Syn marnotrawny (Kraszewski, 1878)/Tom II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Syn marnotrawny
Tom II
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Józefa Bergera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Wypadek w Królikarni nie pociągnął żadnych widomych następstw za sobą, nie zmienił stosunków; wojewodzic tylko mniéj poufałym i czułym był dla stolnikowéj, która podwajała starań, aby go sobie pozyskać. Zerwałby był z nią może, gdyby mu nie była tak potrzebną w pałacu ojca. Z Filipem widywał się bardzo rzadko, ona mu prawie codzień o macosze, o ojcu przynosiła wiadomości. Nikt nad nią zręczniéj nie umiał śpiegować pięknéj Dosi, któréj wszystkie stosunki były stolnikowéj wiadome. Przez modniarkę, która chodziła do pałacu, potrafiła sobie pozyskać jednę ze sług wojewodzinéj, dziewczę ciekawe, zepsute i chciwe grosza. Basia ta zawsze na zwiadach i posłuchach, wiedziała kto i kiedy bywał, chwytała nawet kawałki rozmowy, odnosząc ją wiernie stolnikowéj. A że pochlebstwem umiała się wkupić w łaski pani i starościny, nic jéj nie uszło.
Wojewodzic więc miał najdokładniejsze wiadomości o tém, co się w pałacu działo, o naradach matki z córką, o projektach prawnika, o środkach obmyślanych przeciw staremu; mógł więc pokierować Filipem, ostrzedz i zapobiedz wielu projektom.
Filip, choć sługa pokorny, miał wiele przywilejów starych, wiernych przyjaciół, a choć człek bardzo prosty, w przywiązaniu dla pana czerpał pewną przebiegłość, i umiał nic nie mówiąc, powiedzieć wiele, natrącić o tém i owém, uwagę obudzić i skierować.
Wszystkie usiłowania teraz zwrócone były na to, ażeby wojewodzie, dosyć o zdrowie bojaźliwemu, wmówić chorobę, potrzebę spoczynku, niebezpieczny wpływ powietrza.
Wojewodzina postarała się o to, pod pozorem nieskuteczności kuracyi, ażeby zmienić lekarza. Nowo instalowany był z jéj ręki, młody cudzoziemiec, dla którego nietylko dukaty wojewodziny, ale jéj uśmiech i wyzywające wejrzenie wielki urok miało. Akomodował się jéj we wszystkiém i podzielał przekonanie czułéj małżonki, że dla skołatanego życiem starca, spokój był nadewszystko potrzebnym, towarzystwo nużącém, odosobnienie najlepszém lekarstwem.
Zwolna więc zasadzono w krześle znowu pana wojewodę i rozciągnięto nad nim czułą opiekę.
Daleko z tém pani było wygodniéj. W salonie nawet do gości nie życzył nowy lekarz często bywać i przesiadywać długo.
Wojewoda, któremu zapisano miksturę, został zmuszony, pod groźbą najstraszniejszych następstw, zamknąć się z nią i z Filipem w swoim pokoju; tu zaś wpuszczano tylko afidowanych, innych gości odprawiając tém, że pan jest chory.
Staremu chorobę wmówić jest rzeczą w świecie najłatwiejszą, a gdy najlżejsze symptomaty niezdrowia posługują, wyobraźnia na nich dopełnia reszty. Wojewoda sam się już uznawać zaczynał słabszym.
Starościna codzień ubolewała nad cerą jego twarzy, żona się niepokoiła, wojewoda kazał Filipowi podawać zwierciadło i znajdował że istotnie wyglądał fatalnie.
Filip ruszał ramionami.
— Imaginacya, proszę jaśnie pana. Pan zdrowszy niż był; nowemu doktorowi niewiedzieć co się przywiduje... at!
— A ty to masz być rozumniejszy od niego! — mruczał wojewoda.
— Ja tam do rozumu żadnego niémam pretensyi — mówił Fiiip — a do doktorskiego temci mniéj, a no jegomości służę, niewypominając, czterdzieści lat, to mu z twarzy czytam jak z książki.
