Sprawa Dołęgi/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział XXXII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXII.

Jeszcze dzień jeden przebył Dołęga w Warze. Bolesna struna, trącona przez Andrzeja, tak dalece rozstroiła ogólną harmonię, że już nikt nie wspomniał nawet wesołych dni poprzednich; każdy chodził zamyślony, zafrasowany, jakby w zamku ktoś zachorował śmiertelnie. Narady po dwie, po trzy osoby, trwały ciągle. Andrzej czuł ból głowy, niesmak moralny, i słuchał biernie wszystkiego, co mu przedkładali rodzice; przyjął wyrok rady familijnej bez buntu, pytał tylko co ma uczynić, aby się wycofać z tej sprawy z honorem. Uradzono, że powinien oświadczyć się formalnie, jednak w taki sposób, żeby go nie przyjęto. Andrzej spodziewał się, że ktoś to za niego uczyni — może ojciec? Ale książę Janusz odmówił stanowczo: głowa rodu Zbarazkich nie może się kompromitować. Sam winowajca miał więc napisać list do Hellego i wręczyć go Dołędze, który jechał do Warszawy nazajutrz rano. Ociągał się do ostatniej chwili i unikał Jana, bo wzrok przyjaciela wydał mu się dziwnie zimnym, a czoło bardzo ściągniętem.
Dołęga nie mógł też znaleźć sobie miejsca w zamku na spędzenie tego dnia ostatniego: wszystkie widoki, które tak lubił, wszystkie miejsca wspomnień zasłaniał mu jakiś mrok żałobny, niemal rozpaczliwy. A przecież słońce świeciło wspaniale nad Warem, a rodzina książęca była najprzyjaźniej dla niego usposobiona. Nawet księżna Hortensya mówiła mu »kochany panie«, i wezwała go na rozmowę, w której, wiele wyznała swych uczuć macierzyńskich i poufnych poglądów. Dołęga cierpiał jednak i tak głęboko, jak cierpi dziecko w ostatni dzień wakacyj, jak cierpi marzyciel, gdy już nie ma o co oprzeć, ani o co nawet zaczepić swoich upragnień. W ciągu kilku dni tak się psuło wszystko, co w myśli knował, co sercem przywoływał, że już nie wiedział dobrze, co go bardziej boli, czy zawiedziona nadzieja społecznego działania, czy zawód na przyjacielu? Te myśli marszczyły mu czoło i pochylały głowę, ale gdy pomyślał o Halszce, zacinał usta i chwytał się, prawie trwożnie, za ubranie na piersi.
Nic mu jednak nie zawiniła, owszem, po ustaniu wielkiego gwaru, garnęła się znowu do niego, szukając z nim rozmowy, o ile na to pozwalał dramat rodzinny, wywołany przez Andrzeja, i towarzystwo Reckheima, który pozostał w Warze i chodził jak cień za księżniczką. Ale Dołęga unikał teraz Halszki, a gdy się zdarzyło spotkanie, przemawiał do niej prawie wyniośle, choć ona była pokorniejsza niż kiedykolwiek; ich wzajemny stosunek pozostał niezmienny w pozorach, lecz dusze dwojga młodych miały z sobą zatargi. I czasem posępne oczy Jana zwracały się do Halszki z milczącą wymową:
— Więc i tyś marna, jak inni?...
A gorące spojrzenie dziewczyny odpowiadało:
— Już nie będę...
Ostatniego dnia Dołęga czuł się jeszcze bardziej rozdrażnionym, niż dni poprzednich. Panował ciężki upał, rozmowa z księżną była tylko powtórzeniem przekładań o niemożliwości małżeństwa Andrzeja z Hellówną, sam Andrzej gdzieś się krył i obiecywał oddać list do Hellego dopiero późno wieczorem; Reckheim, pani Hohensteg drażnili Dołęgę niepomiernie samem swojem istnieniem w zamku. Czuł też ciągle pragnienie wywołane przez upał, a może i przez wewnętrzną gorączkę. Bezczynny, beznadziejny, rzucił się po południu na łóżko w swojem mieszkaniu, pragnąc się zdrzemnąć. Ale troski nie opuściły go i ciężkie mary krążyły ciągle około postaci Halszki. Wydało mu się w półśnie, że rozmawia z księżną o przyszłem małżeństwie Halszki z Reckheimem, i że proszą Zbarazcy jego, Dołęgę, aby oznajmił o tym związku Hellemu, dodając uwagi o stosowności tego wyboru, o przyzwoleniu Zbązkiego, o łączeniu się równych z równymi... Jan wzbraniał się od podobnej misyi, ale czuł, że i na to trzeba będzie się zgodzić... może to nawet będzie zręcznie?...
