Syn marnotrawny (Kraszewski, 1878)/Tom I/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Syn marnotrawny
Tom I
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Józefa Bergera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Tegoż wieczora było u hetmana towarzystwo męzkie na wieczerzy. Jedyna wśród niego siostra pani wojewodzicowa Mścisławska, która w roku 1764 liczyła się do pierwszych piękności dworu króla i pierwszych jego przyjaciółek, dziś po dwudziestu kilku leciech, z twarzą, któréj zbytnich rumieńców i czerwoności chorobliwéj żaden blansz niemógł pokryć, jeszcze bardzo żywa, śmiała i despotyczna, kręciła się wśród nadzwyczaj hałaśliwego tłumu.
Hetman był już przez nią poróżniony z królem śmiertelnie. Towarzystwo męzkie otaczające panią wojewodzicową, chociaż się dla niéj nie powstrzymywało od mów do zbytku swobodnych, wcale ją nie mieszało. Miała już teraz ona sama ruchy męzkie i mowę dobitną jak oni. Generał brygady wielkopolskiéj i strażnik Mierzejewski bliższy jéj dwór składali.
W drugiéj grupie widać było piękną, zamaszystą postać hetmana i jego twarz pełną życia, ognia i zuchowatości niepohamowanéj. Głową przechodził otaczających go, budową wydawał się olbrzymem, a życie szalone nie potrafiło mu odebrać ani siły, ani przedłużonéj młodości blasku.
Głos jego zagłuszał mówiących.
Obok w polskim stroju, słuszny, chudy, z twarzą wyrazistą a dziwacznie się wykrzywiającą, w postawie usiłującéj sobie nadać powagę junacką, z wstęgą Stanisława i gwiazdą, stał sławny Suchorzewski. Ile razy usta otworzył na krzykliwe jakie dowodzenie, śmiechy się mniéj więcéj tłumione słyszeć dawały dokoła. Ale zarazem wołano — Brawo Suchorzewski! brawo!
Orator brał to za dobrą monetę i rękami wywijając, w piersi się bijąc, podrzucając ramionami, perorował coraz głośniéj.
— Zmiłuj się Suchorzesiu, duszo moja! broń Boże schrypniesz, kto za nas wszystkich mówić będzie na sejmie. Szanuj swój znakomity głos, jest nam potrzebny, a ty jesteś tubą, przez którą my mówić mamy: tyś usty naszemi.
Trudno było Suchorzewskiego powstrzymać gdy się rozpalił, hamowano go nadaremnie, podnosił głos aż do wrzasku.
— On jest jak koń tabunny, co gdy pot poczuje, niéma na niego rady... nosi! — zawołał hetman.
— Suchorzesiu! zaklinam cię na wnętrzności Republiki, która cię na świat wydała, hamuj zapał i oszczędzaj animuszu. Wyekspensujesz się, wyszepczesz, a my bez ciebie...
— Nie bój się, hetmanie! — zawołał Suchorzewski, szeroką dłonią tłukąc się w pierś chudą — stanie mi głosu i animuszu w obronie źrenicy wolności naszéj. Stanę przeciw nowatorom jako mur, stanę i nie ustąpię... zobaczycie... Czego nikt nie będzie się ważył, ja wypowiem.
Hetman się pochylił do ucha Benedyktowi Hulewiczowi.
— A co? — spytał.
Dowcipny Hulewicz odparł pocichu.
— Dalipan, prawda! czego się nikt nie waży, on mówi: nawet głupstwa!
Suchorzewski tymczasem, wśród ogólnego śmiechu, ciągnął daléj o źrenicy, o despotach i o nikczemnych konspiratorach, którym się śniło szlachtę zrównać z chłopami.
— Paradny Suchorzewski! niéma równego! — szeptał hetman.
— Przepraszam — rzekł Hulewicz — a kasztelan łukowski?
— Ba! jest różnica — odezwał się Branicki. — Kasztelan łukowski śmiało prawi, nawet brednie, ale zimno. Suchorzewski ma ukrop w gębie... To coś znaczy.
— Gdyby miał smak w niéj! — dodał Hulewicz.
Tak rozprawiano, gdy odedrzwi wchodowych dał się słyszeć śpiew. Były to dwa głosy, jeden udający dyszkant fałszywy, drugi wtórujący mu basem.
