Syn marnotrawny (Kraszewski, 1878)/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Syn marnotrawny
Tom II
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Józefa Bergera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Zima w tym roku srogą była, ale płaciła za nią wiosna, bo gdy raz się zjawiła z ciepłym swoim oddechem, wszystko się jakby cudem zaczęło rozwijać w oczach i rośliny zdawały śpieszyć, aby czas powetować stracony. Ogrody w okolicach Warszawy, których naówczas tyle było, stroiły się już w liście i kwiaty. Nigdy może namiętność żadna tak u nas nie opanowała możniejszych, jak naówczas manja zakładania i przyozdabiania ogrodów, dzikich promenad, francuzkich wykwintnych szpalerów i rabatów, oranżeryj i trebhauzów. Należało do dobrego tonu, było dowodem wykwintnego smaku rysować planty parków, zakładać w lasach przechadzki i stroić krajobrazy najdziwaczniej częstokroć. Budowano, jak się dowcipnie wyraził Krasicki, który sam na ogrodomanię chorował, piramidy z chrustu; stawiano gołębniki w kształcie świątyń, wznoszono nowe ruiny, murowano kastele, chińskie domy i chatki wiejskie, w których wnętrzu ściany były zwierciadlane.
Słynęły naówczas opiewane przez poetów, ks. Czartoryskiéj wiejskiego pozoru, Powązki; sadził się na najdziwaczniejsze koncepta na Szulcu książę eks-podkomorzy, siedm lat pracując nad sypaniem gór i kopaniem podziemiów; księżna marszałkowa cuda kosztowne robiła w Mokotowie, choć miały pozór dość skromny, a nie licząc już wielkich panów i Szulce i Teppery i Riancour i Cabrit i Liszkiewicz mieli ogrody, miał go Bacciarelli (pod Belwederem), miał kawaler Maisonneuve i nazwał Rozkoszą, tak jak Poniński swoję posiadłość Sansgène.
Wysadzano się na fontanny, kaskady, świątynie, groty, łaźnie i t. p. Właśnie tak zwani państwo hrabiowstwo Tomatysowie urządzali się w Królikarni, nie chcąc prawdziwym panom ustąpić w niczém. Tomatys, który dużo wygrywał, a bogaciał w oczach, chciał uchodzić za bogatszego niż był, musiał więc mieć w Królikarni wszystko, co miała księżna marszałkowa w Mokotowie i Czartoryscy w Powązkach. Chwalono gust pięknéj właścicielki i wytworność, z jaką się Królikarnia stroiła. Między innémi był tam już i zbiór pięknych obrazów, bronzy, popiersia i obicia kosztowne. Zkąd to wszystko pochodziło, wiedział jeden Pan Bóg, a drugi hrabia Tomatys.
Pani stolnikowa, mająca pasyą do wszystkiego co modne, kochała się w ogrodach. Roiła już, że kiedyś u siebie (gdy będzie miała wielkie dobra i pałac) cudowny park założy, chciała więc widziéć co było na okół Warszawy i obiegła już najsławniejsze ogrody, tylko jéj Królikarnia Tomatysów została.
Spotkawszy się więc, z zawsze jeszcze piękną, bo umiejącą jedyny swój skarb, wdzięki pielęgnować, hrabiną, stolnikowa się téj zaprosiła do Królikarni na piękne popołudnie dnia wiosennego.
Pani Tomatys właśnie tego samego poobiedzia zaproszoną była do Tepperów, żałowała więc mocno, iż służyć nie będzie, ale zapewniła stolnikową, że w ogrodzie i pałacyku gospodarować może i rozpatrywać się jak zechce.
Trochę urażona piękna Malinka tém, że sobie z nią nie czyniono ceremonii, właśnie dlatego wybrała ten dzień, by okazać, iż jéj wcale niechodziło o widzenie gospodyni. Niejedna już taka owacya spotkała piękną, ruchomą, gadatliwą i zalotną Malinkę. Kobiéty się jéj obawiały, bo im mężczyzn bałamuciła straszliwie, ze śmiałością i cynizmem nawet, pod te czasy niesłychanym. Wojewodzina téż pocichu psuła interesa przyjaciółce, z przekąsem się o niéj odzywając. Trzej odprawieni mężowie świadczyli niekoniecznie pochlebnie o stolnikowéj, choć wszyscy byli jéj przyjaciołmi i wzdychali do niéj zdaleka.