Tak ciężkie myśli powikłały się w sennej głowie. Dopiero gdy poczuł powiew Od otwartego okna, uprzytomnił sobie, że zbliża się wieczór, wstał, odświeżył twarz wodą i poszedł do parku, spodziewając się znaleźć tam trochę chłodu i uspokojenia.
Niebawem spotkał Halszkę, przechadzającą się z nieodstępnym Reckheimem. Panna de Radenac była w pobliżu, zatem przyzwoitość była zachowana, a Halszce dawano wogóle dużo swobody. Skoro tylko księżniczka ujrzała Dołęgę, przywołała go radośnie do siebie:
— Czy pan napewno wyjeżdża jutro? Zupełnie napewno?
— Chybaby mnie piorun zabił tej nocy.
Halszka kręciła się przez chwilę, szukając pozoru oddalenia Reckheima, ale nie znalazłszy nic lepszego, powiedziała poprostu:
— Przepraszam pana, mam do pomówienia z panem Dołęgą.
Dyplomata podniósł trochę brwi, uchylił kapelusza i oddalił się w stronę zamku.
— Nie mam panu nic do powiedzenia — rzekła Halszka, skoro pozostali sami — tylko mnie już strasznie znudził ten Niemiec.
— Ja zaś pragnąłem właśnie rozmówić się z panią, sądząc, że trochę już dłuższa znajomość i... zaufanie, które mi pani okazywała dawniej, usprawiedliwią moje zapytanie, choćby nie bardzo dyskretne — mówił Dołęga, idąc obok Halszki i nie podnosząc na nią oczu.
Dziewczyna poczuła coś rozkosznie trwożnego w piersi i, wciągnąwszy głośno powietrze, zatrzymała oddech, jakby chciała dłużej w sobie zachować wrażenie tych słów, płynących razem z silnym zapachem letniego wieczoru. I po chwili rzekła cichutko:
— Słucham.
Wtedy Dołęga spojrzał jej prosto w oczy i zapytał:
— Jak pani zapatruje się na małżeńskie zamiary brata?
A Halszka rozwarła szeroko oczy, potem ściągnęła brwi gniewnie:
— Ech! Pan nigdy nie myśli o tem, co ja... Co mam się zapatrywać? To nie moja rzecz.
— Jakto: nie pani rzecz? Przecie chodzi tu o Andrzeja, o którego pani dba przynajmniej tyle, co ja.
— Tak, naturalnie... tylko nie myślałam już o tem, bo wszystko postanowione.
— I pani pochwala to postanowienie?
— Także dziwne pytanie! Któżby chciał, aby Andrzej żenił się z jakąś mieszczką, Niemką, choćby była nawet dziesięć razy bogatsza?
— Nie będę pani przekonywał — odrzekł sucho Dołęga — bo wiem, że mi się nie uda, ale muszę przyznać, że panna Marya Hellówna jest jedną z najwytworniejszych kobiet jakie znam, a jej ojciec jednym z najpożyteczniejszych obywateli, a jej matka...
— Ależ panie! — przerwała Halszka — to nie dla nas!
— Prawda — rzekł Jan, którego ogólne rozdrażnienie wyraziło się teraz przez gniew na księżniczkę. — Prawda, że to, co wogóle uważa się za szanowne i godne kochania, może uchodzić za śmieszne... tutaj.
— Co pan mówi?
— Mówię, że nikogo już tutaj nie rozumiem, nikomu nie ufam. Bardzo panią przepraszam za otwartość, ale widać, że mam serce plebejusza, skoro wszystko, co pochodzi z wysokich sfer, przejmuje mnie chłodem, a czasem zgrozą. Jeżeli tu kto ma jakąś myśl społeczną, tom ja chyba niespełna rozumu; jeżeli tu kto kocha sprawę naszą, tom chyba cudzoziemiec.
— Pan przecie do nas należy? Pan jest nasz?
— Należę do swojego narodu i jestem swój własny, zresztą niczyj.
— Nie myślałam, że się pan nas wypiera.
— Ach, pani! Bóg mi świadkiem, żem się garnął do was i pokładałem w was najgorętsze nadzieje. Ale teraz, gdy widzę jaka jest robota społeczna starszych, jak błahy pogląd młodszych na obowiązki ogólne i osobiste zobowiązania — uciekam stąd — a największy ból sprawia mi to, że i pani... et! nie warto o tem mówić.
