Syzyf/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Syzyf
Podtytuł Obrazy z życia wiejskiego
Rozdział IX
Wydawca nakładem rodziny
Data wyd. 1899
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kilka lat upłynęło — i znów organista Kąkolski z dziadem Łukaszem po kościele się krzątał. Osadzano świece w ogromnych lichtarzach drewnianych, znoszono kwiaty, zasłaniano okna. Były to przygotowania do uroczystości żałobnej. Na środku kościółka ustawiony już był wysoki katafalk, pokryty czarnem suknem, i właśnie go Kąkolski z Łukaszem kwiatami ubierał. Śpieszyli się, aby na czas wydążyć, bo orszaku żałobnego spodziewano się lada chwila. Ze Stawisk nadciągnąć on miał; matka pana Jana umarła. Skończyła ciche i pracowite życie prawie niespodzianie, dwa dni tylko chorując. Nikt z otoczenia jej nie przypuszczał, że koniec tak blizki. Zgasła prawie bez cierpień, z uśmiechem na ustach, pobłogosławiwszy dzieci i wnuki.
Za trumną niewielki orszak postępował. Pan Jan prowadził żonę, panna Gracya wiodła starsze dzieci, dalej grono bliższych sąsiadów, służba ze Stawisk i chłopi. Dzwony jęczały żałobnie, wietrzyk daleko roznosił ich brzmienie. Po nabożeństwie złożono trumnę na cmentarzu, w podziemiach kapliczki, która za grób rodzinie od wielu już pokoleń służyła. Ksiądz staruszek przemówił rzewnie, w wielu oczach pokazały się łzy, z niejednej piersi uleciało westchnienie.
W gronie przyjaciół, którzy przyszli oddać ostatnią przysługę nieboszczce, brakowało doktora. Nie mieszkał już w tej okolicy, przeniósł się do Warszawy, a choć na wyjezdnem obiecywał, że dawnych znajomych odwiedzi, jednak przyrzeczenia dotrzymać nie mógł, czy nie chciał i od roku go już w tych stronach nie widziano. Czasem pisywał do pana Jana, ale bardzo rzadko. Pani Malwina także wyjechała. Giez trzymał dzierżawca. Jegomość ten miał swoje locum na folwarku, a szalecik szwajcarski był niezamieszkany; pilnował go stary lokaj gracyalista, razem ze swoją żoną... Sprzątał w pokojach, zimą w piecach palił, latem okna otwierał.
Pan Jan siwieć zaczął, skronie jego były jakgdyby przypruszone śniegiem, twarz czerstwa jeszcze, ale pochudła, rysy wydawały się ostrzejsze. Żona jego, zawsze piękna kobieta, nosiła na obliczu dość wyraźne ślady trosk. Twarzyczka jej zeszczuplała, na czole pokazała się zmarszczka, jak gdyby od nieustannego brwi ściągania, od wysiłku myśli, wśród włosów jedwabistych, gęstych, pojawiły się także nitki srebrne. U ludzi w troskach żyjących, szron siwizny pojawia się wcześniej; nim jesień życia nadejdzie, już jest. W sukni żałobnej, wyglądała pani Janowa jak uosobienie cierpienia; dopiero, gdy na męża, lub na dzieci spojrzała, w oczach jej nieco żywszy blask można było dostrzedz.
O mężu jej żydzi w miasteczku mówili, że już mu ciasno. Tak utrzymywał Maneles, tak twierdził Joel, takie było powszechne owych finansistów przekonanie. A i Joel już do finansistów się liczył. Wszedł do Stawisk z niczem prawie, z odrobiną kapitału, jaki po żonie dostał; wszedł, pobył kilka lat i w pierze porósł. Szczęśliwą rękę miał; czego dotknął, to do niej przylgnęło, a co przylgnęło, nie odpadało już nigdy, owszem, rosło jak na drożdżach. Mówiono, że ma szczęście — i miał je istotnie. Różne interesa dla pana Jana robił — sam i na współkę; pan Jan rozmaicie na nich wychodził: czasem dobrze, czasem źle; niekiedy zyskał, częściej stracił — Joel zaś zawsze dobrze, zawsze zyskiwał. Stał się niezbędnym w Stawiskach, bez niego nie można było korca zboża sprzedać; jeżeli nie wpływał do interesu wprost, to pośrednio, przez drugą, trzecią osobę. Każdy żyd, który do Stawisk przyjeżdżał, nim do dworu poszedł, wpierw, pod pozorem potrzeby odpoczynku i pokrzepienia się, do mieszkania Joela wstępował, tam informacyi i rad zasięgał i, już z gotowym, we wszelkich szczegółach obmyślanym planem, do pana Jana szedł i układ, jaki chciał, przeprowadzał.
Nie obywało się to bez sporu, gdyż właściciel Stawisk buntował się, chciał zrzucić z karku jarzmo, które na niego włożono, protestował, szarpał się...
