Szpieg (Cooper, 1829-30)/Tom IV/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Szpieg
Podtytuł Romans amerykański
Tom IV
Rozdział II
Wydawca A. Brzezina i Kompania
Data wyd. 1830
Druk A. Gałęzowski i Komp
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. H. S.
Tytuł orygin. The Spy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.

Daléy cwałem, uciekay co żywo Gilpinie!
Rzucaj kapelusz, perukę!
Ratuymy się — zguba nas nie minie!
Lecz my swoią pokażmy im sztukę!

Gilpiu, ballada komiczna Koopera

Droga, iaką Kramarz z Kapitanem Angielskim przebyć koniecznie musieli, dla doyścia do skał, pośród których bezpieczne znaleść mogli schronienie, ciągnęła się blisko pół mili, czystą płaszczyzną, aż do samego łańcucha gór, które z początku prawie prostopadłe, zwracały się na prawo ku wybrzeżom Hudsonu, rozwiiaiąc w przestrzeni swoiéy rozmaite utwory, cudowną ręką natury wyryte.
Ażeby zachować powierzchowną różnicę, pomiędzy stanem obydwóch iadących, Harwey postępował naprzód krokiem poważnym, i przyzwoitym godności przybranego charakteru swoiego. Nie daleko za folwarkiem na prawo, rozłożonym był obozem oddział piechoty, o któréy iużeśmy „wyżéy powiedzieli, i któréy szyldwachy rozstawieni, co kilkadziesiąt kroków na okopach stali.
Ledwie co iednego z nich Henryk pominął, zaraz chciał konia cwałem przypuścić, i czém prędzéy od swych się nieprzyiaciół oddalić. Lecz Birch zręcznie wykonanym obrotem, zabiegł mu drogę, i zbliżywszy się ku niemu rzekł po cichu. Chceszże nas zgubić obydwóch? zostań na mieyscu iak przystoi Negrowi, iadącemu za Panem swoim. Nie widziałeś przed folwarkiem dwunasta koni, na każde zawołanie stoiących w pogotowiu? myśliszże iż na tych wypracowanych szkapach uyść zdołamy, przed kawaleryą Wirgińską, która iest czołem całego woyska? nie obudzay ich podeyrzenia nagłym pośpiechem, który się nam na nic nieprzyda: pamiętay iż na kaźdéy stopie téy ziemi, policzone są lata nasze, że każda minuta waży dla nas śmierć lub życie, bo dragony źli są iak iaszczurki, a krwi chciwi iak tygrysy. Jedźże wolno za mną, i nadewszystko nie ogląday się za siebie.
Henryk nayżywszą pałał niecierpliwością, lecz musiał słuchać przestrogi rozsądnego Kramarza. Co moment wystawiał on w imaginacyi swoiéy ścigaiących go dragonów, lecz Harwey, który odwracał się często iak gdyby miał cóś mówić do niego, zapewniał go iż dotąd wszystko było ieszcze spokoyne.
— Ale niepodobna, rzekł Henryk uiechawszy kilka minut, aby Cezar wkrótce odkrytym nie został. Nie lepieyże będzie przypuścić galopem? nim się domyślą czego tak prędko iedziemy, dostaniemy się przynaymniéy iuż do tego lasu.
— Nieznasz ich wcale Kapitanie Warthon: powiadam ci, że nie tak łatwo ich oszukać iak ci sié zdaie. Przed folwarkiem widzę tego samego sierżanta, któren gdym zaczął kazanie, wpatrywał się we mnie z miną oznaczaiącą nieufność i podeyrzenie; teraz spogląda wciąż za nami, iak lew za uchodzącą mu zdobyczą. Jedźmyż wolno, gdyż pokazuie na nas ręką, i zbliża się do konia, ieżeli na niego wsiądzie, zginiemy. Niepotrzebowałby tylko powiedziéć słowo, a cały oddział piechoty, grademby nas kul zasypał. Jesteśmy na ostrzu szabli, i na célu tysiąca karabinów.
— Co teraz robi?
— Zwrócił się w inną stronę, odstąpił od konia, możemy iechać kłusem. Nie tak prędko! nie tak prędko! mały kłus! patrzay iak szyldwach na prawo, mierzy nas okiem.