— Co ja? Co mi pan ma do zarzucenia? — rzekła Halszka dość wyniośle.
Dołęga sam na razie nie wiedział, co ma jej do zarzucenia. Sprawę szos pierwsza Halszka wzięła do serca; że nie może się zapalać do małżeństwa brata z nieznajomą panną, należącą do nieznajomej sfery, to także zrozumiałe; o zachowaniu się zaś w czasie zjazdu gości trudno, i nawet śmiesznie byłoby wspominać. To też Jan szedł ze spuszczoną głową, milcząc przez chwilę.
— Więc niech mi pan powie — powtórzyła księżniczka dużo miększym głosem.
— Nietylko nie mam żadnego prawa czynić pani wyrzutów, ale byłbym niewdzięczny za dawniejsze czasy, kiedy mi pani okazywała dużo... zaufania, a nawet pomocy. Tak tylko ogólne niepowodzenie moich projektów i pragnień popchnęło mnie do goryczy. A przytem, gdy się kogo tak... ceni, jak ja panią, chciałoby się, aby ta osoba dzieliła główne przekonania, aby była jednej ze mną wiary... Ale to jest dzika pretensya.
Halszka z wrodzoną kobietom muzykalnością pochwyciła rzeczy niedopowiedziane w mowie Jana: i nacisk na słowo »dawniejsze«, i wahający się powrót do słowa »zaufanie«; zrozumiała, że nietylko zawody publiczne dręczą Dołęgę, ale i sercowe. Że zaś była równie śmiała, jak przychylna Janowi, nie zawahała się rzec:
— Więc widzi pan, że nie ma za co na mnie się gniewać. A dawniejsze czasy trwają i teraz... chyba że pan nie lubi, jak się trochę bawię i dokazuję; uważałam, że pan był smutny pośród gości. Ale to trudno, taka już jestem i trzeba mnie taką lubić, albo nie lubić wcale.
Zwróciła do Jana twarz, pozbawioną już wszelkiej grozy, owszem, pogodną, ale przez uśmiech przebijał nastrój uroczystszy, i wyraz tej twarzy był nie do opisania: jakiś wstyd dziewiczy drgał w powiekach, nie spuszczonych jednak, i płynęła z pobladłego lica powaga chwil stanowczych. Usta nieruchome, roztulone trochę, oczekiwały czegoś, cierpienia, czy rozkoszy.
Gdy Jan wziął ją za rękę, spuściła oczy, a on, zatrzymawszy się w przechadzce, mówił zmienionym głosem:
— Pani! Gdyby mi było wolno, powiedziałbym, co czuję, ale nie wolno mi. Powiem tylko, że mi się pani wydaje najpiękniejszą z dusz, które drzemią w murach takich zamków, w zapachach takich ogrodów. Chciałbym znajdować się na drodze pani, aby na nią patrzyć i usłyszeć czasem jej głos, kiedy będę w zwątpieniu. I teraz dziękuję za dobroć, za współczucie...
Podniósł do ust jej rękę — i szli dalej, owionięci lekkiem powietrzem zachodu, kojącem rozkosznie po dniu upalnym. Pochyły promień oblał ich czasem rumieńcem, to znów zielony cień drzew rzucał im bladość na twarze. Szli, nie patrząc na siebie, zamieniając rzadko parę słów o tem, że już późno, lub że Dołęga wyjeżdża bardzo rano. Jakiś dreszcz ich przejmował od zachodniego chłodu, od słów niewypowiedzianych... i nie wiedzieli oboje, czy szczęśliwi są, czy cierpią. Bo pierwsze zdarzenia miłości są tak błahe wobec ogromu pragnienia, że ściskają pierś niby zmora.
Nagle zadudnił w zamku głos miedzianego bębna, zwołującego na wieczerzę, i rozległ się echem po parku. Halszka krzyknęła głucho, jakby ten codzienny, znajomy odgłos był czemś nadzwyczaj niespodziewanem dzisiaj; przycisnęła ręce do piersi, błyskawicznie obejrzała się dokoła i, zbliżywszy się do Jana tak, że aż mu twarz owiała swem ciepłem, rzekła mu prosto w twarz:
— Do widzenia, mój!...
A Dołęga spojrzał jak jastrząb w rozmiłowane oczy dziewczyny i, przygarnąwszy ją do siebie, ucałował gorąco te oczy.
Halszka przechyliła w tył głowę z przymkniętemi oczyma, wyprężyła silnie ramiona, ocknęła się i pobiegła jak sarna do zamku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.