Sto djabłów/Tom I/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sto djabłów
Podtytuł Mozajka z czasów czteroletniego sejmu
Wydawca Wydawnictwo „Kraj“
Data wyd. 1870
Druk Druk Karola Budweisera
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Do uciech modnych wielkiego świata w téj epoce, w któréj wyczerpywano wszystkie do dna, siląc się na ich wynajdowanie — z przeczuciem, że się dożywa ostatka — należały wytworne konie i ekwipaże. Najpiękniejsze jednak u ludzi przyzwoitych nie powinny były trwać długo; zmieniać powozy, coraz z innemi pokazywać się końmi, a co miesiąc inną kompromitować kobietę, należało do dobrego tonu. Szał téj części społeczeństwa, która się chlubiła, że dała życie nieustraszonym stu djabłom, przechodził pojęcie, a w dzisiejszych ludziach spokojniejszego ducha obudzać może niewiarę.
Księciu Józefowi, który był luminarzem modnéj młodzieży, zawdzięczała Warszawa w téj właśnie chwili, inaugurację nowej instytucji, która w przeciągu kilku tygodni miała tak niesłychane powodzenie, iż na rodzaj szału zakrawała i wielu groziła ruiną. Książę Józef równie piękny jak śmiały i zręczny, był nieporównanym jeźdźcem i woźnicą. Siłę miał ogromną i niczém dlań było leciuchny kabrjolet zaprzężony ośmiu rozhukanemi końmi kierować z gracją i śmiałością obudzającą zapał prawdziwy. On téż ten rodzaj powoziku za granicą zwanego whisky, a w Polsce kabrjoletem, pierwszy zaaklimatyzował w Warszawie.
Zrobił tém fabryce Dangla największą łaskę, gdyż nazajutrz po ukazaniu się pierwszego kabrjoletu, nikt się bez niego obejść już nie mógł. Ponieważ Dangiel nieprzygotowany potrzebował kilku tygodni dla dostarczenia powozików napastującym go zewsząd amatorom, sprowadzano je wielkim kosztem z Wiednia i wypisywano z Londynu.
Kabrjolet musiał mieć każdy, lub wykreślić się ze spisu ludzi dobrego tonu. Ale nierównie trudniéj było powozić nim tak jak książę Józef, który z początku wprzęgał do niego cztery konie rosłe i ostre w poręcz, a po niejakim czasie dwie czwórki jedna przed drugą. Stojąc na przedzie, w towarzystwie Wilkońskiego i którego z przyjaciół, przelatywał tak ulice, wymijał powozy — dokazywał cudów.
Po kabrjolecie pierwszym księcia Józefa pokazał się zaraz drugi współzawodniczący, potém trzeci i czwarty... Znajdowano je cudnie pięknemi, a choć wielu zazdrościło, dotąd tylko szlachta dobrze urodzona i mająca prawo popisywać się z kabrjoletami, jeździła niemi. Wszystko więc było w porządku... Tylko pięknym paniom, emancypantkom owéj epoki, zachciało się gorąco jeździć także kabrjoletami, a gdy panie czego zechcą, stać się to musi. Nauczyły się nawet potajemnie same powozić i jednego pięknego poranku kilka w tajemnicy największéj konspirowanych elegantek ukazało się w kabrjoletach, pozaprzęganych małemi tatarskiemi żwawemi konikami, po trzy siedząc rzędem. Środkowa trzymała wodze. Uciecha była niezmierna, przyklaskiwano z okien, tryumf zupełny... W kilka dni potém kabrjolety męzkie z żeńskiemi zawarły sojusz i ukazały się podobierane towarzystwa tak, że w każdym z nich siedział jeden szczęśliwy woźnica wśród dwóch pięknych jak anioły elegantek.
Dotąd szło wszystko jak najlepiéj, ale na świecie niema radości bez smutku i goryczy... Szlachta i arystokracja jeżdżąca kabrjoletami używała nieprawnie wyłącznego przywileju; nie mogli tego znieść synowie Teppera, papa Tepper, Szulc, Kabrit, bogaci bankierowie i kupieccy synowie. Żadne prawo nie zabraniało użycia whisky, choć nieposiadającym indygenatu... o pieniądze nie było trudno mającym nazajutrz zbankrutować... w cichości postarano się o kabrjolety, a naówczas tyle ich już połamanych i abszytowanych było po świecie, tyle w fabryce u czynnego Dangla, że nabycie nie stanowiło najmniejszéj trudności. Co gorzéj, trafiały się kabrjolety do najęcia. Na nieszczęście ci, co chcieli koniecznie pokazać, że ich stanie na konie i nowomodne ekwipaże, wcale powozić nie umieli... ale nikt jeszcze nie wiedział, jak się wielka walka rozwiąże. Dotąd kabrjoletowała tylko arystokracja; spisek przeciw niéj krył się w najgłębszéj tajemnicy.