To samo, mniej więcej, robi koń rasowy, wierzchowiec, przyzwyczajony do ruchów swobodnych i przestrzeni — to samo robi, gdy poczuje na karku twarde chomonto, a po za sobą ciężki ładowny wóz. Szarpie się i mocuje, chce zerwać pęta, rozbić wóz, ale wóz mocny, uprząż jakby żelazna. Więc po niefortunnym oporze, napręża muskuły, pochyla głowę i... idzie.
I człowiek ciągnie także, aż mu pot czoło zalewa.
Żydzi mówili, że panu Janowi zaczyna być ciasno, bardzo ciasno. Trudno o lepszą definicyę. Człowiek ten nie miał ani godziny dla siebie; nie znał, co chwila wytchnienia, lub radości. Ci, do których woza był zaprzęgnięty, wiedzieli, że może ciągnąć, że ma ogień i siłę, więc ciężary coraz większe kładli, nie folgując, pragnąc tę siłę aż do ostatka wyzyskać... Od rana, od świtu raczej, aż do nocy, on o nich tylko myślał, całą energię swoją, pracę, inteligencyę im poświęcał — a kiedy przyszła noc owa, noc upragniona, pożądana, która wyrobnikom najbiedniejszym przynosi spoczynek — on słodyczy tego spoczynku nie zaznał... myślał o nich — a te myśli sen z powiek płoszyły, odpędzały daleko... Było mu ciasno istotnie, bo nie miał chwili wolnej; czuł, że go jakiś niewidzialny łańcuch, jakaś ściana coraz bardziej opasuje, otacza, że po za nią już nic nie widać — nic, nic! Zrobi się coś, wypracuje, wykuje, to będzie dla tego, dla tamtego, owego, a dla siebie, a dla swoich? Nic; w najlepszym razie, resztka nędzna. A co będzie jutro, pojutrze, co za rok?... W takiem położeniu i myślenie skrępowane bywa. Pytanie: co będzie za rok wydaje się szczytem ironii, w obec nierozwiązanej kwestyi jutra i dni najbliższych, wydaje się satyrą bolesną. Za rok!? Wolnoż myśleć o tem, gdy nad głową, na delikatnym włosku, wisi miecz, który lada chwila może się urwać i zdruzgotać całe istnienie? Smutna tragedya życia!
Tem smutniejsza, że prosta, zwyczajna, pospolita... szara, jeżeli takiego wyrażenia użyć wolno. Niemniej przeto, jest ona straszna, a może nawet straszniejsza od wielu z tych, jakie w arcydziełach mistrzów podziwiamy. W tamtych siła wyższa, fatum, czy ananke, druzgotały człowieka jednem uderzeniem, niby ciosem potężnej maczugi; w tych, człowiek pada od ukłócia tysiącznych szpilek, kona powoli, traci krew, kroplę po kropli, aż do zupełnego wyczerpania — a łudzi się do chwili ostatniej... i szarpie.
Ten bat, o którym mówił Maneles, bat upleciony z tego, co w sercu jest, co w duszy, popędza — a uderzenia jego są niesłychanie bolesne. Panu Janowi, jak żydzi w miasteczku mówili, było ciasno. Ciasno i duszno. On czuł, że mu ziemia z pod nóg się usuwa, że mu powietrza braknie, że się coś dziwnego z nim dzieje. Na jawie widział troski swoje ciężkie, nie do zniesienia, we śnie dręczyły go najdziwaczniejsze widziadła. Zdawało mu się, że jest marnym, drobnym ptaszkiem, że osłania piersiami swe gniazdko i pisklęta, a ze wszech stron uderzają na niego jastrzębie, grożą ostremi szponami, zakrzywionemi dzioby, gotowe w jednej chwili rozszarpać i pożreć słabego. Podczas takich widzeń strasznych, podczas tych snów męczących, doznawał najprzykrzejszego wrażenia, jakiego człowiek doznawać może — wrażenia bezsilności i niemocy. Zdawało mu się, że jest dotknięty paraliżem, i że, posiadając zupełną świadomość i jasne pojęcie o tem, co się dokoła dzieje, leży bezwładny, jak drewno. Widzi, że mu zabierają mienie, że jego dzieciom grozi głód i nędza, chciałby się rzucić na ratunek, odwrócić niebezpieczeństwo, a ruszyć się nie może. Ogarnia go szał, wściekłość, rozpacz, a jednocześnie czuje we wszystkich członkach ciężkość kamienną i bezwład; widzi, że nie człowiekiem jest, lecz bryłą gliny martwej, i że odebrano mu siłę, możność ruchu, czynów — a pozostawiono tylko... serce.
Gdy taki sen ciężki przeminie, gdy wschodzące słońce spłoszy go i odpędzi, wrażenie niemocy jeszcze przez pewien czas zostaje. Biedny człowiek, nie dowierza własnym zmysłom, nie może przyjść do siebie, w głowie mu się mąci. Chwilowo wątpi o własnem istnieniu; zdaje mu się, że już nie żyje, że jest w pozaziemskiej krainie cierpień i pokuty. Dopiero wstawszy, odświeżywszy zgorączkowane czoło zimną wodą, wraca do rzeczywistości smutnej — idzie znów na cały dzień do jarzma, do pracy, do szamotania się...
