Syn marnotrawny (Kraszewski, 1878)/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Syn marnotrawny
Tom II
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Józefa Bergera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Niedawno założony ogród w Królikarni, na który Tomatys wiele stracił, chcąc go wodą przyozdobić, nie miał w sobie nic tak dalece osobliwego, oprócz kuchni do nowego pałacyku należącéj, na wzór grobowca Cecylii Metelli (Capo di Bove) zbudowanéj. Ścieżki wiły się wśród winnic, bo te mieć téż koniecznie chciał hrabia, ulic topolowych, brzeziny, olch z dawnego lasku pozostałych i zarośli jeszcze nie bujnych. Wedle ówczesnéj mody, kilka chatek i galeryi pokrytych słomą, na słupach z drzewa z korą opartych, rozrzuconych było po parku.
Stolnikowa ze swym towarzyszem, powóz zostawiwszy u wjazdu, poszła pieszo. W pałacyku oglądanie obrazów i mieszkania wytwornie umeblowanego, gabinetu saméj pani, całego w jedwabiach i muślinie, niewiele zabrało czasu.
Stolnikowa ciekawą była ogrodu, a ogród był — w nadziei. Smutnie wyglądały pokopane rowy i sadzawki, w których cale wody nie było, gdyż źródła znalezione nie dopisały; za to egzotyczne krzewy rozsypane po parku, właśnie zabierające się kwitnąć i kwitnące, zachwycały Malinkę. Powietrze było wonne, samotność dozwalała jéj bałamucić jak chciała wojewodzica, który zawsze napół seryo, pół żartami jéj odpowiadał. Stolnikowa powracała ciągle do pierwszéj swéj propozycyi rannéj, ażeby się z nią ożenił.
Przesunęli się tak zwolna po parku, poglądając na okolicę, ku któréj gdzieniegdzie przecięte były widoki, i natrafili na budowelkę otwartą, z któréj część Mokotowa widać było. Stała tu pod daszkiem na słupach z korą olchowych, ławka otoczona wkoło bzami i akacyami. Stolnikowa zmęczona trochę, usiadła, wojewodzic obok niéj. Tak byli żartobliwą rozmową i sobą zajęci, że ani śpiewu ptasząt, ni rozmaitych gwarów z dali dochodzących nie słyszeli. Wojewodzic trzymał malutką rączkę pięknéj pani i patrzał jéj w oczy.
— Powiadam ci — mówiła stolnikowa — że nie masz nic lepszego do zrobienia, jak się ze mną ożenić. Do twojego charakteru nikt w świecie lepiéj nie przypada. Proszę cię, co tam jakaś Włoszka, mieszczanka, córka doktora! Ani to wychowane jak my, ani żyło w naszym świecie! Zamkną cię, zardzewiejesz, przepadniesz, albo się będziesz musiał zerwać z łańcucha.
Sam mi mówisz, że chociaż ją kochałeś, już ci ta miłość wywietrzała z serca i głowy!
Dziewczynę wydadzą za cyrulika... i po wszystkiém. — Rozśmiała się wesoło.
— Nie idzie tu o doktorównę — odparł wojewodzic — choć naprawdę żal mi jéj, bo jeszcze bardzo czułe listy pisuje, choć ja jéj krótko i zimno odpowiadam; ale, moja stolnikowo, ty z nikim nie wyżyjesz długo. Już te kilka miesięcy cośmy z sobą przebyli, prawdziwy cud!
— Żaden cud! — zawołała żywo Malinka — bo ja nikogo nigdy tak nie kochałam jak ciebie!
I rzuciła mu się na szyję.
Ale w tejże chwili krzyknęła, spostrzegłszy że o parę kroków przed nimi stoi postać jakaś czarna, zakwefiona, nieruchoma. Zajęci sobą, nie widzieli jéj, chociaż, nie kryjąc się wcale, przed nimi stała już chwilę długą, i całą rozmowę doskonale słyszeć mogła.
Postać ta nieporuszona jak posąg, wkuta w ziemię, drgnęła i ręką podnosząc kwef z twarzy, na piersiach skrzyżowała dłonie. Oczy jéj czarne patrzały z dziwnym wyrazem na siedzących, była w nich boleść i — pogarda. Coś tak dumnego, pańskiego miała w sobie, jakby się czuła wyższą nad tych dwoje robaków, istotą z innego świata.
Wejrzenie jéj padło na kobiétę pomieszaną, wojewodzic chciał się zerwać z ławy, i zawołał:
— Pepi!