— I cóż nam to znaczy? rzekł Henryk z niecierpliwością, nie może tylko do nas wystrzelić, a wolę zginąć na mieyscu, niż dragonom dostać się do więzienia. Harweyu! zdaie mi się, że ich słyszę! nie widzisz tam nic za sobą.
— I owszem spostrzegam pewną rzecz na lewo: obróć się na moment, i powiedz mi co widać pomiędzy temi drzewami.
Henryk nie omieszkał korzystać z pozwolenia, lecz krew się ścięła w iego żyłach, uyrzawszy szubienicę wystawioną dla siebie. Ze wstrętem odwrócił oczy od tak strasznego widoku.
— Właśnie cię to ostrzega, iż rozsądnym bydź należy, rzekł Birch. Z tem wszystkiém, kiedy cię ten haniebny przedmiot zatrważa, zachodzące słońce rzuca swe ostatnie promienie nad głową twoią; oddychasz wolno świeżém tych gór powietrzem, każdy krok co postąpisz, oddala cię od zguby; każde urwisko skały, każda krzewina za kilka chwil, spokoyne zabezpiecza ci schronienie: lecz ia, Kapitanie Warthon, widziałem śmierć przed oczyma, nie upatruiąc żadnego środka iéy uniknienia. Dwa razy wtrącony byłem do wiezienia, okuty w kaydany promienia słońca nie widziałem: nocy w okropnéy przepędziłem rozpaczy, a każda poranku zorza, co przyszła oświecić więzienie moie, zdawała mi się sprowadzać dla mnie dzień sroinotnéy śmierci. Jeżelim chciał przez kratę wolnieyszém odetchnąć powietrzem, sądziłem że mnie sama natura odpycha od siebie, i że po raz ostatni uyrzeć mi ią będzie wolno, wtenczas gdy mnie na szubienicę prowadzić będą. Cztery razy byłem w ich mocy, nierachuiąc teraźnieyszcgo wypadku; lecz po dwakroć myślałem iż przyszła ostatnia moia godzina. Mylnie powiedziano, Kapitanie Warthon, że umrzeć iest niczém; śmierć nigdy nie przychodzi bez boiaźni, pod iakąkolwiek bądź pokazuie się postacią: lecz umrzeć opuszczony od wszystkich, stracić życie, służąc za widok, a często za igraszkę gminu, zginąć zelżywą karą; wiedzieć iż tylko hańbiąca pamięć iestestwa moiego zostanie, i że każdy mogiłę mą ze wzgardą wskazywać będzie, kiedy obok tego niewinnym się czuię, wtenczas to, spełnia się całą gorycz z kielicha śmierci.
Henryk słuchał zadziwiony. Nigdy niesłyszał kramarza mówiącego w podobnym sposobie, ani z takim zapałem, i obydwa radzi powierzyć sobie wzaiemne uczucia swoie, zdawali się zapominać o niebezpieczeństwie, iąkie nad nimi wisiało. — Nie sądziłem rzekł Kapitan, abyś iuż tak bliskim był śmierci.
— Od trzech lat, nie poluią że na innie w tych górach, iak na dzikie zwierze? Raz przyprowadzony iuż zostałem przed rusztowanie, i nie uszedłem, tylko szczęśliwym wypadkiem, iż woyska królewskie natarły w téy chwili. Kwandrans czasu, a świat byłby zniknął dla mnie na zawsze. Widziałem koło siebie mnóstwo męzczyzn, niewiast, dzieci, którzy z niecierpliwością zdawali się czekać momentu, aby oczy swoie konaniem moiem nasycić. Szukałem pomiędzy niemi, chociaż iednéy twarzy, któraby litość wyrażała: nie znalazłem ani iednéy; nie: nikogo; i wszędzie tyłkom słyszał, iż mi zarzucano, żem zdradził moią oyczyznę, i za pieniądze sprzedać ią chciałem. Zdradziłem! i sprzedałem oyczyzpę moią! Wielki Boże! słońce zdawało się mi wówczas bardziéy przyświecać iak zwykle, gdyż ie po ostatni raz widziéć miałem; pola, łąki, gaie, wydawały mi się zielcńsze, uśmiechały się do mnie, bo dla nich oczy moie zamknąć się miały na wieki; iedném słowem, cała natura, zwiększyła dla mnie swe wdzięki,, bo wyrzec się ich musiałem. Ach! iak życie drogie mi było w téy okropnéy chwili! nie doświadczyłeś ieszcze podobnéy, Kapitanie Warthon; masz rodzinę, krewnych, którzy płakali nad tobą, i twoie cierpienia dzielili; ia nie miałem nikogo nad oyca, aby uczuł moie, i ten był daleko odemnie. Żadna pociecha nie mogła osłodzić mego przeznaczenia, wszystkich serca zdawały się bydź dla mnie zamknięte: oboiętność, wzgarda, nienawiść, te były uczucia, iakiem widział na tych, co mnie otaczali. — Sądziłem, iż On nawet zapomniał o mnie, że żyię na świecie.