Znana pieśń:

A kto nie wypije,
Tego we dwa kije:
Łupu, cupu,
Cupu, łupu:
Tego we dwa kije!

wszystkich oczy zwróciła ku wchodowi. W progu stał w sukni rozpiętéj książę Kazio, trzymając pod rękę młodego pięknego mężczyznę, również podpiłego jak sam. Wracali z Woli po doskonałéj przedłużonéj biesiadzie.

Wojewodzicowa ujrzawszy syna, podsunęła się ku niemu.
— Kaziu! — zawołała trochę nadąsana — Kaziu!
— Mamciu kochana! — odparł, w rękę ją całując książę — wracamy z Woli. Było doskonałe wszystko.
— Klin klinem! — krzyknął hetman — dawajcie wina i kielicha.... inaczéj zachorują.
Śmiech ogólny towarzyszył, wojewodzicowa ruszyła ramionami. Książę Kazio tymczasem prezentował towarzysza.
Był to, jak się domyślić łatwo, nasz wojewodzic, którego historya dobrze była znaną całemu niemal temu światu. W sądach ludzkich między nim a ojcem i macochą różnili się wielce ci, co je ferowali. Byli niektórzy za synem, inni za macochą. Mężczyźni trzymali w ogóle stronę pięknéj wojewodziny, która ich czarowała; kobiéty litowały się nad wojewodzicem.
Matka księcia Kazia przypatrywała się okiem wielkiéj znawczyni ślicznemu chłopakowi, który pomimo upojenia trzymał się lepiéj niż jéj syn, i swą butą mógł się podobać.
Szeptano między sobą spoglądając nań, ruszano ramionami i coś opowiadano pocichu.
Wicuś wcale nie zmieszany był towarzystwem, w które został wprowadzony, raźno się skłonił hetmanowi, a gdy książę szukał miejsca, by spocząć, i padł na kanapę, okazując chętkę do drzémki, bo dwie nocy nie spał, a dwa dni ucztował; wojewodzic na nogach, w boki się wziąwszy, poczynał rozmowę wesołą, odpowiadając na zaczepki i pytania.
Widząc syna usypiającego, wojewodzicowa przysiadła się trochę do niego, poprawiła mu głowę, usiłowała dopytać go, czyby cytryny nie chciał lub wody, ale książę mruczał już tylko i nic odpowiedzieć nie mógł.
Hetman z kilku poważniejszemi gośćmi stanąwszy nad siostrzeńcem, zaintonował z kielichem w ręku:
— Dobranoc!
Na wszystkie strony przyśpiewywano ten wyraz, i Suchorzewski nawet schrypłym głosem dopomagał, ale książę się nie obudził.
Wprowadzony przez niego gość zrazu się trochę znalazł osieroconym, wprędce jednak towarzyszów sobie dobrał.
Wieczerza jeszcze była nie gotowa.
Nie było Tomatysa, ale amator jakiś, otyły, po polsku ubrany, dobywał już z kieszeni pod żupanem kiesę ogromną i sypał na stół dukaty. W mgnieniu oka grupa się dokoła sformowała. Wojewodzic, który się najbliżéj stolika znalazł, popychany, stał naprzeciw tego błyszczącego złota, wpół zamglonemi oczyma je mierząc.
Sięgnął do kieszeni.
Pustą była; ręką począł się po niéj krzątać, i wydobył monetę, któréj się musiał przypatrzeć, obawiając się aby berlinką nie była.
Był to dukat ostatni, ale jaki! Historyą burzliwego żywota nosił na sobie wypisaną: wytarty był, pogięty, obcięty, wyszczerbiony, cerę miał schorzałą i wybladłą. Lecz dukatem był, tego mu nikt zaprzeczyć nie mógł; właśnie jednym z tych wywołańców, któremi się nie płaci nikomu, nikogo nie obdarowuje, które tylko na zielonym stoliku kurs mają i w tłumie uchodzą za rzetelne stworzenia.
Wojewodzic obejrzał tę sierotę na wszystkie strony, obmacał go... i na kartę postawił.
Tłusty ów mężczyzna popatrzał na stawiącego, potém na dukata, a że mu grzeczność nie dozwalała protestować, ciągnął.