Ręką jakby go odepchnąć chciała, wskazała ażeby się nie zbliżał.
— Pepi! — powtórzył zmieszany wojewodzic.
Milczenie trwało długą chwilę, stolnikowa chwyciwszy silnie za rękę wojewodzica, trzymała go nie puszczając od siebie, odzyskała już była przytomność i śmiałość całą, ciekawie wpatrując się w kobietę, w któréj odgadywała rywalkę.
Przestrach jéj przeszedł, była prawie rada, iż się historya z doktorówną w ten sposób rozwiązywała, odgadła w niéj bowiem Włoszkę wprzódy, nim wojewodzic imię wymówił.
Śmiałe dziewczę zmierzywszy oczyma wojewodzica, z palca zdjęło pierścionek powoli i rzuciło mu go pod nogi.
Drugą ręką dobyła potém puginał, który miała u pasa; błysło ostrze, popatrzała nań, i cisnęła go téż na ziemię.
— Nie! — zawołała — nie jesteś wart tragicznéj śmierci, tylko wzgardy, i ja się dla ciebie nie zabiję, bo moje życie dać za miłość takiego człowieka, nadtoby było.
Bawcie się państwo!
Ironicznie rozśmiała się, i krokiem pełnym powagi, zwolna zwróciła się w boczną ulicę i znikła.
Wojewodzic zburzony chciał biedz za nią, stolnikowa z krzykiem porwała go, uczepiła się, chwyciła tak silnie, iż ruszyć się nie mógł.
Upadł na ławkę z ustami wykrzywionemi uśmiechem gorzkim.
— Stolnikowo! rany moje! dusisz mi rękę. Nie ucieknę przecie, gonić jéj już nie będę. Co się stało, to się stało!
To mówiąc, schylił się wojewodzic, podniósł pierścionek, który na palec włożył, wziął sztylet, opatrując go z ciekawością i zawinąwszy wsunął do kieszeni.
Stolnikowa drżała przestraszona, nawet jéj długo słów brakło.
— Prawdziwa Włoszka — odezwała się nareszcie — chciała we krwi waćpana zmazać własną omyłkę... Ale muszę jéj oddać sprawiedliwość: bardzo piękna. Cieszy mnie, żeś waćpan miał dobry gust. Na scenie wydawałaby się wcale niczego, szalałaby za nią młodzież. I teraz po niefortunnie zakończonym romansie, nie pozostaje jéj nic, tylko się wprosić do teatru... Dydonę grać będzie ładnie!
Wojewodzic zadumany dawał jéj szczebiotać. Pomimo płochości jego, scena ta krótka silne na nim uczyniła wrażenie; pogarda, którą mu dziewczę rzuciło w oczy, piekła go jak policzek. Czuł, że ją kochał znowu.
Stolnikowa spojrzawszy na niego, może odgadła co się w duszy działo i chciała go rozerwać.
— Siedzisz waćpan zawstydzony i zmortyfikowany — poczęła — jakby się coś najokropniejszego stało, a powinieneś mi podziękować, że z méj łaski zostałeś od więzów wolny, które mu ani honoru nie czyniły, ani szczęścia nie zapewniały.
Doskonała aktorka! jak ona to wydeklamowała! Słowo daję, jabym tak nie potrafiła! Rzuciłabym się do oczów... pokąsałabym. A ta stanęła wyprostowana, poważna, udrapowała się tragicznie, i dała nam scenę!!
Poczęła się śmiać, wojewodzic wcale nie miał ochoty jéj naśladować.
Zaczynało się zmierzchać.
— Doktorówna musiała powrócić do miasta — odezwała się stolnikowa — a i nam czas, bo ja dziś muszę być jeszcze w dwu miejscach: jedźmy!
Wojewodzic machinalnie podał jéj rękę, ale był dziwnie milczący.
Malinka szukając po głowie sposobu rozchmurzenia go, nie znalazła innego nad — wino! Postanowiła go u siebie przyjąć podwieczorkiem i upoić.
Posunęła się żywo ku powozowi, a towarzysz wlókł się za nią posłuszny.
— Ale, mój wojewodzicu, nie bądźże parafianinem, i nie przybieraj takiéj miny, d’un chevalier de la triste figure! Ja tego nie lubię, i to nie jest w twojéj naturze. Jesteś wolny, masz dobrą przyjaciółkę we mnie; z ojcem zrobimy zgodę, pobierzemy się i pojedziemy do Paryża!
Prawda? — spytała, wdzięcząc się.