Pan Jan takie ciężkie koleje przechodził. Od lat kilku już rozwiązywał nigdy nieskończone zagadki: co temu dać? czem owego ułagodzić, tamtych zaspokoić? Wciąż jedno i to samo — napełniać beczki bezdenne, nasycać gęby wiecznie głodne, chciwe, pażerne, których apetyt, im go więcej zaspokajać, bardziej wzrasta.
Stary Maneles miał słuszność, mówiąc, że chciwość nie zna granic, i miał słuszność, przepowiadając, że na tego dużo kłaść będą, bo ten wiele może podźwignąć.
Dźwigał też, ale znać było po nim, że dźwiga za dużo. Z człowieka młodego jeszcze stosunkowo, zrobił się dziad, nie wiekiem, nie ciałem, lecz duchem. Na czole miał wypiętnowaną troskę, na twarzy nieustanny wyraz zakłopotania, uśmiech na jego ustach nie pojawiał się nigdy, chyba na widok żony i dzieci, a i w tym uśmiechu nie radość była, lecz raczej ból tłumiony, skryty... cierpienie na widok istot ukochanych, których przyszłość jest zagrożona, niepewna...
Letni wieczór był pogodny i ciepły; pan Jan z pola do domu powracał. Szedł pieszo, ścieżką między zbożem, która prowadziła do szerokiego, dość ożywionego gościńca. Bryczką, w parę spasionych koni zaprzężoną, jechał pan Karol. Ponieważ droga była piasczysta, konie szły stępa. W miejscu, gdzie ścieżka łączyła się z gościńcem, pan Jan spotkał się ze swoim sąsiadem, medykiem amatorem.
— Dobry wieczór — rzekł.
— Dobry wieczór, moje uszanowanie sąsiadowi dobrodziejowi, sługa uniżony! Chodziłeś pan zboża swoje oglądać. Słusznie, bardzo słusznie! jest co widzieć, śliczności! mało gdzie równie piękne spotkać można. Kultura, panie, kultura, dobre gospodarstwo!
— Robi się co można. Zkądże Pan Bóg prowadzi i dokąd? Może zechce pan zawadzić o moje ubogie progi?
— Dziękuję, ani sposób! Wyobraź pan sobie, dwa tygodnie już w domu nie byłem, pojęcia nie mam co się dzieje. Wracam z Warszawy; rozumiesz pan, że mi pilno zobaczyć, jak moja bieda wygląda. Jakże tu u nas, w okolicy? Cicho, spokojnie, klęsk żadnych? Ogień, pomór, grad mijał?
— Nic podobnego, na szczęście, nie było, a zresztą wszystko po dawnemu. Jakież sąsiad dobrodziej nowości z wielkiego świata przywozi?
— Massę, powiadam ci, całą furę, pełny wóz! ale wyobraź sobie, panie Janie, kogo widziałem?
— Kogożby?
— Naszego Eskulapa. Utył, powiadam ci, wygląda jak ćwik.
— On zawsze dobrze wyglądał.
— Tak, ale teraz szczególnie. Utył, zrobił się gruby, jak beczka, i jest jeszcze nieprzyjemniejszy niż dawniej.
— Co też sąsiad mówisz! Mało znam równie miłych ludzi, jak on, a pod względem charakteru, prawości, uczynności...
— Być to może, kochany panie Janie, być może, ale dla mnie te wszystkie jego zalety są tak ukryte, że ich dostrzedz nie mogę. Widzę tylko niezmierną zarozumiałość i fanfaronadę. Teraz bardziej jeszcze niż dawniej, bo teraz, trzeba ci wiedzieć, pan doktór jest warszawski doktór, nie ma czasu nawet dla dawnych znajomych. Śpieszy się, pilno mu... Niech kogo chce na te plewy bierze, ale nie mnie. Znam się trochę na tem. Wszystko fałsz, blaga, udawanie. Mina poważna, złote okulary, sposób wyrażania się apodyktyczny, stanowczy. Myślałby kto, że to najuczeńszy człowiek w świecie...
— Czy pomiędzy panami co zaszło? — zapytał pan Jan.
