sympatje kolonij przechylały się niedwuznacznie na stronę korony.
Parę jednak przodujących rodzin stanęło po stronie ludu i z pomocą skonfederowanych wojsk udało im się wbrew zabiegom ministerjalnej partji utworzyć i utrzymać niezależny rząd republikański.
Jedynie miasto New-York i jego okolice uchyliły się z pod tej nowej formy rządu, co się zaś tyczy władzy królewskiej, to ta sięgała jedynie tak daleko, jak obecność armji mogła podtrzymać jej powagę. W takim stanie rzeczy lojaliści wpływowi zajęli stanowiska rozmaite, stosownie do ich charakterów i położenia. Wielu chwyciło za oręż w obronie korony, starając się własnem męstwem i czynami poprzeć to co nazywali prawami swego króla, inni opuszczali kraj, szukając w Anglji, którą pompatycznie nazywali ojczyzną, krótkotrwałego, jak im się zdawało, schronienia przed niebezpieczeństwami i zamętem wojny. Inni wreszcie, ostrożniejsi, pozostali na miejscu, poczęści przez wzgląd na swe znaczne posiadłości, które zostawiać na cudzej opiece nie wydawało im się rzeczą rozsądną w tak niespokojnych czasach, a poczęści powodowani przywiązaniem do miejsc rodzinnych. Pan Wharton należał do tych ostatnich. Zabezpieczywszy się na wszelki wypadek przez tajemne wysłanie całej gotówki do banków angielskich, postanowił pozostać u siebie, zachowując tak ścisłą neutralność, by w razie zwycięstwa tej czy innej strony dobra jego nie ucierpiały na tem. Mieszkał więc w dalszym ciągu w New-Yorku, pochłonięty napozór całkowicie wychowaniem córek, gdy jeden z jego krewnych, zajmujący wysokie stanowisko w nowym rządzie, dał mu do zrozumienia, że pobyt w mieście, które w danej chwili było angielskim obozem, mało się różnił w oczach rodaków od pobytu w samej stolicy Wielkiej Brytanji. Pan Wharton nie omieszkał przekonać się rychło, że w obecnym stanie rzeczy było to wykroczeniem nie do darowania, i natychmiast przeniósł się na wieś. Miał on w hrabstwie West-Chester posiadłość, w której od wielu lat zwykł był spędzać z rodziną letnie miesiące, i która z tego względu była zawsze zdatna do zamieszkania i gotowa na jego przyjęcie. Jego starsza córka Sara bywała już w świecie, ale młodsza Frances potrzebowała jeszcze parę lat przygotowania do wystąpienia z należytym blaskiem, tak przynajmniej twierdziła panna Joanna Peyton, a ponieważ panna Joanna po śmierci swej starszej siostry a żony pana Whartona opuściła dom rodzicielski w Wirginji, by z właściwem swej płci poświęceniem zastąpić matkę osieroconym siostrzenicom, pan Wharton liczył się bardzo z jej zdaniem i w danym wypadku podporządkował swe ojcowskie uczucia dobru dzieci.
Wyjechał tedy na wieś, z ciężkiem sercem rozstając się z tem wszystkiem co mu pozostało po ubóstwianej żonie, ale wrodzony rozsądek nakazywał mu to z wielu względów. Córki jego pozostały w mieście pod opieką ciotki. Pułk, w którym służył kapitan Wharton, stanowił część stałej załogi New-Yorku, i ta świadomość była niejaką pociechą osamotnionemu ojcu w ciągłych rozmyślaniach o nieobecnych córkach. Ale kapitan Wharton był człowiekiem młodym i żołnierzem, jego sąd o charakterach ludzkich niezawsze bywał trafnym, a sam wysoko czcząc honor armji nie wyobrażał sobie, aby pod czerwoną kurtką mogło bić jakie nieszlachetne serce.