Na wszystko to wojewodzic uśmiechał się z goryczą. Prawie ust nie otwierając, dojechał wsunięty w głąb powozu, aż do stolnikowéj, i chciał zaraz iść do siebie, ale go gwałtem wciągnęła na górę.
— Nie puszczę cię, słowo daję — zawołała — musisz mnie odprowadzić i posiedzieć trochę. Ja, choć udaję wesołą, jestem niezmiernie poruszoną.
Natychmiast na wschodach szepnęła lokajowi słówko o podwieczorek i wino, które przyniesiono nim zrzuciła z siebie palatynkę. Zobaczywszy butelki i kieliszki, wojewodzic rzucił się na nie.
— Genialny pomysł! — zawołał — na taki frasunek nié ma na świecie lepszego lekarstwa jak rozum zalać.
— Na taki frasunek — szepnęła stolnikowa — wiész co najlepsze? drugie kochanie. Po kobiécie pocieszyć może tylko kobiéta. Zresztą, wszakżeś jéj już miał dosyć.
Wojewodzic się oburzył.
— Ja jéj nie miałem wcale! — zakrzyknął — końce palców jéj rączek musiałem całować, a zbliżyć się nie było wolno.
— Cha! cha! cha! — zaśmiała się, w ręce klaszcząc stolnikowa — Mówże to sobie komu chcesz, tylko nie mnie.
Wicek ramionami potrząsł: pił, wychylił trzy kielichy jeden po drugim, padł na kanapkę, sparł głowę na ręku i dumał. Stolnikowa przyniosła mu czwarty kieliszek.
— Pij, bo jesteś tragiczny! — rzekła — zaczynasz być nudny: nie poznaję cię. Ten wyraz: pogarda z ust dziewczyny uwiedzionéj...
— Ale, do trzystu tysięcy! — krzyknął wojewodzic — ja jéj nie uwiodłem; ona mnie wodziła, a zawiodła oto, gdzie waćpani widzisz, do tego, że mnie pożegnała — policzkiem!
— Wołałbyś sztyletem? — zapytała Malinka.
— Zapewne, że wolałbym — rzekł wojewodzic — wątpię, żeby mnie zabiła, a tak....
Spuścił głowę. Stolnikowa spoić go koniecznie chciała, i postawiła na swojém. Milczenie długie przerwał świstaniem i śpiewem, wreszcie zwykłém szyderstwem.
— Powiedz mi — odezwał się — przyznaj się, tyś ją tak zręcznie do Królikarni pokierowała? Zkądże mogła wiedzieć żeśmy tam byli?
— Ja? — krzyknęła stolnikowa — ja? co ci się dzieje! Poprzysięgam na cienie moich trzech żyjących mężów, nie ja! Tak znowu wyrafinowaną intrygantką nie jestem; ale z łatwością odgadnę, kto nam się nią przysłużył. Twój Karolek stał w bramie, gdyśmy do Królikarni jechać kazali, słyszał. Jestem pewna, że przybyłéj narzeczonéj musiał wskazać gdzie cię szukać.
Nie chcę pod ciężarem tak szkaradnego podejrzenia pozostać ani chwili.
Zadzwoniła.
— Wołać Karolka!
Zwołano do salonu chłopaka.
Wojewodzic podniósł ciężką głowę.
— Słuchaj — rzekł — pytał cię kto o mnie?
— A, panna czy pani jakaś — rzekł chłopiec.
— Cóżeś jéj powiedział?
— Co prawda, że pan z jaśnie panią do Królikarni pojechali.
Wojewodzic się skrzywił.
— Słuchajże, bałwanie — rzekł — abyś na drugi raz wiedział, że gdy cię kto pyta o mnie, kobiéta czy mężczyzna, niepowinieneś nigdy wiedzieć gdzie ja jestem.
Weź swoje manatki, zabieraj się żywo, i żebym cię gdy powrócę nie zastał, bo ci kości połamię! Zmykaj, pókiś cały...
Karolek tak dobrze znał swojego pana, iż sobie dwa razy tego mówić nie dał; nie pokłoniwszy się nawet, drapnął za drzwi.
Stolnikowa wybiegła przez litość i wdzięczność dać mu parę talarów na drogę.
Wojewodzic na kanapie siedząc, zdrzemnął się czy zadumał, ale na żadne już pytanie odpowiedzi nie dawał. Piękna pani wysunęła się na palcach z pokoju, chcąc się ubrać na wieczór, a gdy wróciła do salonu, już w nim nie zastała nikogo.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.