Filip kazał sobie panu język pokazać. Wzdychając dopełnił tego stary.
— Język czyściuteńki! a jak pan ma, uchowaj Boże, chorzeć, zawsze obłożony. To konował nie doktor.
Pomimo wielkiéj powagi Filipa, doktorska auctoritas przemagała, wojewoda nie wychodził.
Wieczorem się aż posprzeczali starzy przyjaciele, i Filip, co się mu nader rzadko przytrafiało, uniósł się.
— At! — rzekł półgłosem — to są babskie konszachty. Doktora odmienili, aby ten młody śpiewał co mu każą. A jejmościom, choćby obu, z tém wygodniéj gdy pana do niewoli wsadzą, bo się w pałacu rządzą gdyby szare gęsi, noc a dzień kogo chcą przyjmują — i gżą się.
Ostatni wyraz rozgniewał wojewodę, który zań złajał okrutnie Filipa, jak śmiał coś podobnego powiedzieć na wojewodzinę.
— Bo prawda! — zawołał rozjątrzony Filip.
Chciał nawet zaraz tego wieczora za służbę dziękować, ale gdy do téj ostateczności przyszło, oba się popłakali, i Filip pozostał.
Zdaje się, że to słowo, wyrzeczone w pasyi, utkwiło w pamięci wojewody. Powtarzał ciągle pocichu: — I gżą się! gżą!
Jejmość téż raz zamknąwszy męża z pomocą doktora, mniéj mu potrzebowała okazywać czułości, do któréj zmuszanie się wiele ją kosztowało. Rąk nawet nie dawała całować, wprost mówiąc staremu, że je ślini.
Wojewoda nic nie odpowiedział, spuścił głowę, a po wyjściu jejmości powtórzył Filipowe — I gżą się!
Czasami do jego pokoju aż dochodziły śmiechy z salonu, gdy się tam weseléj a huczniéj zabawiano niż zwykle; naówczas wojewoda chmurny, mruczał: — I gżą się!
W istocie w pałacu było wesoło: owa próba wymożenia zapisów, która się nie powiodła, nie zasmuciła zbytnio wojewodziny. Daliborski mówił, że pierwsze lody były złamane, a resztę musiano zostawić czasowi i powolnemu działaniu na umysł starego. Zdaje się, że miano osnuty plan tajemny jakiś, misterny bardzo, który zachowywano w największéj tajemnicy.
Wojewoda chorował tymczasem, trochę przez imaginacyą, trochę z nudów i niewoli; lecz że w istocie czuł się silniejszym, niż mu okazywać było wolno, klauzura niezmiernie ciężyła. Przykrzył sobie tém szczególniéj, że i żonę rzadko widywał i przyjaciół, a znajomych mu odprawiano. Filip o tém wiernie donosił.
— Był tam dziś kto? — pytał smutnie stary.
— A było! było i niemało! Dowiadywali się o pana, dobijali się, ale niepuszczono.
— Któż był? — badał wojewoda.
— Generał Komarzewski, generał Stępkowski, marszałek Raczyński, starosta Hamersztyński: albo to zliczyć!
Wojewoda się zżymał. Byłby choć plotki jakie mógł posłyszeć, coś się o sejmie dowiedziéć.
Między gośćmi trafiali się tacy zabawni ludzie, jak Benedykt Hulewicz, jak szambelan Trembecki, jak ks. Jezierski, który choć do innego należał obozu, był starym znajomym wojewody, jeszcze z czasu gdy służył wojskowo i bawił się prawem.
Wojewoda skarżył się potém starościnie:
— Moja mościa dobrodziejko, cóżto ja moribundus jestem, czy claustratus, że do mnie nikogo nie puszczają?
— A kogóż niepuszczono?
— Mnóstwo ludzi było.
— A któż o tém jegomości mówił?
— Kto? kto? — odpowiadał stary, niechcąc denuncyować Filipa. — Nic niéma do tego kto mi to mówił, dosyć że byli goście i poszli z kwitkiem precz.
