Przejdź do zawartości

Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/XXXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Syn Marnotrawny
Rozdział XXXVI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXVI.

Kto bywał w Chojnogórze i zna poważne wdzięki tej siedziby, zadziwiłby się, znajdując w niej dzisiaj, dość późną nocą, towarzystwo rozbawione, możnaby prawie rzec: lekkomyślne. Jakichś czarów dokonała noc lipcowa, oblewająca wonną świeżością park i taras pałacu. Na tarasie, słabo oświetlonym, trzej mężczyźni rozmawiają głośno przy stole, na którym obok przyrządu do herbaty jest i wino. Góruje głos jeden, już niemłody, ale silny i widocznie wymowny, gdyż budzi zadowoloną aprobacyę. W parku zaś rozlega się, pomieszany z innymi głosami, wesoły szczebiot francuski, autentycznie francuski i tak melodyjnie ujmujący, że każdy pobiegłby w tamtą, stronę z ciekawości, jaka tam wabi się wesoła i śliczna kobieta.
Ktoby pobiegł, nie zawiódłby się: między Romualdem a Terenią postępowała wistocie bardzo zajmująca postać kobieca, zupełnie nowa w Chojnogórze.
— Estello! — mówiła właśnie księżna — jak to miło odnaleźć w dopiero co poznanej osobie tyle fibr sympatycznych, tyle duchowego pokrewieństwa!
— Jednak więzy krwi to mocna spójnia — dodał sentencyonalnie Romuald.
— Jak to powiedziałeś? więzy krwi?... Oh, ça ne m’étouffe pas! — zawołała panna Dubieńska — ale jesteście mili ludzie. Romeo! weź mój kapelusz; zasłania mi gwiazdy.
Oddala Romualdowi kapelusz i potrząsnęła żywo lokami, które, modą pierwszego Cesarstwa, spadały z wysokiego uczesania po obu stronach twarzy, czarne jak jej oczy, ruchliwe jak cała zgrabna postać.
— Czy u was są te same gwiazdy? — zapytała, patrząc w niebo.
— Dlaczegóżby nie? — rzekł Romuald. — Jesteśmy na tej samej półkuli co Francya i nie tak znowu od niej daleko.
— A, dziękuję. Jechaliśmy bez końca. Papa to przywykł do wędrówek, ale ja pierwszy raz byłam tak długo w wagonie. A ta droga od kolei! Ale wszystko jedno, kraj bardzo zabawny.
— Kraj rodzinny Dubieńskich.
— A prawda, zaczynam go lubić. Kiedy przyjeżdża kuzyn Jerzy?
— Podobno pojutrze — odpowiedział Romuald zimno.
— Już nie pamiętam — włosy ma ciemne?
— Tak.
— A wąsy?
— Także ciemne.
— A oczy takie, jak wy dwoje?
Żywa dziewczyna przy tem zapytaniu mimowolnie pokazała palcami oddalenie oczu, właściwe Dubieńskim.
— Oczy wziął po matce, oczy ma trochę nie nasze — odrzekła księżna z odcieniem dumy, którą Estella wzięła za urazę.
— Jesteś taka ładna! — zawołała, biorąc wpół i całując Terenię. — Pocałujmy się wszyscy! No, Romeo... — dodała, zbierając loki za ucho i nadstawiając policzek Romualdowi.
Romuald przysunął się blizko do ponętnej twarzy, ale pocałował kuzynkę tylko w rękę.
Tak sprzymierzeni zbliżali się do tarasu, gdzie Tadeusz Dubieński rozprawiał wobec potakującego Macieja i pełnego uszanowania Władzia Kobryńskiego.
Pomimo siwych włosów i brody, twarz dyszała jeszcze młodą siłą, mięśnie jej rysowały się energicznie, a podobieństwo rodzinne było, rzec można, przetłómaczone na obcy język. Tadeusz mówił po francusku, bez namaszczenia, za to z pewnym cynizmem, który cechuje wielkich ludzi, gdy zniżają się do prostoty i swobody. Ujrzawszy córkę wchodzącą na taras, uśmiechnął się do niej z pod brwi, oczyma drapieżnemi i poufalemi, ale opowiadania nie przerwał:
— ...Jak mi więc powiedział, że wojny nie będzie, i że moje kapitały chce zaangażować w Rosyi, pomyślałem odrazu: musi być właśnie przeciwnie. Trzeba znać tych Holendrów. Puściłem wszystkie, jakie miałem, walory rosyjskie, a nabyłem inne... To was nie interesuje; słowem, że zamiana przyniosła mi pół miliona.
— Owszem, owszem, stryju, to bardzo zajmujące, jakie stryj nabył walory — pytał rozpłomieniony Władzio.