— Kto on?
Kramarz nic nie odpowiedział, poprawił się tylko na siodle, i przybrawszy poważną minę, obracaiąc się do Henryka, na cały głos rzekł do niego:
— Przed Bogiem, nie ma żadnéy różnicy móy bracie, stan, religiia, kolor ciała wszystko to iest porównane w obliczu Stwórcy świata, i równie ty iak każdy inny człowiek ma duszę nieśmiertelną: równie na ciebie przyidzie zdać rachunek sumienia, i ieżeli naywyższy Sędzia w gniewie swym wtrąci cię w przepaść wiecznéy sprawiedliwości.... Dobrze! dodał, zmieniaiąc ton mówienia, iużeśmy ostatniego szyldwacha przebyli. Nie ogląday się za siebie, abyś nie ściągnął naymnieyszego podeyrzenia, któreby nas zgubić mogło.
Niebezpieczeństwo, o którém Henryk na chwilę zapomniał w całéy mocy uderzyło iego wyobraźnią, gdy widział iż połowę drogi ieszcze nie uiechali, i że w tym przeciągu czasu, taiemnica z Cezarem koniecznie odkrytą bydź musi! nie śmieiąc iednak sprzeciwiać się Harweyowi, aby ucieczkę swoię przyśpieszyć mogli, iechał za nim w milczeniu. Z tém wszystkiém w kilka minut spostrzegłszy, iż towarzysz iego często z niespokoynością na folwark się oglądał. I cóż, rzekł do niego, czegóż tam patrzysz? co widzisz?
— Nic dla nas pomyślnego. Dragony stoią przy koniach i widać, że tylko czekaią rozkazu. Otóż wsiedli na konie! wyieżdzaią! teraz Kapitanie Warthon idzie o życie: w galop pędź co masz siły! iedź za mną, gdyż inaczéy zginiesz!
Henryk nie dał sobie powtórzyć tak zgodnego ze swém życzeniem wezwania, i skoro tylko uyrzał, iż Harwey cwałem iedzie, ścisnął mocno swego konia, i prętem podanym sobie przez chłopca przy odjeździe, popędzać go zaczął, lecz mimo wszelkich usiłowań, nie mógł wymęczyć na swym włogawym pegazie, iak tylko rodzay prędkiego kłusa. Harwéy to spostrzegł, i wstrzymał się w swym biegu.
— Zrzuć z siebie swoią maskę, i perukę rzekł do niego, rzucaiąc sam na ziemię swóy szeroki kapelusz, okulary, i fałszywe brwi: cała nasza maskarada na nic teraz nam się nie przyda, przytomności tu umysłu, i zręczności potrzeba.
— Nie lepiéyże by było, gdybyśmy zsiedli z koni, rzekł Henryk, i zwrócili się do tego lasu na lewo, gdzie pomiędzy drzewami ukryć się będziem mogli?
— Ta droga prowadzi prosto pod szubienicę, którąś widział, odpowiedział Birch. Nim my dwa kroki zrobiemy, dragony posuną się sześć, i łatwiéy im będzie wpół kwandransa gaik ten otoczyć, niż nam po grudzie dostać się do niego. Nam potrzeba udać się na góry w prawo. Za niemi dzielą się dwie drogi, nie będą wiedzieć którąśmy się udali, muszą zatrzymać się moment, a wtenczas zyskamy na czasie.
— Ale mi szkapa iuż ustała, zawołał Henryk, niewiem czy za dziesięć minut podemną nie padnie.
— Nie potrzeba nam tylko pięć, odpowiedział Kramarz z nayzimnieyszą krwią. Pięć minut uratuie nas, ieźeli moiéy rady słuchać zechcesz.
