Syzyf/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Syzyf
Podtytuł Obrazy z życia wiejskiego
Rozdział X
Wydawca nakładem rodziny
Data wyd. 1899
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Człowiek, który ma za wiele obowiązków, a pragnie je spełnić; aby honoru nie splamić, człowiek, który męczy się i walczy o każdy dzień, każdą godzinę egzystencyi, zamienia się z czasem w automat. Poruszany tą sprężyną, która nazywa się miłością i poczuciem obowiązków, zatraca zupełnie świadomość o własnem istnieniu i staje się machiną, która pracuje, pracuje i pracuje bez końca. Ma on tylko żal, że zamiast dwóch rąk nie posiada sześciu, zamiast jednej głowy trzech, że doba ma zaledwie dwadzieścia cztery godzin, zamiast siedmdziesięciu dwóch, że po nocy następuje dzień jeden, a nie trzy dni przynajmniej. W głowie takiego człowieka poczucie własnego ja zatraca się zupełnie, ono nie istnieje dla niego; chory, nie leczy się, zmęczony, nie odpoczywa, cierpiący, nie narzeka. Dźwiga swój ciężar z rezygnacyą, z poddaniem się, z przekonaniem, że tak, a nie inaczej być musi.
Biedny Syzyf!! Dźwiga, dźwiga swój kamień, wnosi go na stromą górę, już, już dosięga celu, aliści kamień stacza się napowrót, pada i znowuż dźwigać go trzeba na nowo.
Jakie to szczęście, żeśmy nie Grecy. Gdyby nam przypadło w udziale, tak jak im, mitologię tworzyć, Olimp zupełnie inaczejby wyglądał. Nie byłby tak poetyczny, obfity w nadzwyczajności i cuda, ale smutny, szary, posępny. Dobrze, żeśmy nie Grecy!
Pan Jan automatem też został, machiną do robienia dochodów lichwiarzom, ekonomem i parobkiem swoich wichrzycieli. Z myślą o Manelesie wstawał, z myślą o nim zasypiał, a w przerywanym, niespokojnym śnie czuł go na swoich piersiach, jak zmorę. Dla niego orał i zbierał, szczęśliwy, jeżeli mu jakaś odrobina, jakaś mała resztka dla żony i dla dzieci została.
W tym czasie umarł ojciec pani Janowej, ten sam, który był małżeństwu przeciwny i młodej parze przepowiadał ciężkie życie. Człowiek ten w opinii sąsiadów za zamożnego uchodził, ale po śmierci co innego się pokazało. Z sukcesyą spadły i różne ciążące na niej kłopoty, i tak pan Jan zamiast jednego brzemienia, do dźwigania miał dwa...
Jednego dnia od doktora list przyszedł.
„Kochany panie Janie! — pisał stary przyjaciel: — i żonie mojej i mnie sprzykrzyła się Warszawa, odbieramy folwark od dzierżawcy, wracamy na wieś, ja zaciągam się na starość w wasze szeregi. Chcę odpocząć, będę rolnikiem, liczę na twoją, kochany przyjacielu, pomoc i dobrą radę. Zdaje mi się, że zadaniu podołam, zwłaszcza posiadając kapitalik, jaki sobie uzbierałem przez długie lata praktyki. Chciałbym bardzo, żebyś się otrząsnął trochę z przygnębienia, żebyś nabrał ducha. Pójdziemy ławą, nie my dwaj tylko, ale wszyscy razem, i, mam nadzieję, że lżej wam będzie. Za kilka dni przyjeżdżam, a za kilka tygodni moja pani. Więc do rychłego zobaczenia się!”
Przeczytawszy list, pan Jan wzruszył ramionami.
— I ten także — pomyślał sobie, — i ten! Potrzebny mu kłopot; ha! niech próbuje, skoro chce...
W kilka dni później doktór był już w Stawiskach, serdecznie przez wszystkich witany. Po herbacie, udał się z gospodarzem do ogrodu na poufną gawędkę.
— Cóż myślisz o zamiarach moich? — zapytał.
— Nie rozumiem ich dobrze.
— Wytłómaczę ci je — ale naprzód zróbmy przegląd okolicy. Znam ją nieźle, lecz od czasu mego wyjazdu zaszły zapewne jakieś zmiany.
— O! niemałe...
— Któż mieszka w Szczygłowie, bo słyszałem, że podobno sprzedany?
— Dwudziestu kilku kolonistów Niemców.
— Więc sprzedany na cząstki?
— Na drobniutkie. Od kilku lat; już Niemcy zabudowali i zagospodarowali swoje fortuny.
— A pan Michał co robi? gdzie mieszka?