Obie jéjmoście Filipa przeklinały. Jak tu się go zbyć z domu? Probowano, wojewoda jak mur stał: — Chyba mojéj śmierci chcecie! Filip mi oczy zamknie.
Tymczasem stary sługa, na którego się odgrażano, krzywiono, udawał że nic nie widzi i nie rozumié. Swoje robił.
Pani wojewodzina, choć rzadko wpadała do pokoju męża, i to na krótko, więcéj wyręczając się matką, dostrzegła z obejścia się wojewody, z jego mowy i miny, że stary był zmieniony. Wprawdzie najmniejsza okazana mu czułość, przywracała humor i czyniła go natrętnym znowu, lecz wogóle posępny był, milczący, zrażony.
— Kwasi się, to się kwasi! — mówiła obojętnie. — Jak zechcę, bylem skinęła, będzie takim jak był! A znowu czułości tych jego znieść niepodobna, bo mi obrzydliwość robią.
Był to więc stan jakiegoś przejścia. Starościna miała na oku starego jakiegoś wdowca, za którego się wydać myślała; wojewodzina zajmowała się to Daliborskim, to młodziuchnym kasztelanicem, świeżo z Paryża przybyłym, którego rozrywano sobie nawzajem, a ona miała szczęście go zdobyć na najsłynniejszych pięknościach, ubiegających się o przyjaźń jego. Kasztelanic szalał tak za boską Dosią, jak niegdyś wojewodzic, gdy była panną. Uwzięła się go pozyskać sobie nie przez miłość dlań, nie przez fantazyą, wprost tylko aby mieć tryumf i rywalkom pokazać co może.
Dziwne to były czasy i obyczaje. Z pewną ostentacyą ciągnięto kasztelanica do pałacu, nietylko nie czyniąc tajemnicy z jego wizyt w różnych porach dnia, wieczora; ale umyślnie się popisując z tém, że go przyjmowano sam na sam, gdy nikt inny przypuszczany nie był.
Starościna dopomagała w tém córce, a gdy złośliwsze panie dawały jéj do zrozumienia, że wojewodzina się kompromitowała, ruszała ramionami.
Ma très chère! — odpowiadała z przekąsem — My nic nie mówimy o innych; niech każdy patrzy siebie. Żeby téż Dosi, która się poświęciła niedołężnemu starcowi, nie wolno było trochę się pośmiać i poweselić.
W dniach gdy wielki salon mozajkowany, w którym zwykle przyjmowano we środy i soboty, bywał zamknięty, wojewodzina poufałe gronko miewała w swoim apartamencie. Mały salonik zielony przytykał do buduaru, poprzedzającego sypialnią pani. Korytarzyk tylko dzielił go od wielkich apartamentów. Na ten korytarzyk wychodziły drzwi z salonu małego i sypialni, ale te bywały zawsze zamknięte i wchód do wojewodziny w te dnie stanowiły małe wschody boczne.
Jednego wieczoru, gdy w pałacu było pusto, a Filip pana starego zostawił z różańcem w ręku, siedzącego jeszcze na łóżku po północy, bo go sen nie brał, poczciwy stary około pierwszéj ogarnął się, niespokojnym będąc o wojewodę, i poszedł na palcach zobaczyć czy téż usnął.
W apartamencie wojewodziny jeszcze ktoś był obcy, i, jak się Filip wyraził, jeszcze się gżono.
Sługa miał zwyczaj, zlekka drzwi uchyliwszy, podsłuchać i zajrzeć. Wojewoda śpiąc zwykle mocno chrapał. Nie słysząc tego głosu zwiastującego sen, Filip wejrzał czy jeszcze się różańcem zabawia, i przy świetle nocnéj lampki nie mogąc dojrzeć nic, wszedł na palcach.
Skierował się wprost do łóżka, ale jakiż był przestrach jego, gdy na niém miejsce tylko wysiedziane zobaczył: wojewody nie było.