Stolnikowa dopiéro w Warszawie się przekonała, że wypadało zmienić nieco tryb postępowania, aby w towarzystwie, zresztą nadzwyczaj pobłażającém, uzyskać nieco poważniejsze stanowisko.
Postrzegła, że na wieczorach w domach, w których bywała, płocha tylko młodzież dwór jéj i otoczenie stanowiła, a kobiéty widocznie od niéj unikały.
Z początku na przebój iść chciała, lecz przekonała się, że się to na nic nie przyda. Przyszły refleksye, pociekły może łzy pocichu, nie wiedziała co z sobą zrobić, pod czyją rzucić się opiekę. Z mnogich wielbicieli nikt na seryo po rękę nie sięgał, choć wszyscy się o łaski dobijali: to ją gniewało.
Chciała naprzekór wszystkim wydać się za mąż. Z przyjaciół żaden się nie dawał zaprowadzić do ołtarza. Tymczasem pierwsza owa dziecinna jeszcze miłość dla wojewodzica, powróciła, rozwinęła się i serce zajęła mocniéj, niż się ono zajmować było zwykło. Z początku urok wspomnień przywiązywał ją do niego, potém jako prześladowany, nieszczęśliwa ofiara, jako znienawidzony przez Dosię, interesował ją mocno; naostatek ujął ją tém, że był niezupełnie do innych podobny i obchodził się z nią inaczéj. Kawalerowie inni prawili słodycze, palili kadzidła; wojewodzic czasem bywał brutal i niegrzeczny, ale w nim czuć było namiętną naturę. Nie wchodzono ściśle w to, czy serce biło, czy zmysły grały pieśń weselną.
Stolnikowa czuwała nad chorym, donosiła mu co się działo w pałacu ojca, biegała za jego interesami, pośredniczyła, przynosiła plotki, najęła mu mieszkanie w kamienicy sąsiedniéj, natrętnie się narzucała. Wojewodzic ją niemal tak traktował jak dobrego koleżkę, ale go i bawiła i potrzebną mu była i nałóg sobie zrobił z codziennego jéj towarzystwa.
Stosunek to był osobliwy, zrazu przyjacielski, potém coraz poufalszy, dotąd beż żadnych na przyszłość widoków. Stolnikowa zapóźno się postrzegła, że ona, co się nie kochała nigdy na dłużéj jak na dni kilka, zakochała się naprawdę w wojewodzicu. Była pewna że to przejdzie jak migrena, lecz żadne środki nie pomagały, owszem przywiązanie rosło i gdy czasem dni kilka nie widziała swojego protegowanego, o całym świecie zapominając, leciała go szukać.
— No! to go wezmę! — powiedziała sobie ze zwykłą lekkomyślnością. Jak zechcę, to się ze mną ożeni, a tę tam jakąś donzellę, doktorównę, porzucić musi. Jemu téż tęskno za mną, a gdy jesteśmy razem, o całym świecie zapominamy. No! to go wezmę.
Właśnie tego dnia, gdy w Królikarni być miała, postanowiła rozmówić się z wojewodzicem. Posłała do niego zawczasu służącego, aby się natychmiast stawił. Wicek z sąsiedniéj kamienicy miał dwa kroki do sąsiadki, która na niego czekała niecierpliwie, kręcąc się po pokoju, przeglądając w zwierciadłach, poprawiając włosy i kręcąc na palcach pierścionki. Chociaż wojewodzic natychmiast posłusznym był rozkazowi, niecierpliwa Malinka zaskoczyła go w progu wymówką:
— Ale, jaki bo jesteś ślamazarny! jakto można kazać na siebie czekać tak długo! Wiesz, że ja czekać nie lubię!
Wojewodzic się uśmiéchnął.
— I jeszcze wymówki! — zawołał — porzuciłem wszystko, śpiesząc na rozkazy mojéj bogini!
Dygnęła mu za boginią.
— Zjemy naprędce co w kuchni jest, powóz zadysponowany i jedziemy do Królikarni. Sama nie pojadę; z babami jeździć nie lubię. Pojedziemy sobie we dwójko, tête à tête. Dobrze?
Tomatysów niéma! Posłuchamy w ogrodzie słowików, pobiegamy i mam z moim panem do pomówienia!