Dom pana Whartona stał się modnem miejscem zebrań dla oficerów królewskiej armji, jak zresztą inne podobne mu domy, które ci synowie Marsa uznali za godne zaszczycania swą obecnością. Wyniki tych odwiedzin bywały dla niektórych z odwiedzanych pomyślne; dla wielu szkodliwe, jako budzące nadzieje, które nigdy urzeczywistnione być nie miały, a w dodatku często na nieszczęście zgubne. Dobrze znana zamożność ojca, a może być i obecność zapalczywego brata ochroniły obie panienki od tego ostatniego niebezpieczeństwa, jednakże niepodobieństwem było, aby wszystkie hołdy, jakie składano u stóp pięknej Sary, spełzły na niczem. Wdzięki jej, wcześnie rozwinięte pod wpływem klimatu i umiejętnie pielęgnowane, uczyniły z niej pierwszą piękność New-Yorku. I nie zanosiło się na to, by która z dorastających panien mogła współzawodniczyć z nią o palmę tego pierwszeństwa, chyba jej młodsza siostra. Ale Frances nie miała jeszcze skończonych lat szesnastu, i myśl o jakiejś rywalizacji nie postała nawet w główkach kochających się dziewcząt. Przeciwnie, poza rozmową z pułkownikiem Wellmere’m nic nie sprawiało takiej przyjemności Sarze jak patrzeć na rozkwitające z pączka powaby małej Hebe, która bawiła się u jej boku z całą niewinnością podlotka, z całym zapałem swej ognistej natury i sporą dozą wrodzonego dowcipu i sprytu. Czy to z powodu że Fanny nie była przedmiotem tych hołdów, jakie składano starszej siostrze, czy dla jakiej innej przyczyny, faktem było, że rozmowy, prowadzone często pomiędzy młodymi oficerami na temat toczącej się wojny, wywierały wręcz przeciwne wrażenie na obu panienkach. Angielscy wojskowi z zasady wyrażali się lekceważąco o swoich przeciwnikach, a Sara przyjmowała wszelkie czcze przechwałki swych wielbicieli za dobrą monetę.
Pierwsze polityczne przekonania, jakie obiły się o uszy Fanny, połączone były z drwinami z jej rodaków. Zrazu wierzyła im, ale przypadkowo znalazł się tam jakiś generał, który musiał oddać sprawiedliwość wrogom, by tęż sprawiedliwość dla siebie pozyskać, i Fanny zaczęła zapatrywać się mniej sceptycznie na niedołęstwo swych współziomków. Pułkownik Wellmere należał do tych, którzy najnielitościwiej dworowali sobie z nieszczęsnych Amerykanów, Frances zaś stopniowo słuchała jego konceptów z coraz większem niedowierzaniem, a poniekąd i z urazą.
Pewnego gorącego letniego dnia trójka ta znajdowała się w salonie pięknej miejskiej rezydencji pana Whartona. Pułkownik i Sara siedzieli na sofie zajęci wymianą spojrzeń przy towarzyszącej im pogadance, zaś Frances w drugim końcu pokoju haftowała na tamborku, gdy pułkownik zawołał nagle.
— To dopiero będzie wesoło w mieście, gdy przybędzie armja generała Burgoyne, nieprawdaż, panno Wharton?
— O! tak! — odrzekła lekkomyślna Sara. — Słyszałam, że dużo uroczych kobiet towarzyszy mężom, ożywi się więc nasze towarzystwo.
Frances odrzuciła wtył złociste loki, okrywające jej kształtną główkę, i podnosząc oczy, błyszczące zapałem narodowych uczuć, roześmiała się z ukrytą ironją i zagadnęła:
— Czy to tylko rzecz pewna, że generałowi Burgoyne pozwolą wejść do miasta?
— Pozwolą! — powtórzył pułkownik — a któżby mu mógł przeszkodzić w tem, moja śliczna panno Fanny?
Frances była właśnie w wieku, w którym dorastające panienki są najdrażliwsze na punkcie swego światowego położenia. Owo „śliczna panno Fanny” zabrzmiało w jej uszkach zbyt poufale; pochyliła się znów nad robotą, zaczerwieniona jak wisienka.
— Generał Stark wziął Niemców do niewoli — rzekła sznurując usteczka — może i generał Gates nie ulęknie się zbytnio Anglików.
— O! to byli Niemcy, jak pani sama powiada — zawołał pułkownik mocno niezadowolony, że musi wdawać się w jakieś wyjaśnienia — proste, najemne wojsko; ale gdy prawdziwe angielskie pułki staną na placu, wtedy inaczej będzie.
— O! niewątpliwie! — zawołała Sara, nie podzielając bynajmniej urazy pułkownika do siostry, ale ciesząc się już w duchu z triumfu Anglików.
— Proszę mi powiedzieć pułkowniku Wellmere — rzekła Frances, odzyskawszy dobry humor i podnosząc znów swe śliczne roześmiane oczęta — czy lord Percy Lexington był krewnym tego, który walczył pod Chevy Chase?
— Ależ, panno Fanny, pani staje się buntowniczką! — rzekł pułkownik usiłując pokryć śmiechem podnoszący się w nim gniew — to o czem pani tak dowcipnie napomykasz, było tylko rozumnym odwrotem, rodzajem, jakby to powiedzieć, rodzajem...