Ośmielony zachęceniem towarzysza swoiego Henryk, z całéy siły popędzać zaczął swego konia, i w saméy rzeczy za kilka chwil stanęli na górze, o któréy Birch mówił. Gdy z wysokości iéy obrócili się po za siebie, uyrzeli Massona z sierżantem, wyprzedzających żołnierzy swoich, bliżéy nawet, niżeli sic Kramarz spodziewał.
Wyiechawszy na dolinę przerzynającą nierównie wyższe góry, Henryk spostrzegł na boku dość gęste karcze i wywroty, które z wyrąbanego lasu zostały, i na nowo zaproponował Harweyowi, aby zsiąść z koni i pomiędzy zawałami temi, szukać schronienia. Lecz Birch dał znak tylko ręką, i w tymże samym czasie przybyli obydwa nad punkt, gdzie dwie drogi rozchodziły się z sobą. Że zaś dla trudnéy przeprawy, szły one z ukosa wężykiem, nayświadomszy wędrownik mógł się w nich na pierwszy rzut oka obłąkać. Harwey obrał sobie prowadzącą na lewo; lecz w momencie ziechał z niéy w bok, i tak zręcznie koniem, znaiomą sobie ścieszką pomiędzy pniami wykręcać zaczął, iż wkrótce wyprowadził swego towarzysza na górę, drzewami i krzewiną zarosłą, po któréy nie bez trudności gramolić się zaczęli. Ten téż to obrot, uratować ich zdołał, Dragony bowiem przybywszy do krzyżuiącéy się z sobą drogi, zastanowili się moment, w którąby im stronę udać się wypadało.
Masson widząc na drodze idącéy wlewo kilka śladów z podków końskich, iechać za niemi postanowił, lecz wkrótce śladów tych zabrakło, i dragony nie dostrzegłszy krętéy ścieszki, iaką sobie nasi uciekaiący obrali, zwrócić musieli w inną stronę, kiedy tymczasem Harwey z Henrykiem, iuż do połowy przepaścistą górę przebyli.
Z tém wszystkiém nie długo usłyszeli wołaiącego za sobą Massona. Widzicie ślady! przęiechali w tém mieyscu przez drogę, i udali się do lasu; daléy na górę zabiegaycie im ztamtąd.
Warthon, raz ieszcze zaproiektował przewodnikowi swemu, żeby zsiąść z koni i ukryć się w lesie, zwłaszcza że im do tego ciemność wieczorna sprzyiać zaczynała; lecz Kramarz dopóty nie dał się przekonać, dopóki stanąwszy na wierzchołku góry, nie uyrzał iak lwów roziuszonych ścigaiących za sobą dragonów; wtenczas dopiero rzuciwszy obydwa swe konie, pognali ie biczem za górę, a sami z naywiększą ostrożnością, zwrócili się na bok ku lasowi, i w naygęstszéy zarośli, twarzą pokładli się na ziemie.
Ledwie tym sposobem przytulić się zdołali, gdy usłyszeli dragona wołaiącego: tędy! tędy! iuż iuż zjechali z góry, widziałem ich konie!
— Daléy naprzód, bracia moi, naprzód! zawołał Masson. Ochraniajcie Anglika, ale Kramarza połóżcie na mieyscu! wolno go wam rozsiekać na sztuki.
Henryk ścisnął mocno za rękę swoiego towarzysza, i prawie w tymże samym czasie usłyszeli dwunastu dragonów, pędzących galopem o kilkanaście kroków od siebie. Skoro iednak tentent ich koni, coraz bardziéy oddalać się zaczął, Harwey wstał: idźmy, rzekł, nim oni zjadą z góry, potrzeba nam wdrapać się wyżéy.
— Wyżéy rzekł Henryk, zdaie się iż iuż iesteśmy na samym szczycie.
— Z téy strony, odpowiedział Birch, ale na lewo iest góra, co prawie pod obłoki sięga, tam dostać się nam potrzeba. Po niedługiéy rozwadze, iść śpiesznie z sobą zaczęli, i w pół kwadransa przybyli do podnóża skały, która z iednéy strony zawieszona w powietrzu, zdawała się zapadać co chwila.
— I na tęż to niedostępną przepaść wdrapywać się mamy? zapytał Henryk.