Obejrzał się wkoło, i teraz dopiero przekonał się, że drzwi sypialnego pokoju, prowadzące do dalszych apartamentów, stały otworem. Świéca woskowa zagaszona, którą zwykle przy łóżku stawiano, znikła. Rozglądając się daléj, zobaczył że i butów rannych i szlafroka tureckiego nie było.
Ponieważ wojewoda nigdy a nigdy w nocy nie ruszał się sam z pokoju, a wyjście ztąd prowadziło do wielkiego salonu, Filip osłupiał, niemogąc pojąć co się stało ze starym. Jeżeli potrzebował czego, mógł go zawołać, bo Filip spał obok, i dzwonek od łóżka wojewody miał pod głową.
Chwilę długą stał sługa, niemogąc się zoryentować co pocznie... Strach ogarniał go coraz większy. Pochwycił świécę na kominie stojącą, zapalił ją ręką drżącą u lampki, i przez drzwi otwarte poszedł szukać pana.
Z sypialni wychodziło się do małego gabinetu o jedném oknie, stanowiącego rodzaj przedpokoju; za tym szedł pokój duży, zwany biblioteką, bo w nim stało parę szaf z książkami, pokój bilardowy, gdyż ta gra w modzie być zaczynała, i król dla emocyi, chętnie w nią grywał. Za bilardem była owa wielka sala mozajkowana, pokój gry, gabinet i wyjście z niego na korytarzyk, dzielący od apartamentu pani.
Ze świécą w ręku Filip przechodził z kolei wszystkie te pokoje, rozpatrując się w nich, ale wojewody nigdzie nie znalazł. Drzwi tylko zwykle zamykane, między pokojami, stały wszystkie otworem. Doszedłszy do gabinetu od korytarza, Filip uczuł mocny swąd, jakby zgaszonéj świécy woskowéj.
Przez drzwi roztworzone ciągnął wiatr z korytarza i wschodów, Filip musiał osłonić świécę, aby mu jéj nie zgasił. Z progu już ujrzał coś na ziemi leżącego, i nogą potrącił o srebrny lichtarz, w którym świécy knot jeszcze niedogasły, kopcił. Trochę daléj podedrzwiami apartamentów pani leżał bez zmysłów wojewoda.
Co go tu sprowadziło? co posłyszał czy zobaczył, iż go jak piorunem raziło? Któż odgadnie. W pokojach pani rozlegały się jeszcze śmiechy i śpiewy. Ktoś towarzysząc sobie na klawicymbaliku, wyśpiewywał francuzką piosenkę.
Ale Filip nic nie słyszał; z krzykiem przypadł do leżącego pana, podnosząc głowę jego. Wojewoda dawał jeszcze znaki życia. Stary wołał co sił miał.
Stała się najprzód cisza w pokojach, potém bieganina, i kobiéty wypadły zdziwione i wylękłe.
Nie czas było dochodzić jakim sposobem znalazł się tu wojewoda, najpilniejszą rzeczą było przenieść go do sypialni na łóżko i posłać po doktora. Widać, że musiał jeszcze pozostać ktoś z gości u wojewodziny, gdyż kareta jego w czwał popędziła po lekarza, i w kilkadziesiąt minut była z nim nazad.
Doktor nie mówiąc słowa, co rychléj krew puścił. To ocaliło życie panu wojewodzie, a że atak był pierwszy i ratunek dość prędki, nie pozostało nawet żadne sparaliżowanie po nim. Stary osłabiony mocno, nadedniem mowę i zupełną przytomność odzyskał.
Lecz pierwszy użytek jaki z niéj zrobił, był: że żonie wskazał, aby z pokoju wyszła.
Zmieszana mocno piękna Dosia chciała się opierać, gdy doktor dał jéj znak, ażeby się nie sprzeciwiała. Wojewoda odprawił tak samo starościnę.
Dwie kobiéty powzięły ztąd przekonanie, iż stary zmysły utracił i oszalał. Chciały przynajmniéj wmówić to wszystkim, aby tym sposobem wytłómaczyć swe wygnanie.