Właśnie tego poranku zapowiedzianą była wielka kawalkata. Losami ciągniono, która z pań siędzie przy ks. Józefie, którą powozić ma Wielhorski, Sapieha i t. p.
Młodzi Tepperowie pocichu przygotowali swe zaprzęgi, aby tegoż dnia wystąpić i zaćmić świat uprzywilejowany. Znajdowali, że z konia każąc ludziom swym powozić, mniéj źle wyglądać nie będą. Była to walka o lepszą dwóch klas społeczeństwa na gruncie godnym epoki.
Panicze wcale nie domyślali się konkurencji, jaką im bogate mieszczaństwo zrobić chciało; ale — któż przewidzi wszystko? Na złość tym ogromnym przyborom do tryumfalnego wystąpienia, gotowało się trzecie, jakby naumyślnie skarykaturować mające dwa pierwsze zastępy.
Wielką rolę odgrywały w Warszawie za czteroletniego sejmu panienki zostające w stosunkach najściślejszych z obu światami, arystokratycznym i bankierskim. Gdy hr. P... chwalił się nieporównanego wdzięku francuzką przywiezioną z Paryża, synowie Teppera musieli się starać o równie kraśne boginie, aby na krok nie ustąpić. Pań tych było mnóstwo, a i one miały swą miłość własną, nie przyjmowane nigdzie, chciały się pokazywać wszędzie, aby wdziękami zaćmić utytułowane rywalki. Dwie najsłynniejsze panny, tak zwana Johanka i panna Jakubowska, dobrawszy sobie towarzyszki i kilku djabłów, którzy im gotowi byli towarzyszyć nawet publicznie, ponajmowały wszystkie karykle okaleczone u Dangla i właścicieli powozów, wynajęły konie i w cichości tegoż dnia, gdy arystokracja miała wyjechać na plac, a bankierowie gotowali się z nią walczyć o palmę, wybrały się także popisać ze swemi karyklami tandetnemi.
Ranek był prześliczny, gdy unikając dnia upału szereg najpiękniejszych whisky, z których pierwszym powoził Beppo, wyruszył ku Ujazdowskim alejom; ledwie ostatni kabrjolet wychodził z Krakowskiéj bramy, gdy... o niespodzianko, tuż za nim wyjechali Tepperowicze, hr. Thomatis i kompanja, jeśli nie z równym smakiem, to z niezmiernym przepychem ubrawszy konie i ludzi... Od ostatniego kabrjoletu wieść o tym ogonie podawana głośno do następnych przeszła i wzbudziła homeryczne śmiechy... Wszystkie głowy zwracały się na te kontrabandowe whisky po raz pierwszy się zjawiające; kupiectwo tryumfowało, ale krótko... Ostatni z arystokratów pieniężnych, który się obejrzał za siebie, ujrzał Johankę i Jakubowską w strojach naśladujących doskonale starościnę i kasztelanowe jadące przodem, polegające od śmiechu w musztardowym kabrjolecie. Daléj sięgając wzrokiem, postrzegli bankierowie cały szereg twarzyczek, niestety aż nadto znanych, które chwilową ich radość zatruły.
Pochód rozpoczęty przez najświetniejsze gwiazdy, kończył się nebulozami, których nazwiska nawet nikt nie wiedział. Wyglądało to na szyderstwo, a było prostym zbiegiem okoliczności, które czasem charakterystyczne figle płatać umieją... Napróżno woźnice pierwszego oddziału starali się między sobą a drugim zostawić jak największą przestrzeń, oznaczającą towarzyski dział... kabrjolety drugiego szeregu mięszały się z pierwszemi, a trzecie choćby konie pozabijać, nie dawały się wydzielić także. Tak ta osobliwsza mięszanina ludzi ras różnych w czułym uścisku swobody społecznéj zlała się w jednolitą całość. Ale z niéj chyba najostatniejsze kabrjolety były zadowolnione... w pierwszych śmiano się kwaśno i gniewnie... Ochota do wyścigów ustała, w alejach zawrócono. A że ostatnie powozy chciały do téj saméj dobić się mety, cały pochód mijając się miał przyjemność przypatrywać się sobie oko w oko.
Najpogodniejsze słońce przyświecało temu widowisku... a ludzie, którzy znali jadących w kabrjoletach i ich położenie towarzyskie, pękali ze śmiechu...
W tém... zamęt powstał w szeregach... trwoga wystąpiła na twarze... konie się zaczęły plątać, niektóre dyszle zagroziły plecom poprzedzających whisky... niektóre rumaki wspięły się, jakby na wstrzymane nagle wózki wpaść miały... Cały pochód stanął, a tylko przodownicy mogli sobie zdać sprawę z téj przeszkody, która zatamowała jazdę dalszą.