— Wyniósł się do Warszawy, kupił sobie dom i powiada, że ma jedwabne życie. Nie lęka się deszczu ani suszy, dobrze mu jest. Słomków także sprzedany; państwo Henrykowie siedzą na bruku, on stara się podobno o posadę, ale jej dostać nie może; przejadają powoli resztki, i, Bóg wie, co ich czeka w przyszłości.
— Więc stracili?
— Prawie wszystko. Folwark zlicytowano, kupił go szwagier Manelesa, Szmul Miodownik, i gospodaruje po swojemu. Dwór rozebrał i sprzedał chłopom po kawałku, sam mieszka w karczmie. Prowadzi gospodarstwo przemysłowe, wycina resztki lasu na sążnie, przehandlował inwentarz, narzędzia rolnicze, a grunta wydzierżawia włościanom na morgi. Po kilku latach niebo i ziemia tylko z tego folwarku zostanie.
— No, no! a w Woli?
— W Woli też nowy dziedzic, pan Fajnsilber, z pod Lublina podobno; nie znam go wcale, niedawno przybył. Słyszę, że ogromną gorzelnię zakłada i browar. Przynajmniej takie są wieści. W ogóle nowych sąsiadów sporo mamy, corok przybywają, a nas, niedobitków, na palcach można policzyć.
Doktór zamyślił się, kiwnął głową kilkakrotnie, a pan Jan mówił dalej z pewną goryczą w głosie:
— Tak, tak, mój przyjacielu, powtarzam, nas niedobitków niewielu, bardzo niewielu, trzymamy się ostatniemi siłami woli i energii... Każdy broni swego mienia, swego kawałka ziemi, jak może i jak umie...
— Przecież są tacy, którym dobrze się wiedzie, choćby, naprzykład, cierpiący na medycynę pan Karol.
— Istotnie, temu się dobrze wiedzie; kapitały ma, dobrze mu jest, ale takich niewielu, to wyjątki, mój doktorze. Pisałeś w liście ostatnim, żebym nabrał otuchy, że gdy przyjedziesz i osiądziesz między nami, to zrobisz coś takiego, że nam wszystkim lżej będzie: że pójdziemy ławą, nie my dwaj tylko, ale wszyscy. Ciekawy jestem, jak się do tego weźmiesz? bardzo ciekawy... Może zechcesz wtajemniczyć mnie w swoje plany: jestem dyskretny, nie zdradzę sekretu.
Doktór nie odpowiedział. Tarł szerokie czoło, ściągał brwi gniewnie, nareszcie po chwili, rzekł z wahaniem:
— Na razie nie wiem jeszcze, ale rozpatrzę się, zobaczę, muszę sam dokładnie zbadać położenie.
— Owszem, badaj pan, badaj; ze swej strony wszelką pomoc przyrzekam.
— Stary Maneles miał słuszność — rzekł, jak gdyby sam do siebie doktór, — nie posiadamy tego, co on kitem nazywał, brak nam spójności.
Im dłużej mieszkał na wsi, im dłużej gospodarował, tem dowodniej przekonywał się o prawdzie tych słów i sam tego doświadczył, że w tej sferze właśnie, w nieuchronnej walce o byt tylko na własne siły liczyć można — a tych sił potrzeba dużo, bardzo dużo — i sił, i odporności, i wytrwania.
Rok za rokiem biegnął. Były lata lepsze i gorsze, i znów lepsze; dawały odetchnąć swobodniej nieco, lub też gniotły całem brzemieniem ciężarów, przychodziły chwile nadziei, a po nich chwile rozpaczy i zwątpienia, i znowuż promyczek jakiś oddalony błyskał, znów energię pobudzał, otuchą serca napełniał... Pan Jan posiwiał zupełnie, jego żona, taka niegdyś piękna kobieta, postarzała się, zgarbiła, pobladła, kaszel ją męczył.
Oboje niedomagać zaczęli.
Doktór, sąsiad najbliższy i przyjaciel, odzywał się często:
— Na Boga! nie żartujcie, leczcie się, bo źle będzie z wami... po przyjacielsku radzę i ostrzegam — trzeba zapobiegać, póki czas...
Wówczas pan Jan odpowiadał:
— Przypomnij-no sobie, doktorze, coś mówił temu dwadzieścia kilka lat... pamiętasz, coś mówił o kwiecie lipowym i rumianku?
— Pamiętam... ale i te cudowne lekarstwa, o których, gdybym umiał, poemata pisałbym — niedługo pomagać wam będą... Wszystko ma swoje granice...
— Poczekaj pan, zaczniemy się leczyć gruntownie, ale wpierw dzieci niech edukacyę skończą, niech wyjdą na ludzi...