Inni stawili po sto... Hetman chciał zbić bank na jednę kartę: nie dopuszczono. Kulfon wygrał.
Otyły mężczyzna z kupy wybrał mu rodzonego brata, drugiego takiego łotra, włóczęgę, który boki miał dobrze wytarte, i rzucił wojewodzicowi. Wygrywający zmienił tylko kartę i stawił dwa na stracenie.
Lecz miał tego wieczora szczęście tych, co innego nie mają. Ze dwu zrobiło się cztery, a że kulfonów pod ręką nie miał otyły bankier, dorzucił pogardliwie dwa niczego. Wojewodzic, który był graczem namiętnym, zmienił znów kartę i wystawił cztery... Wygrywał...
Ktoś z tyłu chciał się już do następnéj karty przystawić, ale wojewodzic odmówił. Szło daléj. Tłusty bankier szeptał zły, że kulfon był inkluzem.
Kupka niezgorsza złota zebrała się przed wojewodzicem; tłusty spoglądał nań z ukosa gniewnemi oczyma, szepcząc: — A pókiż tego będzie? Ale im się bardziéj gniewał i perzył, tém mu się gorzéj wiodło.
W pasyą go to wprawiło.
Wojewodzic z flegmą zbierał karty po podłodze, po stoliku, nie patrząc, i stawił. Twarz miał obojętną wielkiego pana, który gra dla zabawki.
Wszyscy ciekawie się przyglądali, a co karta wyszła, śmiech się rozlegał.
Tłustemu jegomości ręce drżały, pot się lał z czoła. Casus był niepraktykowany. Powziął to najmocniejsze przekonanie, iż pierwszy dukat, ów obrzydliwy kulfon, był istotnie inkluzem i że on to robił nie kto inny, że wojewodzic wygrywał.
Prosił o pozwolenie wymienienia owego paskudnika na najprzedniejszego ze swoich: wojewodzic zezwolił. Wszyscy nań zahuczeli, że szczęście oddaje.
— Nigdym go nie miał! — odparł śmiejąc się wojewodzic.
Postawił już po raz kilkunasty wszystko co wygrał. Cała galerya otaczająca stół przestała poniterować, czekając wypadku. Tłusty ciągnął pomaluteńku, nie odkrywał odrazu kart, pot mu ciekł z czoła. Widać było, że nie szuler z profesyi, wziął się do nieswojéj rzeczy.
Ogromnym okrzykiem powitano damę kierową: — wygrała!
Bankier cisnął kartami.
Gra była z nim skończona.
Z obojętnością nawykłego do wszelkich zmian losu, wojewodzic zgarnął pomału swe złoto, napakował niém kieszenie i wiedząc że na chwilę gra została przerwaną, odszedł od stolika.
Hetman, który go dobrze znał, a był równie poufale i z nieznajomymi, obie ręce położył mu na ramionach i szepnął do ucha:
— Nieprawda? udało ci się?
— Nieźle — rzekł obojętnie wojewodzic — tém bardziéj, żem tego szelmostwa potrzebował.
Podano kielich, wychylił jeszcze i siadł. Dawano wieczerzę, poszedł obudzić Kazia, ale tego się doszturchać nikt nie mógł; zostawiono więc go chrapiącym na kanapie.
Hetman był w rzadkim humorze, towarzystwo dobrane, wojewodzicowa odjechała, pozostali więc mieli swobodę zupełną.
Wzięła się pijatyka straszliwa, a Wicek, który już dawno w tak dobraném nie bywał gronie, odzyskawszy przytomność jakimś sposobem cudownym, dokazywał tak, iż hetman nieustannie go całował, nie mogąc się nim nacieszyć.
Jak przy grze i tutaj rej wodził.
Szczęściem, że gospodarza nie tknął, bo ten sławny z nieustraszonego męztwa, drażliwym był i burzliwym; zato gości przy stole Wicek nie oszczędzał, a że się gniewali, hetmana to bawiło. Kilka razy zdawało się, że przyjdzie do szabel, lecz rozgrzanych zmitygowano.
Suchorzewski, który już był mocno napiły, a tém gadatliwszy, iż mu się język plątał, począł na młodzież wygadywać.