— Kochany przyjacielu! nabyłem różne; mam i akcye Kasyna w Montecarlo. Graliśmy z sobą tej wiosny.
— Och, tak... bez różnicy. A od tego Holendra kupił stryj jacht, który widzieliśmy pod Nizzą?
— Tak jest. Ten statek ma już swą historyę: zbudowany był dla Filipa XIII, ale że ten nie miał go czem zapłacić, przeszedł w ręce owego bankiera z Amsterdamu. Nazywaliśmy go wtenczas «latającym Holendrem». Kiedy znów bankier się zachwiał, kupiłem jacht od niego i przerobiłem na swój użytek. Nazywa się teraz «Herb Dąb». Przekręcają mi tę nazwę: «Erb Dab, Herb Drab», ale wszystko jedno, niech się nauczą.
— To bardzo pięknie, Tadeuszu — rzekł pan Maciej. — Mamy jednak nadzieję, żeś już zawinął do portu na czas dłuższy, że przywykasz do stałego lądu. Jakże się czujesz w kraju rodzinnym? Serca przynajmniej odnalazłeś niezmienione.
Ze zwykłą powagą, jednak z mniejszym, niż go w rodzinie używał, majestatem, wyciągnął pan Maciej prawicę do stryjecznego brata, a wyrazisty nos drgał mu od wzruszenia. Romuald, Teresa, Kobryński poczuli się też w obowiązku raz jeszcze uściskać stryja, którego ściskali już od kilku godzin, od przyjazdu.
Ale Tadeusz w walce z życiem po obcych krajach, utracił przyrodzony wdzięk Dubieńskich równie w stosowaniu zasad, jak w obejściu. Nabrał szorstkości i szyderczej swady starego żołnierza. Nie lubił się też rozrzewniać. I teraz skorzystał z nowegu wylewu uczuć rodzinnych, aby powiedzieć dobranoc towarzystwu. Nie obeszło się bez paru jeszcze gorących oświadczeń, bez paru dowcipów Tereni. Jeden z nich nie udał się. Widząc, jak wszyscy odprowadzali stryja do jego pokoju: ci ze świecami, tamten z jego kapeluszem w ręku, a sam pan Maciej jak go prowadził pod ramię, niby księdza przy procesyi, Terenia zawołała:
— Prawdziwy powrót stryja marnotrawnego! Nikt nie odpowiedział ani słowem, ani śmiechem; nawet pan Maciej spojrzał na córkę rozszerzonemi oczyma.
Sen, przychodzący zazwyczaj na zawołanie w Chojnogórze, sen spokojnych sumień, dzisiaj także musiał zaczekać z powodu wyjątkowego zamieszania i święta. O północy nie spała jeszcze panna Paulina, choć dawno już poszła do swego pokoju, bojąc się nocnego chłodu. Czekała na Terenię, która obiecała przyjść na rozmowę z ciotką, na podzielenie się pierwszemi wrażeniami. Jakož zjawiła się w szlafroku niebieskim, powiewnym, figlarnym, ukrywającym skarby wdzięków i serca, gotowe jednak do wynurzeń.
Ciotka Paulina była gorzej ubrana, a także gorzej usposobiona od Tereni.
— Wytłómaczcież mi, co wy upatrujecie w tej Francuzeczce? — rzuca się, kręci, chichocze... ani wielkich manier, ani uszanowania dla starszych. Czegoż tam uczą we francuskich klasztorach?
— Ach, bo ciocia zagniewała się za tę «mumię». Ona nie powiedziała tego o cioci, tylko gdy zobaczyła nieznajomą starszą osobę, przyszło jej takie głupie porównanie do głowy, a że to dziecko i bardzo żywe...
— Nie gniewam się, moja Tereniu, za mumię. Stara jestem i mało o to dbam, jak wyglądam. Ale to nie są maniery dla panny Dubieńskiej!... Albo któż tak trzaska fortepianem i nazywa go «muzealnym komotem»?! Wogóle ten jej śpiew mi się nie podoba. Siedemnastoletnia panna nie powinna takich rzeczy śpiewać, ani tak... he... he... dyszeć.
Ciotka Paulina spróbowała udać namiętny, gorący głos Estelli, która śpiewała już prawie koncertowo, odziedziczywszy razem z urodą, talent po matce. Terenia roześmiała się:
— Niepodobna, ciociu, mierzyć wszystkich naszą miarą.
— Jednak, kiedy ta panna myśli o wstąpieniu do naszej rodziny, musi być do nas jakoś dobrana.
— Jest przecie córką stryja; nawet podobna do niego.