— Ucieczki — przerwała panienka figlarnie.
— Doprawdy — zaczął pułkownik, lecz nagły wybuch śmiechu, pochodzący od osoby trzeciej, dotąd niezauważonej, nie pozwolił mu dokończyć.
Przy salonie znajdował się mały gabinecik, do którego prowadziły drzwi nawpół uchylone. Silniejszy prąd powietrza roztworzył teraz te drzwi narozcież, ukazując oczom rozmawiającej w salonie trójki piękną postać siedzącego w pobliżu wejścia młodzieńca, którego uśmiechnięta twarz zdradzała, że powyższą rozmowę wysłuchać musiał. Wstał on niezwłocznie i wszedłszy do salonu z kapeluszem w ręku, smukły, rosły, z błyszczącemi czarnemi oczyma i smagłą cerą, skłonił się obu panienkom.
— Pan Dunwoodie! — zawołała Sara ze zdziwieniem — nie wiedziałam, że pan tu jest; siadaj proszę, tu znacznie chłodniej.
— Dziękuję pani — odpowiedział młodzieniec — muszę iść na poszukiwanie brata pani, który umieścił mnie tu, jak mówił, w zasadzce, obiecując wrócić za godzinę.
I nie tłumacząc się dalej, młody człowiek skłonił się znów grzecznie panienkom, a zdaleka i wyniośle pułkownikowi, i wyszedł. Frances wybiegła za nim do sieni i czerwieniąc się jak mak, spytała z pośpiechem:
— Ale dlaczego... dlaczego odchodzisz pan, panie Dunwoodie? — Henryk wróci niezadługo.
Młodzieniec pochwycił jej rączkę, i surowy wyraz jego twarzy znikł, ustępując miejsca pełnemu zachwytu spojrzeniu, z jakiem odpowiedział:
— Doskonale obeszłaś się z nim, moja droga rodaczko. Nigdy, nigdy nie zapominaj o rodzinnym kraju. Pamiętaj, że jeżeli jesteś wnuczką Anglika, jesteś także wnuczką Peytona!
— O! — odparło śmiejąc się dziewczę — trudno byłoby mi o tem zapomnieć, bo ciocia Joasia ciągle nam wszelkie genealogiczne zawiłości wykłada. Ale dlaczego pan odchodzi?
— Jestem na wylocie do Wirginji i mam mnóstwo do roboty.
Mówiąc to uścisnął jej rączkę i już we drzwiach powtórzył:
— Bądź wierną twojej ojczyźnie, bądź Amerykanką!
Ognista dziewczyna przesłała mu ręką pocałunek, poczem obu dłońmi przyciskając płonące policzki, pobiegła do swego pokoju, by tam ukryć nagłe pomieszanie, jakie ją ogarnęło.
Tymczasem pułkownik Wellmere, stropiony wyraźnemi drwinami Fanny i pogardliwem zachowaniem się młodzieńca, nie chcąc dać poznać wobec pani swych myśli, że go podobne drobnostki obejść mogły, nadrabiał miną i gdy Dunwoodie wyszedł z pokoju, zauważył od niechcenia:
— Dosyć zuchwale poczynał sobie ten młokos, zapewne jakiś chłopak ze sklepu ze sprawunkiem.
Sara tak daleka była od zestawienia wdzięcznej postaci Peytona Dunwoodie z chłopcem sklepowym, że rozejrzała się ze zdziwieniem po salonie, zaś pułkownik mówił dalej:
— Ten tam pan Dun — Dun —
— Dunwoodie! Ależ to krewny cioci — zawołała Sara — i serdeczny przyjaciel mego brata. Byli razem w szkołach i rozstali się dopiero w Anglji, gdy brat wstąpił do wojska, a tamten do wojskowej akademji francuskiej.
— Zdaje mi się, że się tam niewiele nauczył — zauważył pułkownik, nie mogąc ukryć nurtującego w nim rozdrażnienia.
— Miejmy nadzieję — rzekła Sara z uśmiechem — bo ma zamiar wstąpić do buntowniczej armji. Przybył tu na francuskim okręcie i możesz go pan niezadługo spotkać na placu boju.
— Wolna droga, życzę Washingtonowi więcej takich bohaterów — odparł pułkownik i skierował rozmowę na przyjemniejsze, bo osobiste tory.