— Tak iest. Zapewne to ci się niepodobném bydź zdaie, lecz miéy odwagę, nie trać nadziei, a doydziesz do celu. Potrzeba obeznała mnie z temi górami, one są siedliskiem moiém, bądź przeto spokoyny, gdyż w takie zaprowadzę cię mieysce, w którém żaden z śmiertelnych, nigdy ieszcze nie postał.
Z niemałą wprawdzie trudnością, lecz bez niebezpieczeństwa, w pół godziny dostali się do połowy skały; Kramarz znaiąc każdą rozpadlinę, drzewo i całe położenie mieysca, iak mógł tę ciężką ułatwiał przeprawę, podobny w tém do doświadczonego żeglarza, który wie gdzie na morzu piaski, lub ruffę pominąć, aby okręt od rozbicia zachować.
— Dogonią nas bez wątpienia, rzekł Henryk, lepiéy podobno spokoynie było siedzieć w krzakach, i potem uyść nocą, niż pełzać po téy ogołoconéy z żywiołów skale.
— Nie lękay się niczego Kapitanie Warthon: teraz uratowani iesteśmy. Słońce zachodzić iuż zaczyna, i ze dwie godziny pewno upłynie, nim xiężyc zeydzio: myśliszże, iż wśród tak ciemnéy nocy ścigać nas będą wpośród tych skał i przepaści?
— Słyszysz! dragony iuż tu gdzieś blisko krzyczą.
— Niech sobie krzyczą. Postępuy ku wierzchołkowi skały. Widzisz ich na dole? Ah! spostrzegli nas. Już ieden z nich, pokazuie nas palcem. Cóż nam zrobią? musieliby mieć z sobą armaty, żeby nas zatrzymać mogli.
— Dogonią nas pewnie.
— Nic nam nie poradzą. Jakże chcesz, żeby ze ciężkiemi botami, i ostrogami swemi, dostali się tutay? potrzebowaliby do tego użyć piechoty, po którą do folwarku wróćićby musieli. Idźmy śmiało daléy, nie traćmy czasu, bo ieszcze wiele drogi, mamy do zrobienia: a ieżeli nas znaydą tam, gdzie cię zaprowadzić myślę, pozwalam im wtenczas nasycić się krwią moią.
Nie zadługo przyśpieszywszy kroku, w pośrodku skał zniknęli.
Kramarz nie zmylił się nigdy w żadnéy swéy rachubie.
Masson i iego dragony pędem błyskawicy zjechawszy z góry, znaleźli na dole same tylko dwa konie. Pewni zatém że poszukiwani iezdzcy, nigdzie, iak w lesie ukryć się musieli, naradzać się z sobą zaczęli, iakimby sposobem kawalerya wśród takich gęstwin, przedrzeć się i wyślakować ich mogła: iedni radzili, aby kilku żołnierzy zostawiwszy przy koniach: resztą całą obławą las zaiąć, drudzy chcieli żeby wysłać iednego za sprowadzeniem oddziału piechoty, a samym na obserwacyi pozostać, gdy w tém dragon spostrzegłszy Harweya z Henrykiem drapiących się po skale, swemu ich Porucznikowi pokazał.
— Ocalony! zawołał Masson, nie myśląc wówczas iak o Kramarzu, ocalony, a my z hańbieni zostaliśmy. Co o nas powiedzą, ieżeli ieden nikczemny szpieg potrafił wyprowadzić w pole dragonów Wirgińskich? zdaie mi się nawet że ten Kapitan Angielski} co idzie przy iego boku, ze wzgardą z nas się natrząsa. Ey! bracie! nie żartuy sobie, żeś się oderwał od szubienicy, i nasze woysko przeyrzał: nie doszedłeś ieszcze do New-Yorku, i zapewnie wprzód zayrzemy ci w oczy, nim będziesz mógł opowiedzieć, Sir Henrykowi Klińton, o wszystkiém cóś widział.
— Czyby niemożna dać ognia do nich, zapytał ieden dragon.
— A to na co? żeby nas wyśmieli? wszakże ztad kilka set kroków bedzie? nie, nie; trzeba nam ich porzucić, gdyż te łotry, gotowi stoczyć nam na głowy kamienie, i wtenczas dziennikarze królewscy gotowiby szumnie opisać, iż dwóch roialistów, pokonali i do ucieczki zmusili cały oddział powstańców. Nie nam to walczyć z naturą, i chcieć końmi ścigać po skałach, lecz skoro piechotę wyszlemy za niemi, nie uydą rąk naszych.