I czekali też oboje... Starszy chłopiec na rolnika się kształcił, młodszy na politechnikę uczęszczał. Dziewczynka, ta, która ongi maleńka, motylki po trawie goniła, wyrosła na dorodną pannę; matce pomagała w pracy... Młodzi ludzie bywali w Stawiskach, panna Gracya pocieszała się myślą, że wesela pupilki swej doczeka... Wielkie było prawdopodobieństwo po temu, bo dziewczyna po matce urodę wzięła i w całej okolicy równie pięknej panny nie było...
Pan Jan coraz bardziej zapadał na zdrowiu... czuł coraz większy brak sił, męczył się prędko, nie mógł już, jak dawniej, uwijać się przez cały dzień po polu i folwarku. Zamykał się coraz częściej w swoim pokoju, kładł się spać wcześniej niż zawsze, a pomimo tego, gdy ranek przyszedł, nie miał siły zerwać się z łóżka do pracy...
Zmianę w zdrowiu najpierwsza zauważyła żona, a przyzwawszy doktora do pomocy, usiłowała wymódz na mężu słowo, że leczyć się zacznie. Tłómaczył się, że nic mu nie dolega, wreszcie, po długich certacyach, zdecydował się na jakieś proszki i pożywniejszą dyetę...
Jednego dnia, gdy żona z córką i panną Gracyą pojechały do Gza, sąsiadów odwiedzić, pan Jan do pisania zasiadł. Zrobił szczegółowy wykaz wartości majątku swego, inwentarzy, zbiorów, a zarazem spis wszelkich ciężarów i długów, wypisał to porządnie, podsumował, sporządził w krótkości cały bilans Stawisk... później, na osobnym arkuszu, drżącą nieco ręką, ale wyraźnie, napisał długi list zatytułowany: „Do moich synów”...
Najpierw przedstawił im w krótkości stan interesów, potem polecił ich opiece matkę i siostrę, wreszcie kończył rzecz temi słowy...
„Moi synowie! kiedy te słowa do was dojdą, mnie już nie będzie na ziemi. Czuję, że kres życia się zbliża, że śmierć prędzej niż myślałem nadchodzi... Posłuchajcie zatem głosu z po za grobu i zastosujcie się do niego, o ile możliwem to będzie. Kochajcie się i idźcie ręka w rękę, a jeżeli znajdą się ludzie, przyjaźni i zaufania waszego godni, łączcie się z nimi, bo siła w jedności. Kochajcie się i pracujcie, o ile można wspólnie. Dla rolnika i dla przemysłowca w Stawiskach będzie pole do działania. Te Stawiska są w naszej rodzinie od lat dwustu z górą — pragnąłbym, ażeby i nadal w niej pozostały. Był to niegdyś obszar duży, lecz zmniejszał się stopniowo. Dziadek mój miał jeszcze sporo, ojciec mniej, ja jeszcze mniej wam pozostawiam. To wszakże zmniejszenie nie z naszej winy, lecz z innych okoliczności pochodzi... W Stawiska włożyłem dużo, bo pracę całego życia, utrzymajcież je, choćby jeszcze kosztem zmniejszenia obszaru. Są obowiązki, których przypominać wam nie potrzebuję. Ubytek przestrzeni zastąpcie pracą i znajomością rzeczy. To będzie, najstarszy mój synu, od ciebie zależało. Być może, iż wam lżej będzie niżeli mnie, a mnie było bardzo ciężko... jednak nie żal mi tego, bo zostawiam was, dzieci moje... Jedynym celem mego życia było wychowanie was na dobrych...”
Przerwał...
Nie miał siły dłużej pisać, a przytem opanowało go dziwne wzruszenie...
— Dokończę jutro, lub pojutrze, pomyślał, włożył papiery do biurka i na klucz je zamknął.
Nazajutrz rano podniósł się i, jak zwykle, poszedł na folwark... potem wsiadł na konia i w pole się udał. Aczkolwiek droga była równa, zdawało mu się, że koń stąpa po bardzo spadzistej pochyłości, i że, jednocześnie, ziemia się przed nim usuwa...
Było to wrażenie szczególne, z którego pan Jan na razie nie mógł sobie zdać sprawy.