W parę tygodni potem armja Burgoyne’a złożyła broń. Pan Wharton, zaczynając powątpiewać o pomyślnym dla Anglji wyniku wojny, postanowił zjednać sobie rodaków, a jednocześnie zadosyćuczynić własnym pragnieniom, i zawezwał córki do siebie. Panna Peyton zdecydowała się towarzyszyć im, i od owej chwili aż do czasu, kiedy rozpoczyna się nasze opowiadanie, cała rodzina mieszkała na wsi.
Kapitan Wharton oczywiście pozostał w armji, ale parokrotnie pod opieką silnych oddziałów, operujących w sąsiedztwie „Akacji“ (tak się nazywała wiejska posiadłość pana Whartona) udało mu się wpaść do domu ojca i zabawić tam czas krótki. Teraz jednak rok już minął bez zobaczenia się z ukochanymi i zniecierpliwiony Henryk w przebraniu przybył właśnie tego samego wieczora, kiedy jakiś nieznany i dosyć podejrzany gość znajdował się w domu, w którym prócz zwykłych jego mieszkańców nikt prawie z obcych nie bywał.
— Ale, jak myślicie, czy on mnie podejrzewa? — zapytał kapitan z pewnym niepokojem, wysłuchawszy opinji Cezara o skinnerach.
— Skądżeby! — zawołała Sara — skoro własne siostry i ojciec nie mogli cię poznać w tem przebraniu.
— Jest coś tajemniczego w jego obejściu, i wzrok ma zbyt badawczy jak na obojętnego obserwatora — ciągnął dalej młody Wharton w zamyśleniu — a przytem twarz jego wydaje mi się jakby znajomą. Los, jaki niedawno spotkał majora André, wywołał wielkie, obustronne podrażnienie. Sir Henryk grozi odwetem za jego śmierć, a Washington jest tak pewny siebie, jak gdyby połowę świata miał pod swemi rozkazami. Buntownicy mieliby we mnie doskonały materjał dla swoich planów, gdybym, nieszczęściem, wpadł w ich ręce.
— Ależ, mój synu — zawołał przestraszony ojciec — nie jesteś przecież szpiegiem i nie znajdujesz się w obrębie buntowniczych, to jest amerykańskich linij, tu niema czego szpiegować.
— To rzecz względna — odpowiedział młodzieniec w zamyśleniu — pikiety ich sięgają aż Białych Równin, przechodziłem koło nich w przebraniu. To prawda, że zamiary moje są niewinne, ale jak tego dowieść? Moja bytność tutaj mogłaby być pokrywką innych planów. Przypomnij sobie, ojcze, co cię spotkało przed rokiem jedynie za to, że posłałeś mi zapas owoców na zimę.
— To mam do zawdzięczenia czułym sąsiadom — rzekł pan Wharton. — Spodziewali się, że gdy mi skonfiskują dobra, będą mogli tanio nabyć dobre grunta. Peyton Dunwoodie wszelako postarał się o nasze uwolnienie, trzymano nas tylko miesiąc.
— Jakto „nas“! — zawołał młodzieniec ze zdumieniem — czyżby i siostry uwięzili? Nic mi o tem nie pisałaś, Fanny!
— Owszem — odpowiedziała Fanny, rumieniąc się — donosiłam ci, że major Dunwoodie, twój dawny przyjaciel, bardzo uprzejmie obchodził się z nami, że wyjednał uwolnienie ojca.
— To prawda, więc i ty byłaś w obozie zbuntowanych?
— Tak — rzekł ojciec serdecznie — Fanny nie chciała mnie puścić samego — Joasia i Sara pozostały w Akacji, a to dziewczątko było towarzyszką mojej niewoli.
— I Fanny wróciła stamtąd jeszcze większą buntownicą niż przedtem — zawołała Sara z oburzeniem — a zdawałoby się, że to co ojciec wycierpiał, powinno ją było wyleczyć z jej zaślepienia.
— Cóż mówisz na to oskarżenie, siostrzyczko? — zawołał kapitan wesoło. — Czy Peytonowi udało się natchnąć cię jeszcze większą nienawiścią do twego króla niż on ją sam żywi?
— Peyton Dunwoodie nie nienawidzi nikogo — odrzekła Fanny żywo, poczem zarumieniwszy się gwałtownie, dodała: — On cię kocha, Henryku, wiem o tem, mówił mi to niejednokrotnie.
Młody Wharton poklepał siostrę po twarzy z uśmiechem, i zapytał udając szept:
— A czy powiedział ci także, iż kocha moją siostrzyczkę Fanny?
— Pleciesz, Henryku — odrzekła Fanny i wyszła prędko, pod pozorem że idzie schować resztki wieczerzy.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Helena Janina Pajzderska.