— Gdzie tam podobna! Zupełnie obca jakaś... Ja zupełnie inaczej wyobrażałam sobie żonę dla Jerzego.
Terenia spoważniała i zaczęła rozwijać przed ciotką swe konsyderacye:
— To dopiero projekt. Zobaczymy, jak się sobie spodobają, a następnie... zobaczymy wiele jeszcze rzeczy. Dotąd papa nie mówił zupełnie otwarcie ze stryjem. Ale za to stryj nie mówi nic takiego, coby było w sprzeczności z tym projektem. Owszem... Wie, ciocia, ile stryj ma majątku?
— No, naprzykład?
— Osiem do dziesięciu milionów franków!
— Ee, czyż tyle?
— Z pewnością. A jedyną po nim spadkobierczynią jest Estella. To niby wzgląd mniej idealny, jednak poważny. Dlaczegóżby te miliony miały pójść gdzie na bok, do Francyi, a nie pozostać w rodzinie? — A przytem «z Dubieńskich Dubieńska» — i to coś warte. Naturalnie, jeżeliby panna była ułomna, albo ze złymi instynktami... Ale to przecie śliczne dziecko, trochę niesforne, żywe, jednak łatwe do poprowadzenia, gdy się zakocha. A już się kocha w Jerzym, wie ciocia?
— To znają się?
— Prawie nie. Alem zmiarkowała... Zresztą Jerzy jest tak irrésistible!
— Przecież Jerzy kocha się w tej wdowie, jest zaręczony.
— To właśnie trudność. Tylko jeżeli przyjeżdża do nas, musiał jakoś to wszystko załatwić. Inaczej tu-by się nie pokazał.
— Dziwni, dziwni teraz ludzie... Bardzo ciekawam przyszłości.
Zaczęły powtarzać w kółko swe wrażenia o stryju, o Estelli, o wypadkach i o projektach, wyciągając wróżby rozmaite: ciotka pesymistyczne, siostrzenica różowe. Kiedy Terenia przewidywała, że wszystko się zagoi, załagodzi, urządzi, panna Paulina odpowiadała wątpliwie wznosząc ręce:
— Daj Boże! daj Boże!
Powoli jednak wymowa Tereni zaczęła działać na wyobraźnię ciotki, i stara panna z rosnącem zaufaniem jęła się przyglądać ozłoconym obrazom przyszłości:
— Ja nigdzie nie wyjeżdżam. Ty zapewne znasz lepiej świat i ludzi... no, daj Boże.
Gdyby Stwórca Dubieńskich nie przenikał serc, a chciał uważać tylko na słowa modlitwy, nie wiedziałby co ma dać: zadowolenie sumień, czy pieniądze. Ale Stwórca Dubieńskich wie zapewne, że to jedno i to samo.
Nie spano i w innej części pałacu. Do Romualda, nawpół rozebranego, wszedł szwagier, również w bieli, i usiadł, objawiając chęć do rozmowy.
— Cóż stryj? tęgi?
— Aha.
— Jak się ta bestya trzyma, to zadziwiające! Gada, chodzi jak młody. Gotów się drugi raz ożenić.
— Mój Władziu! poco mówić o strachach po nocy — lepiej mówmy o tem, co jest. Pozwolisz, że ci zwrócę na jedną rzecz uwagę?
— No, co takiego?
— Stryj zgodził się tu przyjechać na wielką i stanowczą radę familijną. Trzeba go ugościć, zachęcić do upodobania kraju, z którego pochodzi, dać mu udział w cieple domowego ogniska, a nie gadać mu ciągle o pieniądzach.
— Któż gada?
— Ty. A to jakie stryj kupił walory? — a ile ten majątek w Normandyi ma przestrzeni na nasze morgi? — a taki dom w Paryżu ile przynosi? Zapewne... dobrze to wiedzieć, ale ciągłe dopytywanie się wygląda prawie cynicznie.
Władzio nie obraził się, tylko sposępniał. Po chwili rzekł boleśnie:
— Dobrze to wam, bo w każdym razie zrobicie kapitalny interes, jeżeli który z was ożeni się z Estellą. Ale jaki stąd zysk dla mnie?... to jest dla Tereni i dla naszych biednych dzieci? Posag jest skromny, moje interesy w nieładzie...
Romuald spojrzał na szwagra, jak w kongresie minister wielkiego państwa na przedstawiciela mniejszej potencyi, której jednak trzeba dać odczepne, aby nie bróździła:
— Czy sądzisz, że nie myślelismy o tobie? Jeżeli wszystkie zamiary dojdą pomyślnie do skutku, posag Tereni będzie zaokrąglony w stosunku do powiększenia naszej ogólnej fortuny. Za wcześnie mówić o szczegółach, ale to wchodziło w rachubę.