Niespokojna wojewodzina poprobowała nazajutrz znowu wsunąć się do sypialni męża, lecz poruszył się tak gwałtownie, ukazując na drzwi, iż uląkłszy się, uciekła.
Zresztą milczący był wojewoda, i oprócz słów kilku koniecznych do służby, nie mówił nic. Doktor probował rozmowy, i miał sobie polecone wybadanie go, ale i z nim stary mówić nie chciał. Zbył go kilką słowy. Zresztą najzupełniéj przytomny, okazywał nawet więcéj energii niż zwykle.
Wypadek ten przeraził niezmiernie dwie kobiéty. Po cichéj z doktorem naradzie, sztafetę posłano po Daliborskiego, a że w mieście rozeszła się wiadomość o chorobie starego, i wizyty kondolencyjne płynęły, piękna Dosia przyjmowała je z powagą wielką, ze smutną twarzą, opowiadając, iż wojewoda miał atak apopleksyi, i po nim jeszcze niezupełnie odzyskał przytomność.
Starościna szeptała otwarciéj daleko, bijąc się po czole, że był mente captus. Spodziewano się, iż to ominie go; lecz tymczasem korzystając z władzy jaką dawała choroba, wojewodzina chciała zaraz Filipa wypędzić, mając nań jakieś podejrzenie, że panu towarzyszył w nocnéj przechadzce, ale lękano się jego języka.
Wojewoda téż ani na moment nie dawał mu się oddalać od siebie.
Choroba, zamiast go osłabić, wywołała w nim zmianę nadspodziewaną: stał się gwałtownym, niecierpliwym i despotycznym.
Następnych dni wojewodzina po razy kilka ukazywała się we drzwiach, za każdą razą odpędzana w sposób tak brutalny, iż z trwogą uciekała. Starościna parękroć sprobowawszy, nie śmiała się już ani zbliżyć.
Obie odchodząc powtarzały: „zwaryował!”
Doktor, gdy o tém mówiły, chcąc go nakłonić aby był tegoż zdania — milczał. Wojewoda w istocie najzupełniejszą miał przytomność, lecz powziął do żony niewypowiedziany wstręt, z którym się wcale nie ukrywał.
Położenie groźném się stawało. Nadjechał Daliborski i złożono radę.
Przed tym przyjacielem domu potrzeba było wyznać wszystko.
Wzięła to na siebie starościna.
— Jesteśmy w przykrém położeniu z tym przeklętym starcem — rzekła. — Przyznam się waćpanu, że gdybym była mogła przewidziéć co nas z nim czeka, nigdybym Dosi za niego nie wydała.
Koniec końców, rzecz taka: co mam przed waćpanem taić? Dosia miała u siebie kasztelanica, który się w niéj zakochał do szaleństwa. Zasiedział się tu do późna, nie można się go było pozbyć: swawolił, śpiewał. Wojewoda podejrzliwy i zazdrosny, podszedł w nocy podedrzwi, coś podsłuchał, — ja tam nie wiem, i padł rażony apopleksyą. Nie jesteśmy jeszcze pewni, czy ten łajdak Filip był z nim, bo to do niego podobne, czy późniéj nadszedł (tak się on tłómaczy); dosyć że gwałtu narobił, krew puszczono i odratowano go, ale obrzydły ten grzyb ani na oczy już niechce dopuścić ni mnie, ni żony. Woła: „precz! precz!” i wygania. Ja powiadam że waryat. Niéma innego sposobu tylko go zamknąć w domu i za waryata ogłosić.
Spojrzała na starostę, który włosy pogładzał i dumał.
— Co pan na to?
— A zapisy? — odparł — z nich więc nic nie będzie?
— Tu więcéj idzie niż o nie! — zakrzyknęła starościna — jeśli my go nie zamkniemy, on nas powypędza.
Po tym wstępie nadeszła dosyć zmieszana wojewodzina.