— Cóżby miało zajść? Nic nie zaszło. Żałuję, żem go zaczepił, ale taką już mam naturę, że gdy spotkam kogo z dawnych znajomych, a zwłaszcza po długiem niewidzeniu, to lubię się rozgadać, wypytać: co? jak? to i owo, jak powinno być. Otóż właśnie idę ulicą Marszałkowską, patrzę, toczy się nasz eskulap. Choć nie należę do jego wielbicieli, jednak ucieszyłem się. Witam go, dopytuję, wdaję się w gawędę... ale widzę, że mu to jakoś nie w smak. Zimny jest pan doktór jak lód. Myślę sobie: nie ma co mówić, grzeczny jesteś... Bo, osądź pan sam, czy nie powinien uradować się, zobaczywszy obywatela z okolicy, w której tak długo mieszkał? Czy nie powinien zaprosić mnie na obiad, a jeżeli nie na obiad, to choć na śniadanie, na buteleczkę wina. Nie wymawiając, wypił go u nas dość, u mnie zapewne mniej niż gdzieindziej, ale bądź co bądź, pił. Postanowiłem go zawstydzić i zapraszam do handlu. Wymawia się, że nie ma czasu, że idzie najprzód do szpitala, potem do chorych, potem na jakieś posiedzenie, myślałby kto, że prawda. Więc zapytuję: Czy pan nigdy czasu nie miewasz? czy nie jadasz, nie pijasz? Ba! jada raz na dzień, pija mało, sypia bardzo niewiele. Bagatela! taka znakomitość. Widzę, że nie życzy sobie mojej kompanii, więc mówię: „Bądź pan zdrów!” — i odchodzę. Wyobraź sobie, on mnie zatrzymuje, mówi, że w tej chwili nie może, ale wieczór mi poświęci, ponieważ ma pewną ideę, myśl, jednem słowem, coś osobliwego, z czem się chce, ze mną mianowicie, jako z człowiekiem wpływowym i inteligentnym podzielić. W to mi graj! Bardzo dobrze, bo i ja również wpadłem na pewien, bez przechwałki mówiąc, genialny pomysł co do choroby zwanej „plica polonica“, więc mu go, jako lekarzowi, szczegółowo wyłożę. Zdawałoby się, że nic naturalniejszego nad to, gdy dwaj badacze, zajmujący się jednym i tym samym przedmiotem, porozumieją się wspólnie. Wszakże z takiej dyskusyi może być tylko pożytek, a nigdy szkoda. Nieprawdaż, panie?
— Zapewne...
— Otóż, uważasz, wyznaczył mi godzinę i miejsce. Stawiam się punktualnie co do minuty. Jużem go tam zastał, czekał na mnie w oddzielnym gabinecie, gdzie właśnie można było rozmawiać z całą swobodą, bo nikt nie przeszkadzał. Chciałem się spytać, czem mógłbym go uraczyć, ale pan doktór poprzednio już wszystko zadysponował.
— A mówiłeś pan...
— I wcale tego nie cofam. Wystąpił, bo wystąpił, ale dlaczego? dlatego, że mi chciał zaimponować. Niech szlachcic wioskowy wie, jak jada i pija sławny doktór warszawski, niech wie, do czego przyzwyczajona jest znakomitość...
— Że też pan wszystko musi opacznie tłómaczyć! Jestem najpewniejszy, że zrobił to w najlepszej intencyi.
— Proszę pana, w dobrej intencyi, dla okazyi do wymiany zdań, do żywszej pogawędki, to się daje zwyczajną kolacyę z butelką węgierskiego wina, i dość na tem; ale morskiemi rybami, truflami, szampanem, likierami dziwnemi, których nazwy nie sposób spamiętać, to się imponuje. Podobało mu się wyrzucić sporo pieniędzy, żeby mnie olśnić — i wyrzucił pieniądze napróżno, gdyż wcale nie byłem olśniony, lecz zdziwiony, że człowiek, niby to oszczędny i inteligentny marnuje grosz licho wie na co...
— Oj, panie Karolu, panie Karolu, czyż biedny nasz doktór przypuszczał, że jego intencya będzie tak źle widziana! Głowę daję o zakład, że to, o co go pan posądza nawet mu przez myśl nie przeszło.
— Ja się nie zakładam nawet o złamaną szpilkę, gdyż jestem swego pewny...
— I długo też bawiliście się panowie?
— Od dziewiątej wieczorem do trzeciej z rana...
— No, to wybornie.
— Zapewne, on bredził jak w gorączce i plótł niestworzone rzeczy, a ja wściekałem się z oburzenia i gniewu, musiałem używać całej siły woli, ażeby nie wybuchnąć.
— Że też pana zawsze medycyna tak entuzyazmuje.
— Jaka medycyna?!
— Przypuszczam, żeście panowie roztrząsali jakiś przedmiot naukowy z tej mianowicie dziedziny.
— Ani trochę. Pański przyjaciel o swojej specyalności bardzo niechętnie rozmawia, zwłaszcza ze mną. Widocznie zapomniał już o tem, czego się uczył, i jest w obawie, żebym mu jakiego kardynalnego bąka nie wykazał. To już zaważyłem od dość dawna: gdy tylko rozmowa na ten temat schodzi, pan doktór kręci, młynkuje, wywija się jak piskorz i na żadne pytanie wprost odpowiedzi nie daje. Taki już jego zwyczaj, taka chwalebna ostrożność.