— Wszystko to wybornie uprojektowane, kochana stolnikowo, dobrodziejko moja — rozśmiał się wojewodzic — ale, co ludzie powiedzą, gdy my tak w czułéj parze będziemy jeździli? hę? Mnie to nie szkodzi! a acani dobrodziéjce!
— Mnie to wcale nie frasuje! — przerwała stolnikowa. — Cały świat wié, że ja się żywo zajmuję losem pana wojewodzica. Będą może waćpanu zazdrościć, ale co mi tam! Ja mam nadzieję, że mi się nareszcie kiedyś oświadczysz!
— Niestety! ja się po cztery razy na dzień oświadczam, a stolnikowa zapomina o tém — rzekł wojewodzic — oświadczam się z adoracyą, z pasyą, z uwielbieniem, z ubóstwieniem!..
— Tratata! ale nie z tém, czego ja chcę! Nie!
— Stolnikowo dobrodziejko! — rzekł wojewodzic otwarcie. — Jużciż mnie za męża chciéć nie możesz. Najprzód, że ze mnie o ile kochanek wyśmienity, o tyle mąż będzie najniegodziwszy; powtóre, goły jestem jak święty turecki, a jéjmość nawykłaś pieniądze wyrzucać przez okno jak ja: naostatek jestem zaręczony!..
— To niech cię kto wyręczy! — rozśmiała się stolnikowa — a czemu mybyśmy się nie mieli pobrać?
— Kochana stolnikowo! — odparł wojewodzic — na co się to nam zdało! Pomiarkuj! Każdy z twoich pierwszych trzech mężów był daleko na męża lepszy, niż ja, a wszystkicheś precz poodganiała! Pobralibyśmy się dziś a za tydzień znowu do konsystorza! Z temi trzema, widzisz kochana pani, to było łatwo, bo oni mieli czem zasypać rozwód, a ja?
Spoważniała nagle piękna Malinka, ton się jéj szyderski nie podobał.
— Daj pokój! — przerwała — wiesz, że ja się w waćpanu kochałam, chodząc jeszcze w spodeńkach! Miłość ta, zamiast wywietrzéć, urosła. Chcę się dla ciebie zupełnie odmienić, będę robiła pończochę! Słowo daję! a starego wojewodę tak osaczę, tak napadnę, że nam majątek musi dać. Ot, jakie są moje projekty.
Wojewodzic wstał, z przesadzoną grzecznością, szyderską, idąc do pocałowania ręki.
— Kochana stolnikowo! lepiéj my o tém nie mówmy! dalipan, toby niémiało sensu!
— Chyba że się kochasz w téj przebrzydłéj Włoszce, któréj ja oczybym wydrapała! — zawołała Malinka.
— A! żem się kochał szalenie i że mi się z tego coś zostało w sercu, nie wypieram się! — rzekł wojewodzic.
Stolnikowa ruszyła ramionami.
— A jednak kochasz i mnie, bo, słowo daję, są chwile! a... są chwile!..
Uderzył w ręce wojewodzic i począł się śmiać.
— Jakże to takiéj Malinki nie kochać i nie paść przed nią. Drugiéj takiéj na świecie niéma! Ale, moja śliczna pani! tyś nigdy za mąż iść nie powinna. Wierzaj mi! Ani ja na męża, ani ty na żonę nie jesteś stworzoną. Małżeństwo przecie, to przykucie do łańcucha, a my oboje niewoli nie znosimy...
— A! taki! ty się ze mną ożenić musisz! — zakończyła tupiąc nóżką stolnikowa.
A teraz do stołu! coprędzéj przekąsimy i do Królikarni!
— Jestem na rozkazy — podając rękę i prowadząc do jadalnego pokoju zakończył wojewodzic.
No! ale cóż tam słychać u mojéj mamy dobrodziéjki?
Tak szydersko macochę nazywał.
— Wojewoda podobno znowu nie domaga — odezwała się Malinka — o ile się ja mogłam dowiedziéć, zaszło coś między małżeństwem. Siedzi tam ciągle mecenas z Lublina.
— Wiem, ten, który mnie namawiał, abym ojcu proces wytoczył — rzekł wojewodzic. — Przyjemny człek! uczciwy człek! Czekam tylko pierwszéjlepszéj okazyi, aby mu kości połamać!