— Stary z zazdrości miał wizye jakieś — poczęła żywo. — No, cóż z tego że był kasztelanic. Mama przecie siedziała w drugim pokoju. Cóż tak zdrożnego? Żartowałam z niego, nic więcéj... Nudny jest. Tymczasem teraz historyą mamy wcale nieprzyjemną.
Starościna wtrąciła gwałtownie:
— Wszystko to przez tego gałgana, pochlebcę, zdrajcę, który nas nienawidzi, tego Filipa: on sprawcą całego nieszczęścia. Zechcemy co począć z wojewodą; póki on tu jest, niemożna nic: zdradzi, wypowie, gotów poleciéć ze skargami głupiémi choć do króla.
— Wojewoda go na chwilę od siebie nie puszcza — przerwała wojewodzina.
— Najprzód się go trzeba pozbyć — kończyła matka — to pierwsza rzecz, potém doktora pozyskać, naostatek go zamknąć: co będzie, to będzie.
— Odprawienie Filipa niełatwe! — potrząsając głową szepnęła wojewodzina.
Daliborski słuchał i ważył.
Dobre dwie godziny radzono, rachowano, omawiano sprawę, posłano po doktora. Mecenas z nim zamknął się w gabinecie i siedział z pół godziny; wyszli z niego oba zasępieni i dopiéro po odjeździe pana konsyliarza, opowiedział starosta, iż do pewnego stopnia na niego można było rachować, lecz w warunkach, jakie zakreślił.
Lekarz chciał o ile możności pozostać biernym w téj sprawie. Radził ze swéj strony, gdy cokolwiek sił nabierze chory, wytłómaczenie się żony, porozumienie z mężem i pojednanie, choćby kosztem jakiéj sceny gwałtownéj; utrzymywał bowiem, że jako szalonego zamknąć go było trudno. Radził téż Filipa, jako niepotrzebnego świadka odprawić.
Daliborski wziął to na siebie.
Postarano się najprzód o niemłodego już sługę, który miejsce jego miał zastąpić. Cały dzień jeden zajął egzamin kandydata i instrukcye.
Gdy wszystko przygotowaném już było, mecenas posłał po Filipa.
Stary, nie domyślając się o co chodziło, przyszedł jak stał w kapocie szaréj, z chustką i tabakierką w ręku.
Daliborski chodził po pokoju.
— Jest wolą pani wojewodziny! — rzekł surowo — abyś się waćpan od usług wojewody uwolnił. Wpływ jego jest choremu szkodliwy.
Filip niezrozumiał.
— Jak? jak? — zapytał z flegmą.
— Masz waćpan pensyą dożywotnią zapewnioną taką, jaką brałeś! — dodał mecenas — i jesteś odprawiony.
— A któż-to mnie odprawia? — odezwał się Filip.
— Pani wojewodzina.
— Pani wojewodzina mnie nie przyjmowała i odprawiać niéma prawa — rzekł Filip.
— Co do prawa, zostaw asan nam, rozsądek o tém! — odparł mecenas. — Życzyłbym, nie stawiąc daremnego oporu, wynieść się, jeśli waćpan nie chcesz się dostać pod areszt i straż marszałkowską.
— Tak? — zawołał Filip.
— Tak! — potwierdził mecenas.
Nie mówiąc słowa, blady stary sługa zabierał się wychodzić.
— Za pozwoleniem! — dodał Daliborski — uprzedzam acana, że do wojewody iść mu niewolno. Wszystkie jego rzeczy są spakowane na wozie, proszę się natychmiast oddalić i nie pokazywać tu więcéj, pod rygorem kary najsurowszéj.
Wysłuchawszy tego Filip miał się ku drzwiom. O siebie mu nie szło bynajmniéj, serce miał rozdarte tém, co jego pana czekało. Gwałtowne to oddalenie zwiastowało jakiś krok zuchwały, przy którym świadka się obawiano.
Wyszedłszy do sieni, Filip się jeszcze namyślał co pocznie, gdy go dwu drabów, już nań oczekujących, zaprosiło z sobą. Wóz upakowany stał w dziedzińcu.
