Przejdź do zawartości

Szały miłości/III/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Stanisław Liciński
Tytuł Szały miłości
Wydawca Wydawnictwo Polskich Zakładów Graficznych Jerzy Strowski i S-ka
Data wyd. 1923
Druk Polskie Zakłady Graficzne Jerzy Strowski i S-ka w Białymstoku
Miejsce wyd. Białystok; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


4.

— Proszę panienki, w skrzynce jest list. —
— A... list? —
— Tak. —
— Przynieś. — Zofja podała służącej kluczyk od skrzynki, i weszła do pokoju. Przekręciła kurek przewodu, i jasne, złote światło lunęło na pokój.
Podeszła do lustra.
Patrzała na odbicie swojej bladej twarzy, na wargi swe purpurowe, i czarne, znużone, zmroczone smutkiem oczy.
... Mówił, że linia mej piersi jest linią greckiego marzenia, mówił, że ciało moje odurza, upija swem pięknem...
... I mówił, że oczy moje w piekło go zaprowadzić mogą, że włosy moje to płaszcz najdrogocenniejszy, na który niema ceny, że usta moje to kwiat purpurowy, którego dotknąć ustami znaczy upić się szałem i zapomnieć, zapomnieć o wszystkiem.
... I mówił jeszcze, że moje pocałunki są jako żar i jako rozkosz, o której możliwości nigdy nie zamarzył...
... I mówił, że kocha...
Oh!
A niema go przecież!
Niema go!
A ja czekam, czekam, czekam! Naga padłabym na pierś jego, bezbronna i cicha, cała mu oddana!
I przecież jestem piękna!
A jego niema...
Rwące łkanie znów wezbrało w jej piersi, i łzy spłynęły do oczu. I padły te łzy niby dwie iskry rozżarzone na jej krwawe wargi.
Piersi jej zafalowały silnie, i ramiona sprężyły się w niemem pożądaniu.
Bo było dotknięcie tych palących łez jak jego pocałunek...
Odeszła wolno od lustra. Zagasiła górne lampy, a zapaliła jedną jeno. Pokój zalało teraz łagodne, półbłękitne światło.
Wzięła z wazonu dwie róże białe, przycisnęła je do ust, i usiadła na „pamiętnej“ kanapce.
Oczy jej cieszył półbłękitny mrok, i spieczone wargi przywierały chciwie do chłodnych płatków róż. —
— Tak jak wtedy... — szepnęła.
Jak wtedy... —
— Jest list, proszę panienki. —
— Półóż na stole. —
— Czy podać herbatę? —
— Nie. Możesz iść spać. —
— Dobranoc panience. —
— Dobranoc. —
...Dobranoc...
Oh, gdyby on mówił to słowo, odchodząc, gorzało mu płomieniem i żarem. Jakgdyby wiązka róż czerwonych było, jakgdyby upojne spojrzenie w samą głębię duszy.
I... niema go...
Takie to naturalne, i takie straszne, okrutne...
Sennym ruchem podniosła się z kanapki, i rozprężyła ramiona. Białe róże wypadły z jej ręki, i bezszelestnie spoczęły na dywanie.
... Zdenerwowana jestem...
Bo cóż...? Nie wraca? Jest ranny, ale i pozatem ma wiele spraw do załatwienia. Wróci...
Lecz...
Serce jej biło na trwogę. Jakieś ciemne, złowieszcze przeczucie załopotało w duszy, i okryło cieniem niby czarnemi, posępnemi skrzydłami.
Bolesne zdziwienie wbiegło do jej oczu, i rozszerzyło je nadmiernie.
Załkała krótko i sucho, i opadła znów na kanapę.
Co to jest? — wyszeptała cicho.
... A list...!
Jednym skokiem znalazła się przy stole.
... Jego pismo...
Jego!
Serce jej przestało uderzać na mgnienie. Ręce z gorączkową szybkością rozrywały kopertę. W reszcie... Podniosła papier blizko, bliziutko do oczu.
„Panno Zofjo!“
Co?
Nie... to przecież nic... to jest tylko żartobliwie... ot, tak... oczywiście...
„Proszę przyjąć te słowa z tą samą odwagą, z jaką ja je piszę.“
Przysunęła ręką po czole. Nie rozumiała. Takie słowa można przecież stosować do rozumu, ale nie do serca.
A ona była zdolną pojmować tylko sercem.
Co on pisze?
Co to znaczy:
„Proszę przyjąć te słowa...“
Aha! Więc będą jakieś wyjaśnienia. Oczywiście. O czemś chce ją zawiadomić, albo do czegoś namówić.
Oczywiście. Ma nawet do tego prawo. Wszak wziął ją całą.
Całą!
Począł drażnić ją nagle ten zmrok półbłękitny w pokoju, i ta cisza bezmierna wokoło. Podeszła do okna, i otworzyła je szeroko.
Zimny wiew nocy uderzył ją w twarz, i w odsłoniętą szyję. Stała długi czas bez ruchu, zapatrzona w chmury.
Jestem przytomna — szepnęła wreszcie — zupełnie! Mogę zrozumieć. —
Wróciła do stołu.
„Zdarzenia życiowe przygniotły mnie i zmieniły, i takim, jakim teraz jestem, nie śmiałbym stanąć przed Tobą.“
Boże! Co to znaczy? Co to znaczy?
Co jemu się stało?
A ja nic, nic nie wiem. Oczywiście, oczywiście, w dalszych zdaniach muszą być objaśnienia. Muszą! Obłędu można dostać wśród tej niepewności!
Półbłękitny zmrok w pokoju drażnił ją teraz nieopowiedzianie. Przekręciła więc znowu kurek przewodu, stało się jasno, zbyt jasno.
Pochwyciła list, i czytała dalej:
„Taki, jaki jestem, nie jestem w stanie dać Pani szczęścia, które przecież oparte być musi na rzeczywistości, ale nie na złudzie.“
W mózgu jej, w niej całej stała się grobowa cisza. Milczenie takie, że słyszała jeno zamierający wolno szum własnej krwi, i bicie coraz słabsze i słabsze porażonego serca. A potem nastała już taka cisza, że słyszała szmer łez płynących po jej twarzy.
... Rze-czy-wistość... —
Rzeczywistością było to, że go kocha, i że miłość jej boleśnie została odtrącona. Bo on nie chce opierać szczęścia na złudzie...
„Zniknę na czas pewien z oczu pani“, czytała półgłośnym roztrzęsionym szeptem „ale się szczęścia nie wyrzekam. O nie! Jeno nie jestem teraz Pani godnym, bo rozbite są moje uczucia. Proszę nie mieć mnie za podłego, bo jestem tylko słaby. I proszę wierzyć tak, jak ja wierzę, że kiedyś wszystko się naprawi.