Naprzeciw téj wesołéj bandzie szedł Krakowskiém Przedmieściem inny pochód nie wesoły wcale... Na ogromnym wozie okrytym dywanami wieziono trupa... Nie widać było ani twarzy jego, ani stroju, całun tylko przez drogę opadając, odcisnął na sobie białą postać umarłego: złożone ręce, złamane nogi, pierś wpadłą i twarz zagadkową...
Przy wozie jechało kilku ludzi ze zgasłemi pochodniami, szła służba milcząca, gromadzili się niespodzianie powołani krewni nieboszczyka.
Dziwnym trafem losu zabity należał właśnie do tego grona karnawałowego, które nie wiedząc o zgonie, spotykało go zamiast żałoby klaskaniem z biczów i śmiechem...
Po twarzach przytomnych powlokły się także całuny blade... przypomnienie śmierci... kobiety zakrywały chusteczkami twarze, mężczyźni wyraźnie gniewali się na tę śmierć źle wychowaną, grubjańską, która czwarta cisnęła się do igrzyska... Po śmiechach, wykrzykach i szyderstwach nastąpiło milczenie grozy. Wóz żałobny posuwając się krok za krokiem zwolna... wszedł w bramę pałacu i ostatni róg białego jego całunu zniknął. Kabrjolety także ruszyły z miejsca, zwolniwszy kroków i cicho rozpierzchły się po mieście...
Od tego dnia kabrjolet stał się własnością powszechną, ale złota młodzież, tężyzna i djabły już go prawie używać przestali.
Po przejażdżce dopiero wielki świat się dowiedział z przerażeniem o śmierci hrabiego... Przyjaciele nieboszczyka wszyscy bez wyjątku uwiadomieni byli o jego ostatnim wybryku miłosnym, który był nawet skutkiem zakładu... ale któż się mógł spodziewać tak smutnego końca wesołéj farsy i bezprzykładnéj pomsty za jedną jakąś tam dziewczyninę, która bądź co bądź przeznaczoną była od urodzenia na zabawkę dostojnym panom.
Oburzenie na kniazia przeszło wszelkie granice... dawano sobie słowo ścigać go na każdym kroku i mścić nieszczęśliwego hrabiego, który niósł z sobą do grobu sławę najprzyjemniejszego towarzysza, najmilszego biesiadnika, człowieka pełnego dowcipu. Et il etait de si bonne maison!
Sam ambasador, który w nim miał osobistego przyjaciela i któremu wielce był pomocnym w razach delikatnych, ofiarował swe wpływy, aby ten występek nie uszedł bezkarnie. Daléj tedy miało być już wolno lada chamowi, któryby przyzwoitego człowieka schwytał w zbyt bliskich stosunkach ze swą familją, masakrować gwiazdy narodu, szukające niewinnéj rozrywki po trudach poświęconych zbawieniu ojczyzny!!
Król, który ludzi de cette trempe cenić umiał, zapłakał nad zgonem poczciwego hrabiego, a po cichu rzekł do Mniszcha: Mój marszałku! wierzcie mi, to naszych Jakóbinów sprawa, nie o dziewczynę im szło, ale o nienawistnego tym demagogom człowieka!!
Sposępniała Warszawa.
W domu Kasztelanowéj prawie o tém mowy nie było. Julja spocząwszy, zabraną została przez ojca. Stary kasztelan milczał, bo po chrześcjańsku widział w tém rękę Bożą.
— Czém kto wojuje, od tego ginie — rzekł cicho — niech mu tam pan Bóg przebaczy, módlmy się za grzeszną duszę.
Około południa oznajmiono starościnę, która wpadła jak wicher do przyjaciółki.
— Proszęż cię! proszę moja Nino! — zawołała w progu — słyszał to kto co podobnego! ten biedny hrabia zabity. Il etait si drole, si bon enfant... si amusant en socicté! Nie mogę się oswoić z myślą o jego śmierci! Ale co najokropniejsza, że ja tego węża, tę jaszczurkę... tego szaleńca wyhodowałam — mogą powiedzieć! otworzyłam mu dom, chciałam z niego uczynić człowieka... ale po tym wypadku! o! zamknę mu drzwi! widzieć go nie chcę... to okropny człowiek... Proszęż cię, pour une fille de rien dla takiego kopciuszka... zabić un homme de qualité..! Ale na czémże się to skończy! więc już ci ludzie mają nam być równi! i taką amuretkę będziemy przypłacali życiem. Ale to szaleniec! to Jakóbin, jestem oburzona.
To mówiąc zadyszana siadła załamując ręce.
— Teraz się go wypierać muszę, bo naturalnie il est mis au ban de la societé.
Kasztelanowa milczała.