Zdawało mu się, że płaszczyzna, po której koń jego stąpa, jest to równia pochyła, nachylona pod bardzo ostrym kątem, spadzista, że koń ten nie stąpa, lecz stacza się w przepaść, że ziemia usuwa się z pod nóg jego. Machinalnie, odruchem, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, szarpnął za cugle i na tył konia się pochylił. Przerażone tym nagłym ruchem zwierzę, nie wiedząc, czego żądają od niego, osadziło się na tylnych nogach, wspięło dębem... i znów pan Jan, również machinalnie i bezwiednie, uderzył je. Koń szarpać się zaczął i rwać naprzód, ale pan Jan nie wiedział już gdzie jest i co się z nim dzieje. Zdawało mu się, że tonie w ciemnościach, że otwiera się przed nim przepaść niezgłębiona, bezdenna. W oczach miał ciemność, w całem ciele niemoc i bezwład.
Stoczył się z siodła jak kłoda, a koń w szalonych skokach popędził ku domowi. Wypadek ten dostrzegli ludzie, pracujący na polu, i na ratunek pośpieszyli natychmiast.
Biedny człowiek leżał na ziemi na wznak, nieprzytomny, żadnych oznak życia nie dawał.
Muchowicz włosy sobie z głowy rwał, przysięgał, że konia własną ręką zastrzeli.
Na rękach przyniesiono bezwładnego do domu, fornal co tchu w koniach do Gza, po doktora pojechał.
Gdy Ditto przybył, pan Jan był już zimny zupełnie, przestał cierpieć — złamał się pod ciężarem, który przez całe życie dźwigał — umarł.
— Umarł — powtarzał doktór, badając śmiertelne szczątki przyjaciela, — umarł nie dlatego, że z konia spadł, bo już nie żył, gdy spadał; umarł, bo wyczerpany organizm przestał funkcyonować. Właściwie, pękła żyła sercowa, skończyło się. Tam cierpiały nerwy, cierpiał cały organizm, psuło się wszystko powoli, potrosze, naprawić nie było kiedy, kres nadszedł prędzej, niż należało, niżby spodziewać się można.
Nie dziw. Ten człowiek dużo cierpiał, nieraz w jeden dzień więcej przebolał, niż inny w przeciągu roku... Od młodości, aż do kresu dni swoich, dźwigał brzemię nad siły, dźwigał, dźwigał, aż przerwał się, i upadł.
Biedny Syzyf...
Pochowano go obok matki, w podziemiach kapliczki, która całemu temu rodowi za grobowiec służy, przeszedł przez życie cicho, a jednak pożytecznie, uczciwie; oddał rodzinie co miał, inteligencyę swoją, pracę życia...
Więc też łzy rodziny trumnę jego zrosiły.
Sąsiedzi zjechali się, ksiądz przemówił nad grobem, pan Karol śmierć przedwczesną niehygienicznemu życiu przypisywał.
— Nie raz ostrzegałem go — mówił — ostrzegałem, żeby takich drobnostek do serca nie brał, żeby nie myślał... ale on dobrą radę lekceważył, nie słuchał. Myślał ciągle — no, i umarł. Dziwak! nie chciał rozumieć, że człowiekowi w kłopotach myślenie szkodzi... sam sobie winien.
Doktór nie oponował. Był tak zmartwiony stratą przyjaciela, że miejsca sobie jak to mówią, znaleźć nie mógł; pocieszał wdowę i córkę, napisał listy do synów, żeby przyjeżdżali jak najprędzej.
Przyjechali.
Najstarszy gospodarstwo objął, młodszy postanowił, przy pomocy doktora, jakąś niewielką fabrykę założyć. Może we dwóch podźwigną ten kamień, pod którego ciężarem ojciec ich się złamał.
Może im lepiej będzie.
Daj Boże!
Oni w to wierzą — i z ufnością, którą młodość daje, do pracy się biorą.
Daj Boże!

. . . . . . . . . . . . . .

Czytelnik mniema zapewne, że powieść czytał. Ja temu przeczę, — to nie powieść.
To tylko jedna kartka, wydarta z powszedniej, szarej księgi życia.
Szara i smutna, jak życie. Patrzymy na tę księgę codzień, boć i sami zapisujemy jej stronnice, jak kto może: ten dziesięć wierszy, ów sto. Patrzymy, bo jest ona przed nami nieustannie otwarta. Kto tylko okiem ją widzi, ten przechodzi obojętnie, jak obok powszedniego przedmiotu, kamienia lub drzewa przy drodze, kto sercem w nią wejrzy, więcej spostrzeże... i westchnie, i łzy mu się w oczach zakręcą...
Nie sam tylko Syzyf dźwiga ciężkie głazy życia; ma on liczne rodzeństwo. Znajdziecie je i w pałacach, i w chatach, i w kurtach, i w siermięgach, i na roli przy pługu, i przy warsztacie wśród miasta, i z maską na twarzy i z piórem w dłoni, i w świecie sztuki, i w świecie wiedzy, i w świecie ręcznej pracy, — wszędzie jest pełno Syzyfów.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.