— O czemżeście panowie przez tyle godzin mówili?
— Panie! o czem myśmy nie mówili?! O gruszkach na wierzbie, wspólności interesów, o rzucaniu pieniędzy w błoto, o assocyacyach, o niebieskich migdałach, słowem o ziemiaństwie, rolnictwie i ekonomii politycznej.
— Cóż to znowu! — zapytał pan Jan, — to, owo i tamto, istny bigos. Nie przypuszczam, żeby człowiek tej inteligencyi, on, doktór, mógł mówić na seryo o rzeczach nie mających z sobą najmniejszego związku. Jedno z dwojga, albo kochany sąsiad go nie zrozumiałeś, albo...
— Ho, ho, zrozumiałem go wybornie. Pan doktór sięga daleko, bardzo nawet daleko. Zamiast leczyć jednostki, jak to z jego fachu i powołania wypada, (dobrze, czy źle, o tem lepiej nie mówmy), on chce być lekarzem społeczeństwa! Wierz pan, że pękać ze śmiechu na widok tego pana w roli ekonomisty. Coś tak komicznego, że wyobrazić sobie niepodobna.
— Dziwi mnie to, doprawdy.
— Cóż pan chcesz, bywają zaślepienia, dziwne, niezbadane. Aberracye, monomanie, nazwij je wreszcie, jak ci się podoba. Jak komuś wbije się w głowę ćwiek, zajedzie tak zwana fura siana, to już przepadło; nie wybijesz niczem. Temu recepciarzowi przywidziało się, że jest wielkim socyologiem i ekonomistą i, specyalnie wziął w opiekę naszą sferę.
— Naszą?
— Tak jest, sferę ziemiańską. Na to wystawił pyszną kolacyę, szampana, znakomite potrawy i napoje: 1) aby mnie przekonać, że on tylko o nas myśli, 2) aby mi dowieść, że w dzisiejszym położeniu ratunek sytuacyi, nie wesołej, jak panu dobrze wiadomo, zależy nie od urodzajów, nie od okoliczności, nie od cen zboża, ale od nas i tylko od nas jedynie. Więcej od nikogo!
— Do pewnego stopnia, a nawet w znacznej części, ma on słuszność.
Pan Karol rzucił się gwałtownie, jak gdyby wąż go ukąsił. Zaczerwienił się po same białka oczu, potarł z niecierpliwością czuprynę i zawołał:
— A na Boga! czyż te kommunistyczne idee już i między nami zapuściły korzenie? Czy i pan z teoryami doktora trzymasz?
— Nie umiem na to odpowiedzieć — odrzekł pan Jan spokojnie, — gdyż teoryj doktora nie znam; wiem tylko, że gdybyśmy się trzymali razem, myśleli i działali zgodnie, łączyli nasze siły, to naturalnie, odporność nasza przeciwko wyzyskującym nas aferzystom i spekulantom, byłaby większa. Nie ma czego dowodzić, boć to rzecz powszechnie wiadoma. Nasze siły są rozstrzelone, każdy broni się na własną rękę, a ci, którzy na naszą zgubę działają, którzy wyzyskują nas — idą ławą. Dwudziestu, trzydziestu, stu handlarzy jednoczy się na to, aby jednego z nas w swoje szpony pochwycić; my nie potrafimy się złączyć nawet we dwóch, aby przeciwko jednemu spekulantowi się bronić. Niestety, panie sąsiedzie, smutna to prawda, której nie ma sposobu zaprzeczyć. Jesteśmy niby rozbite stadko kuropatw: którą chce wziąć jastrząb, to weźmie, bo sama jest, odosobniona, nikt jej z ratunkiem nie pospieszy. Nie rozumiemy interesu własnego, idziemy samopas, na oślep. Nie obchodzi nas, co się dzieje obok, o miedzę, czy sąsiad nasz...
— A na Boga żywego! Panie Janie, albo pan jesteś uczeń doktora, albo on pański uczeń. Zmówiliście się chyba na jedno. Kubek w kubek to samo mi kładł w uszy przez cały wieczór, i nie mówił, jak pan, nieosobiście, lecz przemawiał wprost ad personam, do mnie, uważasz pan, do mnie. A cóż u licha ja jestem winien, że komu źle na świecie, że kogoś tradują, subhastują, wyrzucają z majątku! Czy ja kazałem temu komuś podpisywać weksle, obciążać hypotekę, robić kontrakty na uciążliwych, a częstokroć na niemożebnych warunkach? No, powiedzże pan, czy ja kazałem?
— Przecież nikt panu tego zarzutu nie robi.