— Coto, mosanie! teraz za ludzie! — bełkotał — od naparstka się to spije, a potém... oto tak jak książę generał, nieprzymawiając, tylkoby spało! U nas bywało przecie inaczéj!.. u nas po bankiecie, na konie; w pole, w las aż się kurzy. Dziś po kieliszku jednym, drugim, nikt się już na siodle nie utrzyma.
Hetman, który słuchał, dopijając kielicha, wybuchnął.
— Kłamiesz Suchorzewski! i ja stary dowiodę ci to.
Napuszył się trochę Suchorzewski.
— Hetman do tych nie należysz, o których mowa! — zawołał.
Branicki się obejrzał po otaczających.
— Mości panowie! kto mi druh, ten ze mną! Dalipan, Suchorzewski ma doskonałe pomysły.
Skinął na hajduka.
— Siodłać konie! ile jest na stajni!...
Noc była pogodna, ale czarna jak atrament, a we wszystkich głowach szumiało; jednakże nikt się nie wymawiał.
— Na konie i na Wolę! tam dolejemy! bośmy tu nie dokończyli jak należy; nikt się z nóg nie zwalił, a po naszemu, trup być musi!...
Jeden ze starszyzny mruknął:
— Jak acaństwo w taką noc na szalone konie wsiądziecie i po szalonemu popędzicie, gotów być trup naprawdę.
Suchorzewski rad się był wycofać.
— Hetman żartuje! — rzekł pocichu.
— Ze mną niéma żartów! — odparł zagadnięty. Obejrzał się po swoich. Jeden z pierwszych Wicek się stawił do boku.
— Jedziemy! słowo się rzekło, a będzie trup! no, to co?
— Konie! konie! — wołał hetman niecierpliwie.
Zawieruszyło się w sali i niektórzy ichmoście wysuwać się zaczęli, aby na skręcenie karku nie leciéć, wiedzieli bowiem, że istotnie z Branickim żartów nie było. Jeździł doskonale, a podżegnięty nie uląkł się i dyabła. Dotrzymać mu po nocy, na koniu nieznajomym, a gorącym i ostrym, jakie na stajni zwykle były, mogło i o śmierć przyprawić.
Zaczęli starzy odradzać, Suchorzewski, który się z tém nieszczęśliwém wyrwał słowem, całował hetmana po ramionach, ale to już nie mogło pomódz. Sposobiono się jechać na Wolę.
Wkrótce pod oknami pokazało się światło, masztalerze i posiodłane konie. Hetman pod siebie miał tureckiego ogiera, zowiącego się sułtanem, z którym się znał doskonale; inni nie mogli wybierać: co komu pod rękę podpadło chwytał. Wojewodzic téż, nie patrząc nawet, co mu podano, za cugle ujął i na karego ogiera skoczył, który natychmiast stanął dęba. Ale miał do czynienia z jeźdźcem śmiałym, wprawnym i silnym i otrzymawszy naukę, wnet się stał posłusznym, jak baranek.
— Panowie! za mną! kto mnie kocha! — zagrzmiał głos hetmana, który ruszał z kopyta w cwał.
Nie zebrało się więcéj nad dwunastu śmiałków, zatętniał dziedziniec pod kopytami, wyrwali się w ulicę i... co konie wyskoczą ku Woli. Szalona to była jazda, w któréj na instynkt koni, więcéj niż na rozum własny, spuszczać się potrzeba było. Wprawdzie drogę znali panowie, a potrosze i konie, ale noc utrapienie czarną była, a świeżo deszcze zalały ją kałużami. Hetman pędził, nie zważając na nic, środkiem, konia swego nagląc i ostrogami i nahajką: błoto tryskało z pod kopyt. Z dwunastu towarzyszów, nim się wydobyli z miasta, dwu leżało w błocie i konie ich biegły same, dopędzając towarzyszów; daléj nieco zabrakło trzech, z którymi się nie wiedziéć co stało.
Wojewodzic, mający kieszenie pełne wygranego złota, sypał mimo wiedzy i woli dukatami po drodze, ale trzymał się za hetmanem dzielnie i tak mu ta szalona jazda dobry humor sprawiła, że poświstywał i pośpiewywał.