— Jaka ty jesteś zimna! — przerwała Gietta — jak gdyby cię to niewiele obchodziło... a to nawet nie był pojedynek, to było morderstwo!
— Moja śliczna — odparła Nina powoli — zastanów się proszę tylko, kto tu większą popełnił zbrodnię.
Gietta spojrzała zdziwiona.
— Jakto? to ty go bronić myślisz? ale wiesz, jak ja się jego losem zajmowałam, mais cafin, jest granica na wszystko... Człowiek jego urodzenia nie powinien się był mieszać do sprawy jakiegoś tam nędznego chłopa. Czy się kochał w téj dziewczynie...
— Ale to była dlań siostra!
Jolie parenté... un cuisinier! a on książę... to szaleństwo... Ja go więcéj widzieć nie chcę — c’est fini.
— I prawdopodobnie go téż nie zobaczysz moja droga — odrzekła kasztelanowa, albo będzie uwięziony, lub ucieknie za granicę...
Starościna spuściła głowę.
— To okropne! zawołała — wystaw sobie, wszystko się na nas spika... ta hałastra uliczna nie daje nam spokoju... Dziś wyjechaliśmy rano w najróżowszych humorach kabrjoletami na przejażdżkę... mieliśmy w alejach być na Rakach, projekta były najpiękniejsze... księżna marszałkowa mimo żalu za pobite kaczki i gęsi chciała nas ugościć w Mokotowie... ale cóż się dzieje? ledwieśmy wyjechali... tuż.. za nami Teppery, Thomatysy, Szulce... cała zgraja w kabrjoletach... daléj... ale to już był spisek wyraźny... nasadzali dziewcząt do kabrjoletów i powieźli je za nami... Jakeśmy spostrzegli ten czarny ogon... Beppo kazał zawrócić zaraz i sam pierwszy nazad do miasta, aż tu na Krakowskiém oko w oko spotykamy się — a! tego nigdy nie zapomnę...
— Z kim? — spytała kasztelanowa.
— Z trupem hrabiego... W życiu nic straszniejszego nie widziałam... Wieźli go bez trumny na wozie ogromnym, leżącego na wznak, okrytego białym całunem...
Starościnie łza zakręciła się w oku.
Wypowiedziawszy co miała na sercu, po kwadransie szczebiotania wyszła szukać silniejszéj rozrywki, aby zatrzeć wrażenie tego okropnego poranku...
Z wielkiém podziwieniem dowiedziano się około trzeciéj z południa, że zabójca hrabiego dobrowolnie się stawił i dał osadzić w więzieniu. Tego nie spodziewał się nikt, z ucieczki można było korzystać, proces w każdym razie miał wielkie niedogodności. Przy ogólném rozdraźnieniu klasy średniéj i gminu przeciwko lekkomyślnym panom musiał obudzać namiętności, a z toku sprawy saméj wywiązywały się fakta, których obnażenie rodzinie rozgałęzionéj przyjemne być nie mogły.
Proces obiecywał być ożywiony, musiał być dla wszystkich przykry.
Tegoż dnia napadnięto Mierzyńskiego tłumnie zaklinając go, aby się zrzekł téj sprawy i nie podawał rąk nieprzyjaciołom ojczyzny, ktokolwiek bowiem występował przeciwko arystokracji, szedł przeciw niéj... ona była jéj podporą, światłem, bogactwem, polityką, tradycją, wszystkiém... W przesadzie téj, niestety, nie było prawdę rzekłszy, fałszu. W istocie panowie i szlachta składali rzeczpospolitą, a gdy ta sól zwietrzała, nim nową z ziemi pan Bóg dozwolił wykopać, zabrakło Polsce i głów, i kieszeni, i rozumu, i poświęcenia.
Ilekroć dziś możni się uniewinniają z zarzutów, że się głównie przyczynili do upadku kraju, niech pomną, że w istocie oni byli wszystkiém... w ich rękach było wszystko... a jeśli Polskę rozszarpano, winni oni, co jéj ani bronić już, ani zasłaniać, ani o niéj radzić nie umieli...
Wśród tego imion tysiąca ilu było Ignacych Potockich? ilu Zamojskich, Chreptowiczów, Brzostowskich, Małachowskich??
Jak odcięta gałęź nierychło odrasta, tak wyrwana krajowi przewodnia jego część nieprędko inną siłą zastąpioną być może. Ci, na których leżały losy rzeczypospolitéj, nie podołali im, ratowali swoje manatki jak owi majtkowie ks. Skargi, a okręt tonął... nie było ich komu zastąpić... Pierwsi oni uciekając od złéj doli emigrować i wyprzedawać się zaczęli, mieniać narodowość swą i zapierać się Polski.
Wśród tego bezkrólewia burza nas pochłonęła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.