— Dobrze, dla czegoż więc ten teoretyk, ten doktryner strzela wprost do mojej kieszeni, dla czego powiada do mnie: — Pan jesteś obywatel zamożny, niezależny, masz w swojem kółku pewne wpływy i znaczenie, a zatem do pana należy inicyatywa zorganizowania pomocy, zjednoczenia rozstrzelonych sił... Ha! ha! miał mnie po co prosić na kolacyę. Więc dla tego, że ja mam kawałek chleba spokojny i trochę funduszu, to powinienem łączyć się z bankrutami, płacić za nich długi, czy poręczać, czy też pożyczać na wieczne nieoddanie to, co pracą i oszczędnością długoletnią zebrałem? Nie, kochany panie. Na tego rodzaju filantropię nikt mnie nie złapie. Żadnych współek, żadnych łączności, każdy dla siebie! Z kim się mam łączyć, w jakim celu? po co? Ryzykować swoje mienie, swoje pieniądze, wiązać się w jakieś współki, stowarzyszenia, dla kogo? po co?
— Masz pan dobrodziej słuszność — odrzekł pan Jan ze smutnym uśmiechem — masz pan najzupełniejszą słuszność. Niegdyś bywało inaczej: o miedzę mieszkał brat, o dwie szwagier, dalej krewniak, cała okolica tworzyła jedną rodzinę niejako, złączoną węzłami krwi, pragnień, celów. Dziś cóż? obok żyd, który nabył na subhastacyi majątek, zbogacony szynkarz, aferzysta, — o jakiejże solidarności mówić mamy?
— Zdaje się, że w słowach pana przebija ironia...
— Nie, panie, mówię szczerą prawdę, podług tego, co widzę. Doktór ma słuszność, to mu przyznaję, ma najlepsze chęci, ale wykonanie ich jest niemożliwe. Dajmy pokój tej kwestyi, bo zaprowadziłaby nas za daleko. Powiedz pan lepiej oto, czy doktór co o swojej żonie wspominał?
— A bąknął coś kilka razy.
— Czy szczęśliwy przynajmniej?
— Zdaje się, wygląda jak ćwik, uśmiechnięty, wesoły, no i widać nie ma swoich kłopotów, skoro się cudzemi zajmuje.
— To dowód dobrego serca.
— Albo też aberracyi umysłu.
— No, tak mówić niemożna.
— Ach, mój panie Janie, doprawdy, ja nie pojmuję. Czego oni chcą od ludzi, ci... ci... nie wiem, jak ich nazwać, filantropowie, socyologowie, czy jak tam! Tu, mój panie, człowiek kontent, że sam żyje, że jako tako we własnych interesach sobie radzi; po co, pytam, ma się wdawać w cudze? Mnie takie mieszanie się w nieswoje interesa oburza.
— Więc też nie mówmy o tem — rzekł pan Jan, — chodźmy do domu, do mnie; sąsiad odpocznie trochę z drogi...
— Nie, nie; kiedyindziej i owszem, dziś śpieszę się, nie mogę. Obecność moja w domu jest konieczna. Bóg wie, co się tam mogło porobić. Zatrzymałem się, panie Janie, po to, aby się wygadać, aby ulżyć żalowi, bo zaiste, krew się burzy w człowieku. Ja z nim, jak z kim poczciwym, chciałem pomówić o kwestyach naukowych, które badam, studyuję, a ten, proszę cię, wyjeżdża z morałami, z naukami, z ekonomią polityczną, Bóg wie, z czem wreszcie! Otóż użaliłem się przed panem, i trochę mi lżej. Bądź zdrów, kochany sąsiedzie, a zajrzyj kiedy do mnie...
Po odjeździe sąsiada, pan Jan zamyślił się głęboko. Szedł do domu z pochyloną głową, smutny i strapiony, na ustach miał uśmiech goryczy pełny. Przyszedł mu na myśl doktór i długie z nim rozmowy na temat solidarności, jednoczenia sił, wspólnego działania... Nieraz poczciwy Ditto mówił: — Trzymajcie się za ręce, łączcie się, wspierajcie jeden drugiego, a będzie wam lepiej, będziecie silniejsi; niech mocniejszy słabszego podtrzymuje, niech każdy cegiełką chce być, a cały stan murem, ścianą... I dla czegóżby nie? jedna siła, choćby siła Samsona, nie jest tyle warta, co połączone siły gromady Pigmejów. Pan Jan rozumiał to wybornie, próbował, do tych i owych w tym duchu przemawiał, lecz to się na nic nie zdało, bo harmonii, poczucia wspólności interesów brakło. Kto z nim miał ręka w rękę iść, kto kogo wspierać i wspomagać? Ziemią handlowano i szynkowano w owym czasie, jak wódką, hurtowo i detalicznie. Jednych właścicieli wypędzali wierzyciele, drudzy ustępowali dobrowolnie, byle jakie takie resztki ocalić. Na miejscu wydziedziczonych, a raczej wyzutych z mienia, osiadali ludzie ani z gospodarstwem, ani z ziemią nic wspólnego nie mający. Osiadali tymczasowo, na rok, dwa, trzy, w nadziei, że się kupiec trafi, że fortunę z