U drzwi nowego budynku, postawionego przez Szulca, paliły się dwie latarnie i wesoła jakaś kompania, na obiad tu przybyła, jeszcze go kończyła. Gdy hetman nagle sułtana strzymał u drzwi, koń się rozparł i tchnąć prawie nie mógł. Wojewodzic ze swego skoczył cały, wytrzeźwiony i wesół, jak już nie był dawno.
Na Woli zawołano o szampana, który już wówczas wielce wchodził w modę, choć go starzy lemoniadką nazywali. Poczęła się pijatyka i dzień był już jasny, gdy hetman wymknął się na koń, do domu. Kilku usnęło, a Wicek siadł na ławie spocząć trochę. Spać mu się nie chciało, ale głowa rozpalona szumiała.
Na zakończenie téj szalonéj wyprawy potrzebował awantury jeszcze. Palce go świerzbiały. Na Woli jednak nie znalazł nikogo do wyszydzenia, podrażnienia i wybicia się. Przesiedziawszy chwilę jeszcze, musiał pomyśléć o dostaniu się napowrót do miasta. Szczęściem najemna karetka, któréj właściciel odpoczywał bezwładny, ofiarowała się go przewieźć pod „Orła” na Tłomackie. Wicek się w niéj rozłożył wygodnie i przespał nim dojechał.
Rozbudził go sługa z gospody i dopomógł dojść do mieszkania.
Dzień już był jasny i wielki.
Wojewodzic więc, innego nie potrzebując na znużenie lekarstwa, oprócz zimnéj wody, mieszkanie swe całe zatopił nią, oblewając się od stóp do głów.
Z rachunku kieszeni okazało się, że mimo rozsianych po drodze dukatów, jeszcze ich zostawało około tysiąca.
Popatrzywszy na nie, rozśmiał się Wicek do siebie.
— Nigdym się nie spodziewał, ażeby Opatrzność względem mnie tak poczciwą być chciała! — rzekł cicho. — Znalazła się co się zowie ładnie. Wypadałoby do Pepity wracać zaraz, ale zobaczymy: dzień jeden nic nie znaczy.
W gospodzie zbliżała się obiadowa godzina. Na dole jadało gości dosyć, stół był zawsze obsadzony, a po jedzeniu nieraz i karty nań wychodziły. Wszystkim, oprócz wojewodzica, było wiadomo, że pod „Orłem” czatowali zawsze na podróżnych, rozmaitego rodzaju kawalerowie de bona fortuna, cudzoziemscy i domorośli, starając się zawiązywać znajomości, wyciągnąć na grę, czasem podejmując się przyjemne ułatwić stosunki z płcią piękną.
Niejeden już padł ofiarą tych ichmościów, co nie przeszkadzało innym łapać się na ten sam lep i przypłacać drogo dobrowolność swoję.
Wojewodzic wystroiwszy się, odświeżony, spuścił się na dół nucąc i kręcąc wąsa. Wygrane pieniądze czyniły go jakby innym człowiekiem. Miały one wpływ na niego ogromny, bez nich często tracił na duchu, żart miał gorzki, humor drażliwy; gdy mu na nich nie zbywało, wesołość odzyskiwał i dużo przebaczał, nie kąsając tak zjadliwie, w śmiech obracając wszystko.
Zszedłszy na dół, gdyby był Wicek nie tak roztargnionym, mógłby dostrzedz, że czteréj ichmoście jacyś, z których dwu było po francuzku ubranych, skoro go ujrzeli trącili się łokciami. Zdawali się oczekiwać na niego, chociaż nie musieli być znajomi mu, bo się nie przywitali. Przy wielkim stole, u którego wojewodzic zajął miejsce w jednym końcu, ichmoście ci zasiedli nieopodal tak, aby nie okazać, że go miéć chcieli blizko, a nie siąść téż zadaleko.
Jeden z nich począł rozmowę po francuzku, narzekając na srogi nieład i niewygody stolicy.
Odpowiedziano mu łamaną francuzczyzną, potakując potrosze. Wojewodzic słuchał nie odzywając się długo. Nie było w jego obyczaju milczéć i z ludźmi będąc od nich się odstrychać.
Gdy ów, jak się zdawało francuz, coraz grubiéj i nieoględniéj na Warszawę wygadywać począł, w końcu wojewodzicowi się jakoś zrobiło dziwnie i wytrzymać nie mógł. Zabrał tedy głos po francuzku, ironicznym tonem.