— Gdyby mogli, dawnoby mi tam dom wypowiedzieli — mówiła daléj stolnikowa — ale ja dla miłości wojewodzica, który się ze mną żenić nie chce, tak lawiruję, tak się czynię słodką, dobrą, że nie sposób mnie wypędzić!
Wojewodzic w rękę pocałował, otrzymał uśmieszek, a stolnikowa ciągnęła:
— To tylko biéda, że ze starym wojewodą samnasam, prawie mi niepodobieństwem jest się rozmówić. Jeśli nie Dosia, stoi starościna na straży. Czasem słówko jakie bryznę, coś mu powiem o przeszłości, ale muszę być niezmiernie ostróżną.
— Ostrzeżże, przy zręczności wojewodę — dorzucił Wicek — że ów Daliborski amantem jest, a kto wié, czy nie przyszłym nagotowanym mężem, gdy się im biédnégo mego starego dobić uda!
— Przeciwko amantowi niémam nic! — rzekła stolnikowa — to rzecz pewna, że albo był, lub jest, lub będzie; co się tyczy projektów marjażu, przeczę! Dosia wyżéj patrzy. Zrobi mu nadzieję! a! to pewna, ale że nie dotrzyma, gardło daję!
— Na to się i ja piszę! — rzekł wojewodzic.
Rozmowa się przeciągnęła tak przez obiad cały, konie i powóz stały już przed kamienicą; natychmiast więc, korzystając z pięknéj pory zawinęła się stolnikowa, pośpieszając z wyjazdem. Wojewodzic nie dając się prosić, siadł z nią razem. Ruszono do Królikarni.
Nie upłynęło pół godziny po wyjeździe obojga państwa, gdy cała długą, czarną chustką i zasłoną okryta, kobiéta zjawiła się przed kamienicą, w któréj mieszkał wojewodzic. Twarz miała osłoniętą, rysów jéj przez gęstą krepę dostrzedz nie było można, z postawy jednak zdała się młodą, a piękna i kształtna postać, poruszała się żywo bardzo. Zdawała się śpieszyć, popatrzała na numer domu i wbiegła do sieni. Chłopak, który posługiwał wojewodzicowi, stał właśnie podedrzwiami. Było to dziecko miasta, swawolne, służbą u pana swawolnego téż do reszty popsute.
Kobiéta głosem wzruszonym wielce, spytała go o wojewodzica.
— Toć mój pan, toć ja go znam i wiem. A cóż pani chce od niego?
— Chcę się z nim widziéć! — drżącym głosem odezwała się kobiéta.
— Ale! to już chyba dziś z tego nic nie będzie! — rzekł chłopak. — Niéma pół godziny, jak siedli do karety z panią stolnikową, w któréj się mój pan pono kocha albo i żeni. Słyszałem jak dysponowali do Królikarni. To oni tam, po ogrodzie, jak wezmą chodzić, będzie tego do nocy. A jak wrócą, pan będzie jadł kolacyą u swojéj, to daj Boże, aby po północku wrócił!
Rozśmiał się, wyszczerzył zęby, ręką usta zakrył i patrząc na zakwefioną kobiétę, ciekawy chłopak usiłował rozpoznać jak téż wyglądała: z za zasłony dwoje tylko oczów błyskało.
Kobiéta stała słupem, skamieniała, lekkie drżenie poruszało jéj ręce. Chłopak przyglądał się, nie pojmując milczenia.
— Pojechali do Królikarni, pewno do ogrodu, bo ta jéjmość naszego pana, ona tu zaraz wedle nas, obok mieszka, dlatego żeby bliżéj była wojewodzica; strasznie się w ogrodach kocha: mało nie codzień do jakiegoś ogrodu.
Kobiéta nie odpowiadała jeszcze. Wyrwało się jéj z ust wreszcie słabym głosem:
— Królikarnia! Daleko?
— E! na piechotę daleko! — rzekł chłopak. A jeśli pannie, czy tam pani, bo ja jéj honoru nie wiem, pilno, toć fiakier za talarka zawiezie!
Zwróciła się kobieta, niepewna co ma począć, spojrzała w ulicę. Właśnie przejeżdżał wolny fiakr, powali się wlokąc. Zawahała się nieco i skinęła nań.
Chłopak grzeczny podbiegł jéj powóz otworzyć.
— W ogrodzie ino szukać! — dodał — tam się oni obójko najdą, napewno!..
I fiakr posunął się ku Królikarni.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.