zarobkiem będzie można przehandlować. I trafiał się aferzysta, wyniszczał ziemię, wysysał ją — i nowego amatora czekał. Ci zaś z dawnych właścicieli, którzy dobrowolnie ustępowali, pragnąc resztki fortuny ocalić, w kolonizacyi, w detalicznej sprzedaży ratunku szukali. I na miejsce folwarków potworzyły się kolonijki, wioski nowe, tak, że okolicę trudno było poznać. W obec tego, ci, którzy pozostali na miejscu, ci, którzy pracowali i szamotali się z losem przeciwnym, sami, na własną rękę, działać musieli. Na nich to uderzały klęski losowe, na nich napierał Maneles, a po nim zwarta, karna, wyćwiczona falanga, ożywiona jednym duchem, jednym celem, chciwa, nienasycona; żarłoczna. Pozwalała ona wegetować swoim ofiarom, bo lepszych nad nie ekonomów i rządców znaleźćby nie mogła, ale na dochodach kładła łapę żelazną i zabierała je wszystkie, prawie co do grosza. Każdy z pracowników tych, własnym pozostawiony siłom, o oporze nawet marzyć nie mógł i poddawał się konieczności nieubłaganej, surowej... bo walczyć z nią nie miał ani możności, ani siły. Wolno mu było łudzić się nadziejami urodzajów nadzwyczajnych, zmianą okoliczności i stosunków, wolno mu było wysilać mózg nad wynajdywaniem nowych źródeł dochodu, podnoszeniem kultury... owszem, dawano nawet i kredyt, jeżeli pewnego rezultatu można się było spodziewać. Czego też pan Jan nie robił?! Całą inteligencyę, naukę, pracę kładł w ziemię, corok dochody podnosił, i corok Maneles z towarzyszami dochody zabierał jak swoje...
Miał słuszność stary żyd, mówiąc ongi do doktora, że w kim oni siłę spostrzegą, na tego dużo kłaść będą: niech ciągnie, niech dźwiga, dopóki nie padnie... Wiadomo, że nie ustanie, że jest taki bicz, co go popędza i popędzać będzie aż do ostatniej chwili, do ostatniego tchnienia, do końca...
Niech dźwiga!
Dźwigał też, aż mu włosy posiwiały, aż się grzbiet wyginał i garbił... Dźwigał, bo i cóż miał robić? Dzieci podrastały, naukę trzeba im było dawać, bo któż wie, może to jedyny ich posag, jedyna podstawa przyszłości... a zkąd na to wziąć, zkąd dostać?
Maneles już od roku o lesie zagaduje. Chłopi ułożyli się o służebności, dostali co swoje, sprzedaży nic na przeszkodzie nie stoi.
— No, i na co pan to drzewo trzyma? — pyta Maneles, — co panu po tem?
— Nie może być majątek bez lasu...
— Przecież ja go całego nie wezmę, zostanie panu co drobniejsze drzewo, zostaną wierzchy.
— Cóż mi ztąd?
— Zapewnić mogę, że opału pan kupować nie będzie.
— To nie wiadomo.
— Wiadomo, panie, wystarczy... Niech się pan nie certuje, tak czy tak, ten las sprzedać pan musi.
— Któż to powiedział?
— Ja mówię.
— Zobaczymy.
— W każdym razie, ja się pamięci polecam...
Pan Jan w myśli polecił swego opiekuna i doradcę piekłu, a głośno odpowiedział, że nie ma nic pilnego. Las nie ucieknie.
— To pewno — odrzekł z uśmiechem finansista — las nie ucieknie, on stać będzie, chociaż go chłopi trochę podskubią, ale czy cena stać będzie — inna kwestya. Cena to lotny ptak, czasem wzbija się w górę, czasem spada nizko, a niekiedy chowa się, i wcale jej niema. Trzeba korzystać z czasu. Panu dobrodziejowi nie pilno, ja w to wierzę, ale znajdą się tacy, którzy bardzo lubią pośpiech i brzydzą się czekaniem, dla nich musi pan swoje upodobania zmienić. Zresztą, cóż mnie do tego? las nie mój, majątek nie mój, interesa Stawisk nie moje. Radzę jedynie przez przychylność... tak dawno się znamy, dawno handlujemy z sobą... Powie pan może, że moja życzliwość ztąd pochodzi, że ja potrzebuję drzewa na handel? Ja się z tem nie taję, potrzebuję istotnie, ale nie idzie za tem, żebym potrzebował koniecznie pańskiego drzewa. Nie, ja mam kontrakty ze znacznymi kupcami na drzewo, obowiązany jestem tego towaru dostarczyć, a zkąd go wezmę, to moja rzecz, to wszystko jedno. Nie kupię od pana, to od pańskiego sąsiada; lasy jeszcze są.
— Niebardzo...
— Tak się mówi tylko, ale jeszcze można drzewa dostać; są panowie, co sami nastręczają się z kupnem. Powtarzam, że nie namawiam pana, tylko radzę, z życzliwości radzę; niech pan robi interes, póki czas, bo później może być sprzedaż ze stratą.