— Przepraszam, że się nieznajomy do rozmowy mieszam — rzekł — pozwoli pan spytać, jak dawno z Paryża?
Francuzowi oczy zaświeciły; głowę nieco pochylił i odparł grzecznie:
— Niestety! już w tym kraju kurzu i błota bawię dość długo i miałem czas nakarmić się obojgiem.
Za tym wstępem wylał się cały potok wyrazów, których wojewodzic z drwiącym na ustach słuchał uśmiechem, towarzysze francuza pomagali po polsku. Przysunięto talerze i szklanki, zrobiła się prędka znajomość. Francuz był odprawionym kapitanem z pułku imienia Massalskich, który biskup wileński sztyftował, a że się go pozbyto w sposób bardzo niegrzeczny i z pułku i z miasta, piorunował na niewdzięczną ziemię, któréj przybył ofiarować swe usługi. Drugi z ichmościów był dawnym porucznikiem kawaleryi, dwu pozostałych o kwalifikacyach swych nie mówiło. Wszyscy mieli miny gęste i jak się z rozmowy wywiązywało, życia i rozrywki byli spragnieni.
Kapitan francuz sypał imiona znacznych domów, w których był poufale i przyjacielsko przyjmowany, ale wszystkim złośliwe łatki przyczepiał.
Jak się to stało, że pod koniec obiadu, po kilku butelkach burgunda, gdy gęba się francuzowi nie zamykała, wpadł na dom wojewody, ojca tego, z którym mówił, było-li to przypadkowém, czy umyślném? zgadnąć trudno. Stało się wszakże, iż gdy tych słów domawiał:
— Stary rogacz i ciemięga!
Wojewodzic podniósł się nieco, rękę wyciągnął i z najzimniejszą krwią, dawszy mu w twarz, siadł jeść daléj.
Wszyscy czteréj porwali się na niego z wrzawą okrutną. Na stoliku poza wojewodzicem leżała szabla jego i musiał za nią pochwycić. Francuza, dobywającego szpady, przyjaciele pohamowali, inni goście nadbiegli w pomoc wojewodzicowi i sprawa skończyła się wyzwaniem, tegoż dnia na Wolę.
Obiad spokojnie rozpoczęty skończył się burzliwie, kapitan ze swymi wyszedł zaraz, a wojewodzic, któremu nigdy oczekiwanie rąbaniny apetytu nie psuło, obiad swój i wino dokończył z taką zimną krwią, jakby się nic nie stało.
Pojedynek umówionym był na poobiedzie. Nie miał czasu ani ochoty może wojewodzic szukać sobie sekundanta i postanowił stawić się sam na placu. Przytomni zwadzie, radzili mu się opatrzyć w towarzyszów, zaco wojewodzic podziękował z uśmieszkiem.
Posiedziawszy jeszcze z pół godziny za stołem, baraszkując jaknajweseléj, Wicek wstał w końcu i śpiewając poszedł na górę, kazawszy sobie fiakra sprowadzić, z którym nazad spodziewał się powrócić.
W gospodzie pod „Orłem,” widząc go wyjeżdżającego tak nieopatrznie samego, służba głowami potrząsała szepcząc: „pojechał.” Wieczór był piękny bardzo, powietrze miłe.
W godzinę może po wyjeździć wojewodzica z pod „Orła” zjawił się tu Daliborski.
W sali na dole dwu starych polonusów grało w maryasza; starosta, który wszystkich znał, przypomniał się zaraz znajomości ich i od niechcenia spytał: czyby co niesłyszeli o awanturze dzisiejszéj, o któréj mu w ulicy coś opowiadano.
— Znam tego młodego panicza, który francuzowi tak mocno rękę przyłożył do twarzy! Co się z nim i z tamtymi stało? Nie możecie mnie nauczyć?
— I owszem! — rzekł jeden z grających — ja tu byłem, gdy się ta historya rozegrała. Że francuz dostał po pysku, nie widzę w tém nic zdrożnego. Wyzwali się, chłopak chwat, rozumu go nauczy.
— Czy już pojechał? — zapytał Daliborski.
— Będzie z godzina!
— Z kim?
— Zdaje się, że sam.
Starosta, człowiek bardzo czynny i spieszący się zawsze, widać w Warszawie miał wiele czasu do stracenia, bo się przysiadł do maryasza i przypatrywał grze spokojnie.