W tym momencie dał rozkaz do odjazdu, i do powrócenia na kwatery swoie. Już noc zupełnie swe czarne rozpostarła cienie, gdy przybyli do obozu, w którym piechota stanowisko swe miała. Masson zsiadł z konia, i poszedł do namiotu, gdzie zebrani Officerowie, ciągle o ucieczce więźnia rozmawiali z sobą. Zbliżywszy się do Pułkownika zdał mu sprawę ze wszystkiego co zaszło, i oświadczył mu, że dla honoru woyska, wypadałoby wysłać kilkunastu ludzi z iego dowództwa, którzyby zbiegów łatwiéy wyśledzić mogli.
— Trzeba natychmiast wysłać w pogoń za niemi, zawołało kilku Officerów, to ieszcze przededniem mogą bydź schwytani.
— Zwolna panowie, rzekł Pułkownik, niepodobna aby wśród nocy, pomiędzy takiemi górami narażać ludzi, nieznaiących nawet dobrze położenia mieysca; ileż to trudności musieliśmy zwalczyć, nimeśmy tu przybyli. Za podobny rozkaz nie chcę odpowiedzialności ściągać na siebie. Major Dunwoodi, główne ma dowództwo w tem Hrabstwie i ieźeli on rozkaże, cały pułk......
— Major Dunwoodi wyiechał do New-Windsor, przerwał nieukontentowany Masson, i nie spodziewam się go prędzéy, iak koło godziny drugiéy w nocy.
— Trzeba czekać: odpowiedział Pułkownik, albo wyprawić gońca do niego, aby swóy powrót przyśpieszył. Nadto, zbiegi zapewne przepędzą noc w górach; moią zatem iest radą, iż gdy Porucznik Masson wyznaczonym był, do pilnowania Officera Angielskiego, nie powinien ani na moment spóźniać się teraz, z rozstawieniem straży po wszystkich drogach, aby tym sposobem przeciąć wszelką kommunikacyą, i ucieczkę niepodobną uczynić.
Zdanie to rozsądnego dowódzcy podobało się Massonowi, i połączywszy się ze swym oddziałem, pośpieszył do swéy kwatery, celem doprowadzenia go do skutku.
Cezar skoro oznaymił swoim Państwu, o cudownéy ucieczce Henryka, z razu wierzyć nie chcieli, tak osobliwszemu losów przeznaczeniu. Pan Warthon płakał z radości, ściskał swego Negra, co mu tę szczęśliwą przyniósł wiadomość, słowem nie posiadał się w zbytku swego uniesienia; lecz Miss Peyton z Franciszką, ucieszone z początku, zadrżeli, zastanawiaiąc się nad skutkami, iakie ten krok mógł pociągnąć za sobą. Rachuiąc zawsze na wstawienie się i pomoc Majora Dunwoodi, uważały ucieczkę Henryka, iako nowy nierostropności iego postępek, tém większy, iż gdyby powtórnie zatrzymanym został, zguba iego nieuchronną staćby się musiała. Miss Peyton ufna iednak w przezorności Bircha, znaiącego dokładnie tameczne okolice, nie wątpiła aby ten wybawiciel iéy siostrzeńca, nie miał go bezpiecznie doprowadzić, do iakiegokolwiek bądź stanowiska, zaymowanego przez woyska królewskie. Pocicszaiąc się tą chełpliwą nadzieją, równém przekonaniem uspokoić chciała Franciszkę, innym zupełnie podówczas myślom oddaną. Sądziła ona bowiem, iż ten co po dwa razy pokazał iéy się na skale, o pół mili od folwarku położonéy, nie był kto inny tylko Birch, i lękała się aby uciekaiąc wraz z iéy bratem, nie przepędzili obydwa nocy w owém taiemniczém mieszkaniu, które ona sama iedna, przypadkiem dostzregła.
Długą i żywą w téy mierze rozmowę, odbyła z swą ciotką, która przychylaiąc się nakoniec do proźb swéy siostrzenicy, zezwoliła na wykonanie ułożonego przez nią zamiaru; z macierzyńską uściskała ią czułością, i rozeszła się z nią, swoie iéy błogosławieństwo udzielaiąc.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: anonimowy.