Serdeczny uścisk dłoni K. S.“

Aha!
Serdeczny... uścisk... dłoni...
Ha! ha! ha! ha! ha!
No, oczywiście! Teraz to już wszystko jest jasne zrozumiałe!
Serdeczny... uścisk... dłoni...
Ha... ha... ha... ha... ha...
... Mówił, że linia mej piersi jest linją greckiego marzenia, mówił, że ciało moje odurza, upija swem pięknem...
... I mówił, że oczy moje w piekło go zaprowadzić mogą, że włosy moje to płaszcz najdrogocenniejszy, na który niema ceny, że usta moje to kwiat purpurowy, którego dotknąć ustami znaczy upić się szałem i zapomnieć, zapomnieć o wszystkiem.
... I mówił jeszcze, że moje pocałunki są jako żar i jako rozkosz, o której możliwości nigdy nie zamarzył...
... I mówił, że kocha...
A teraz:
Ser-de-czny uścisk dłoni!
Ha! ha! ha! ha!
No, teraz, oczywiście, wszystko, wszystko jest jasne, jasne, zrozumiałe!
Tu — tu — tu — w tym samym pokoju mówił, że ją kocha, tu — tu — tu — w tym samym pokoju padała przed nim na kolana, ręce jego całowała, modliła się doń jako do jedynej pieśni swojej duszy!
Tu — tu — tu — w tym samym pokoju oddawała mu się cała, płonąca i spragniona, wstydliwa a żądna, matką jego dziecka zostać pragnąca!
Tu — tu — tu — w tym samym pokoju mówił, że ją kocha!
A teraz, teraz, teraz...
Serdeczny uścisk dłoni!
Oh!
Padła na kolana i czoło przyłożyła do ziemi.
Oh!
Ręka, która miała ostre szpony i żelazną siłę, ściskać jęła jej serce. Płomień, który był szatanem żaru, owinął jej mózg.
Suche łkanie rozrywało piersi...
Niema go! Umarł...
Tak, tam w sercu umarł...
Nie, nie! Oh, nie! Umiera razem z sercem...
Podniosła się cicho, bezszelestnie i podeszła ku oknu. Dusiła się. Palce jej rąk skrzywione a drżące rozerwały bluzkę na piersiach, rozerwały stanik, i zdarły bieliznę. Chłód nocy owiewał nagie ciało, a ono, mimo to, paliło okrutnie.
Dusiła się.
Wpiła palce w ramię, wpiła z taką siłą, że paznogcie zaryły się w ciało, i krew trysnęła.
— Żyję jeszcze — przemknęła zbłąkana myśl.
A jego niema!
Posiadł ją całą, wziął z niej rozkosz, zniszczył bezpowrotnie cały czar jej młodości, uczynił szaloną i pragnącą... tu — tu — tu — w tym samym pokoju.
A teraz...
Serdeczny uścisk dłoni...
Dusiła się.
Ręka, która miała ostre szpony i żelazną siłę ściskała coraz mocniej jej serce. Płomień, który był szatanem żaru, przeżerał już jej mózg.
Chłód nocy owiewał jej nagie piersi, a one paliły piekielnie.
Dusiła się.
Myśl: teraz mija godzina, potem będzie druga — — — dzień — — — noc — — — tydzień — — — miesiąc — — — rok... —
I jego nie będzie.
Będzie ten list, i słowa: ostatni... nie! nie! serdeczny uścisk dłoni...
Niema go!
Umarł!
Ręka, która miała ostre szpony i żelazną siłę, skręciła serce jej, płomień, który był szatanem żaru, jął popielić mózg.
Zofja — nagle — bez jęku, bez szeptu — niby posąg strącony, — padła na miękki, tłumiący łoskot dywan.
Usta jej spoczęły na porzuconych dwóch białych różach, i dotknięcie ich chłodnych płatków było ostatnią jej rozkoszą.
Płomień, który był szatanem żaru, spopielił już mózg, a serce milczało w piersi ciche już, zabite.
Nie było już dla niej życia...


KONIEC.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Stanisław Liciński.