Za starym sługą zamknęły się wrota pałacu.
Daliborski zdecydował, że pozbycie się jego było konieczném, a plotki jakie mógł siać po mieście, nie groziły niczém, boje łatwo było odeprzéć, tłómacząc zemstą za daną odprawę. Miasto zresztą zbyt było innémi sprawami zajęte, ażeby miało zważać na gadanie starego biédaka.
Gdy się to działo w boczném skrzydle pałacu, nowy kamerdyner na palcach wchodził do pokoju wojewody. Zobaczywszy go chory osłupiał.
— Acan tu co robisz? — spytał.
— Jestem dany do usług jaśnie pana! — odezwał się przybyły. — Pan Filip nagle mocno zachorował (tak mówić mu kazano), już dwa razy krew puszczano, ale nieprzytomny i bezwładny.
Kamerdyner nowy układny był wielce i nadskakujący.
Wojewoda zerwał się, sądząc, że istotnie chory Filip leży w przedpokoju; oznajmił mu nowy, iż go zawieziono do Szarytek.
Z niedowierzaniem przyjął tę wiadomość wojewoda, milczał długo, w głowie mu się to niemogło pomieścić: Filip przed chwilą zdrowiuteńki, uśmiechnięty, posługiwał mu.
— Kiedyż zachorował? — spytał.
Kamerdyner dosyć zręczną ułożył bajeczkę. Starzec patrzał mu w oczy, był wzruszony tak, że drżał cały; opanowała go trwoga jakaś, żal, smutek, i podparty na ręku, niepatrząc na przybysza, pozostał aż do wizyty doktora.
Doktor, niechcąc się mieszać do sprawy sługi, o chorobie jego udał zupełną niewiadomość. Obiecał dowiedzieć się, pójść, radzić, a tymczasem nakazał spoczynek i unikanie wszystkiego, co mogło zbytecznie poruszać.
Nowy kamerdyner tak instynktowo wstrętliwym był wojewodzie, iż nie dając mu sobie służyć, odprawił go do przedpokoju.
Wielki i stanowczy krok został zrobiony; wojewoda już niémiał przy sobie nikogo i był na łasce pań, które go wzięty w niewolę. Opinią publiczną zwolna przygotowywano do tego, ze atak apopleksyi pociągnął za sobą lekkie obłąkanie i słabomyślność.
Filip wyrzucony tak nagle i niespodzianie, potrzebował na to czasu by się opamiętać i obmyśleć co pocznie. W pierwszymlepszym zajeździe kazał zrzucić swoje rzeczy, a sam tegoż wieczora poszedł do wojewodzica.
Działo się to w kilka dni po scenie w Królikarni. Mimo starań stolnikowéj, aby zatrzéć jéj wrażenie, wesoły Wicek chodził struty.
Upajała go dla rozweselenia, pił chętnie, ale stawał się potém nieznośnie szyderskim, grubianinem i brutalem. Mówił jéj wbrew takie rzeczy, że nawet ona ich znieść obojętnie nie mogła.
Był nieswój, zmieniony i nic go już w świecie nie zdawało obchodzić, oprócz losu ojca i pragnienia zemsty nad macochą.
Unikał tłumnych towarzystw i jeżeli go nie wciągnęła do siebie stolnikowa, siedział w domu sam lub drzemał po dniach całych. Leżał właśnie na łóżku, gdy w progu Filip, blady i zmieniony się zjawił.
— No, jak się masz stary?
Nie było długo odpowiedzi.
— Co ci to? — zapytał wojewodzic.
— Mnie, nic! — rzekł sługa — ja gotów jestem każdéj godziny stanąć przed sądem Bożym, więc się i śmierci nie boję. Naszemu panu grozi nieszczęście jakieś; nie chcieli miéć świadka: precz mnie wypędzili!