Pan Jan opierał się i bronił. Widział że sprzedaż jest nieunikniona, że innego środka nie ma, ale chciał się bez Manelesa obejść, innego kupca znaleźć, korzystniejsze warunki uzyskać. Chciał wojować z potęgą!...
Tymczasem „potęga” cofnęła się dyskretnie, zniknęła z horyzontu, wyjechała, ale towarzysze jej i wspólnicy roznieśli po całej okolicy rozkaz, żeby nikt z panem Janem w interesa nie wchodził, a jednocześnie wierzyciele zaczęli nacierać gwałtownie. Żaden nie chciał słuchać o ustępstwach... Biedny człowiek głowę tracił. Uderzał tu i owdzie, rozsyłał faktorów, wszystko bez rezultatu.
Nakoniec, rad nie rad, zmęczony tą walką, wyczerpany z sił, do Manelesa przyszedł. Żyd przyjął go obojętnie...
— Sam pan sobie winien — rzekł, — dla czego pan nie chciał mnie słuchać? Czas płaci, czas traci. Wtenczas ja potrzebowałem drzewa, nawet bardzo potrzebowałem, ofiarowałem dobrą cenę, potargowawszy się, byłbym dał i lepszą, a teraz... cóż jest teraz? teraz jest nic. Ja drzewa nie potrzebuję, ono byłoby mi tylko próżnym ciężarem. Cobym z niem robił? Niech pan sprzeda komu innemu...
— Chciałem to zrobić.
— Tak?... i nie udało się? Pana to dziwi? Mnie nie, ja wiem, że się udać nie mogło, bo teraz drzewa nikt nie nabywa.
— Więc pan nie chcesz kupić?
— Ja? Namyślę się, zobaczę, w każdym razie, takiej ceny, jaką wówczas dawałem, teraz ofiarować nie mogę. Straciłbym dużo, a ja nie lubię tracić. Ktoby chciał tracić?
Zwłóczył jeszcze kilka tygodni, targował się, kręcił i ostatecznie kupił, jak chciał i za ile chciał. Był panem położenia.
Pan Jan, dzięki tej tranzakacyi, mógł wegetować dłużej, mógł o wysłaniu dzieci dla edukacyi do miasta pomyśleć. Po odjeździe chłopców, w domu zrobiło się smutno i cicho, do wszystkich niepokojów przybył jeszcze nowy, obawa o dzieci. Matka szczególniej, dużo z tego powodu cierpiała, rozstać się z dziećmi ciężko jej było, nieraz miała oczy zapłakane. Codzień posyłała na pocztę w nadziei, że ta jej wiadomość od dzieci przyniesie.
Joel coraz bardziej w pierze, jak to mówią, porastał. Z usłużnego, pokornego, nadskakującego żydka, stał się grubym, okazałym kupcem. Ubierał się porządniej, nosił wielką czapkę aksamitną lub pluszową, stosownie do pory roku, miał własną biedkę, konia i coraz bardziej rozszerzał sferę swej działalności... Już mu jeden folwark nie wystarczał, operował więc w szerszym promieniu. Kupował zboże do współki z Manelesem, potrosze i drzewo, okowitę — bogacił się.
Na Muchowicza, któremu dawniej kłaniał się nizko i łaski jego sobie jednał, teraz patrzał z góry i traktował go pogardliwie... Zdarzało się nieraz, że mu kazał co przynieść, albo posługę jaką spełnić.
— A niedoczekanie twoje! — oburzył się ekonom.
— No, no, nie gadać dużo, tylko słuchać. Ja Muchowiczowi każę.
— On mnie każe! a żebyś ty...
— Proszę nie pokazywać mi swoje fantazye. Wielki pan! takich pięciu można za rubla dostać. Niech Muchowicz idzie i każe mojego konia zaraz zaprzęgać.
Muchowicz spluwał z oburzenia, klął, zżymał się, ale ostatecznie robił, co mu żyd kazał, bo się go bał. Ekonom nie był bez grzeszków; sam Joel go nauczył, w jaki sposób można mieć różne postronne dochody; nauczył go, wiedział o jego sprawkach i trzymał go w ręku. Mógł go bardzo łatwo miejsca pozbawić, a tego się Muchowicz bardzo lękał, wiedział bowiem, że innej posady łatwoby nie znalazł. Pan Jan tolerował go trochę z litości, trochę przez wzgląd na długoletnią służbę, ale kto inny nie przyjąłby go wcale. Tak więc trzymał się Muchowicz Stawisk, jak pijany płotu, i był posłusznem w ręku Joela narzędziem.
Zdemoralizowany to już zupełnie człowiek i złym wpływom podległy, robił źle, gdy mu Joel rozkazał, bo opierać się nie umiał i nie mógł. Gdy niekiedy wyrzutów sumienia doznawał, wówczas zalewał robaka, we flaszce pocieszenia szukał; zalewał głowę i ogłupiał się do reszty.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.