Rozmawiano o różnych rzeczach do zmierzchu. W ostatku grający dokończyli puli, rozpłacili się i odeszli, a Daliborski, kazawszy sobie dać lampkę wina, pozostał.
Już i na wieczerzę zaczęli się zbierać goście do dolnéj sali, a Daliborski, niekiedy przez okna niespokojnie wyglądając, siedział i siedział.
Wtém fiakr, jadący noga za nogą, zatrzymał się przededrzwiami gospody i w téjże chwili zewsząd ku niemu służba, z ulicy ludzie, gawiedź wszelaka, zbiegać się zaczęli: hałas się zrobił.
Daliborski wina nie dopiwszy, za czapkę pochwycił i wybiegł. Przechodząc około fiakra, który już tłum otaczał, spojrzał i zobaczył we krwi broczącego, z głową zwieszoną wojewodzica, którego bosy i odarty chłopak, z ulicy pewnie wzięty, podtrzymywał. Twarz była śmiertelnie bladą, usta otwarte, a przez nie ciekła krew spiekła.
Starosta rzuciwszy okiem w głąb powozu i nie chcąc się widać mieszać do téj sprawy, natychmiast się cofnął i przez tłum przebiwszy zniknął.
Tymczasem litościwsi ludzie po doktora posłali, a gospodarz zajął się, lamentując, wydobywaniem z fiakra wojewodzica, który zaledwie znaki życia dawał. Nie był rannym jak zwykle w pojedynku raz tylko, pchnięć kilka w piersi krwią buchało, głowa była poraniona, stan nieszczęśliwego zdawał się zrozpaczonym. Dyszał jednak jeszcze i niekiedy drgał, jakby się chciał porwać.
W tym stanie zniesiono go na górę do izdebki i złożono na łóżku. Opieki żadnéj, oprócz téj, jaką gospodarz mógł dać, nie było. Niewiadomo nawet dokąd się zgłaszać po nią, wojewodzic imienia swojego nie podał, a nikt z obecnych go nie znał.
Daliborski zaś nie musiał się wcale losem rannego zajmować, bo się i sam nie pokazał już więcéj i nikt téż inny nie przyszedł. Szczęśliwym wypadkiem, książę Kazio przejeżdżał przez Tłomackie, gdy skrwawiony fiakr i około niego tłum ciekawych stał jeszcze, a że go każda awantura zajmowała, zatrzymał się rozpytać co to było.
Wiedział, że Wicuś stał pod „Orłem,” tknęło go zaraz, iż ten ranny mógł i musiał nim być. Wpadł więc na górę i zastał zaledwie dyszącego przyjaciela, około którego nawet felczera jeszcze nie było. Niepoobwiązywane rany krwią płynęły.
Książę miał serce złote, widok ten wprawił go niemal we wściekłość i w momencie rozesłał ludzi po doktorów. Interesowanie się, znanego w mieście i lubionego księcia tym rannym, wzbudziło wnet współczucie dla niego.
Przybyły zbawca, chociaż mu bardzo pilno było tam, dokąd jechał, pozostał przy chorym, aż do przybycia najprzód dwu felczerów, a w pół godziny doktora Beckera.
Za owych czasów, gdy spotkania między szlachtą i pojedynki były daleko częstsze, niż dzisiaj, felczerowie nawet mieli wprawę wielką w staraniu około rannych. Pierwszy, który się zjawił, gdy suknie rozpinać zaczęto i obnażono ciało, krzyknął, że niéma ratunku.
Potwierdził to drugi, który nawet nie chciał się zabierać do bandażowania, gdy wreszcie przybywający Becker, w milczeniu głową potrząsłszy, zabrał się sam rany oglądać i obwiązywać. Życia znaki objawiały się jeszcze.
— Mów mi prawdę! — zapytał książę — jest jaka nadzieja?
— Bardzo mała — rzekł flegmatycznie Becker zakasując rękawy. — To nie był pojedynek, ale morderstwo. Rany nie są jedną szpadą zadane. Krwi uszło wiele, a czasu stracono jeszcze więcéj.
I milcząc pochylił się nad napół martwém już ciałem wojewodzica.


KONIEC TOMU I-GO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.