O chorobie ojca i o jéj przyczynie wojewodzic był uwiadomiony z odgłosu publicznego, bliżéj nie znał okoliczności, bo Filip od tego wypadku na krok nie mógł wojewody odstąpić. Teraz dopiéro opowiedział wszystko ze szczegółami.
Wojewodzic załamał ręce nie z rozpaczy, ale z gniewu.
Do późnéj nocy siedzieli z sobą, nic postanowić nie umiejąc.
Nazajutrz Filip wrócił raniuteńko, radzono niemal dzień cały. Po obiedzie stolnikowa pojechała w odwiedziny do Dosi i mimo swych przywilejów przyjaciółki młodości, nie została przyjętą, ani przez nią, ani przez starościnę.
Po mieście mówiono, że wojewoda jest niebezpiecznie chory i nie przy zmysłach.
Filip był tego zdania, iż szybko bardzo coś poczynać było potrzeba, bo staremu groziło niebezpieczeństwo. Może być że za jego poradą wojewodzic pojechał do młodego lekarza, który teraz zastępował Beckera.
Cudzoziemiec to był, potrzebujący karyery, chętnie się akomodujący możnym klientom, ale ostrożny i nie przechodzący granic, których przestąpienie groźném staćby się mogło.
Wojewodzic znalazł go w domu i począł od powiedzenia mu nazwiska. Byli samnasam. Sama powierzchowność młodego panicza mogła uprzedzić doktora, że miał do czynienia z człowiekiem zuchwałym, z którym ostrożnie obchodzić się było potrzeba.
— Nazwisko moje, a zapewne i historya moja nie jest panu obcą — odezwał się przybyły. — Ojca mojego, wojewodę, masz waćpan w kuracyi. Będę lakonicznym i otwartym. Mnie z domu wygnała intryga kobiéty, która wprzód, nim została moją macochą, była moją kochanką. Chcą opanować starca, aby owładnąć majątkiem. O majątek mi nie idzie. Ogłaszają wojewodę waryatem. Prawda, że małżeństwo podobne zmysłów człowieka pozbawić może, ale wiem, że ojciec mój jest przytomnym.
Odpędzono jego starego sługę, aby zbrodni nie miéć świadka, waćpana, panie konsyliarzu, zechcą wciągnąć w tę brudną sprawę. Przyszedłem go przestrzedz, iż się narazisz na potępienie publiczne.
Doktor rzucił się przestraszony.
— Jestem lekarzem — zawołał — ale do żadnych intryg nie mieszam się i nie wiem o nich.
— Więc poświadczyć możesz, iż wojewoda jest w pełném posiadaniu przytomności i zmysłów.
— O ile chory nim być może — odparł doktor.
— Żadnych ekwiwoków, panie konsyliarzu! — odparł wojewodzic — jest przytomny, czy nie? Robią go waryatem, czy i pan także?
— Nie! — odparł doktor zmieszany.
Wojewodzic garść dukatów wysypał na stół.
— Proszę mi napisać świadectwo! — rzekł.
Młody doktor zawahał się i potrząsł rękami.
— Pocóż to świadectwo? — zapytał.
— Ono mi jest potrzebne, to moja sprawa! — rzekł wojewodzic — ja je miéć muszę.
— Pan pojmujesz! — odezwał się ocierając czoło Niemiec — ja mówię to co dziś jest, przewidziéć nie mogę, co się stanie.
— Ja téż potrzebuję świadectwa na to, co jest dziś! — dodał wojewodzic — i powtarzam panu, że go potrzebuję koniecznie.
Doktor jeszcze się chciał wymawiać, gdy wojewodzic dołożył:
— Pan mi go napisać musisz, jako uczciwy człowiek!
Nacisk położony na ostatnie wyrazy, podziałał mocno na doktora, który siadł pisać natychmiast.
Po odczytaniu skryptu, wojewodzic rękę mu podał.
— Nie używaj pan, proszę, tego papieru, chyba w ostateczności — szepnął lekarz skłopotany.
— Nie obawiaj się pan, użyję go tak, iż pana nie skompromituję.
I wyszedł.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.