— A moje długi osobiste?
— Może i na nie znajdzie się rada. Wszystko zależy od toku spraw, bardzo dla nas ważnych, które się właśnie rozpoczęły. Nie trzeba im przeszkadzać. Ty baw tylko stryja, mów mu dobrze o nas, o pieniądzach bądź łaskaw nie wspominać mu wcale. Radzę ci szczerze, w twoim własnym interesie.
Kobryński, nieco ugłaskany, czuł jednak ciągle palące tortury ciekawości.
— Powiedz mi przynajmniej, który z was zamierza starać się o rękę Estelli? Jerzy dotychczas niby zaręczony z Oleską, a o tobie chodzą wieści, że rozpoczęto kroki co do małżeństwa twego z panną Ewą Kostkówną. Więc cóż będzie? Ja się przecie nie mogę ożenić z Estellą, niestety, to jest... oczywiście.
— Trzeba oczekiwać logicznego rozwoju wypadków. Jeszcześmy prawie nie rozmawiali z naszymi gośćmi, jeszcze nie przyjechał Jerzy, a tybyś już chciał... A podoba ci się Estella?
— Zdaje się! dziewczyna jak złoto i na złocie siedzi.
— No, — rzekł Romuald po namyśle — panna Ewa jest także godna uwagi. Dadzą, jej w posagu majątek ziemski, graniczący prawie z Chojnogórą — ładny majątek. Ona sama także ładna, i wielkie nazwisko, dobre gniazdo...
— Estella przecie jest Dubieńska!
— No taak...
— Może posądzasz, że nie?
— Mój Władziu! miewasz koncepty takie, że uszy więdną. Dość spojrzeć na stryja i Estelle, aby się upewnić, że to jedna krew, a przytem jacy do siebie przywiązani! jak się rozumieją! Stryj przyjechał do nas tylko ze względu na przyszłość córki.
— Nie wątpię, że chciałby ostatecznie uregugulować tę pozycyę.
— Co uregulować?! jaką pozycyę?! Teraz ty, przyjaciel i członek rodziny będziesz rozgłaszał plotki?!
— Nie rozgłaszam; mówimy przecie najpoufniej między braćmi.
— Są rzeczy, o których trzeba zapomnieć absolutnie wobec wyższych celów.
— Jakże się to robi, aby zapomnieć?
— Zapomina się i tyle.
Romuald był naprawdę rozdrażniony, Władzio zaś nie życzył sobie wcale tego skutku rozmowy. Począł więc naprawiać swą nierozwagę i zapewniał, że nie ma żadnych uprzedzeń prawnych co do adoptowania własnych dzieci per subsequens matrimonium. Estella jest oczywiście rodzoną, córką stryja, ma z nim nawet pewne wspólne cechy fizyczne: tak, coś w nosie... nie, ale jakby coś w uśmiechu...
Romuald nie chciał jednak już słuchać.
— Idźmy spać. Muszę być jutro wypoczęty i gotów na ważne rozmowy. A pamiętaj, com ci mówił.
— Dobrze, dobrze.
Książę Kobryński wracał do siebie przez ciemne pokoje, niezadowolony. Zbyt podrzędną grał rolę w tej rodzinie.
— Jedno mam pamiętac, o drugiem znów zapomnieć... popychają mną, jak swoim. A wszystko dlatego, że oni mają pieniądze, a ja pecha... Głupstwo palnąłeś, Władziu, żeś się ożenił! Żenić się z Dubieńską, to przynajmniej z Estellą... Albo trzeba było urządzić się niezależniej od tyranii ojca, żony, nawet takiego Romualda. Inne powinien byłem zająć tu stanowisko. Ostatecznie Dubieńscy to prosta szlachta; jestem między nimi trochę jak zabłąkany...
Czasem nerwowe podniecenie nocy budzi w naturach nawet biernych rewolucyjne porywy i łudzące poczucie siły. Władzio, postępując z lichtarzem w ręku, rozebrany do bielizny, przez ciemne pokoje, nie nastraszyłby wprawdzie nikogo, gdyż nie był podobny ani do ducha, ani do bohatera. Ale w głębi wzburzonego jestestwa gotowały się ambicye, projekty reform, nawet nieokreślona chęć do pracy. Przypomniał sobie jasno kim jest, i czuł się księciem Kobryńskim. Drogę zastąpili mu przodkowie, zapragnął z nimi pomówić...
Poczucie takie siły nocnej jest tem rozkoszniejsze, że działać wypada dopiero jutro, a tymczasem można się przespać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.