Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   270   —

wie. Dopiero gdy poczuł powiew Od otwartego okna, uprzytomnił sobie, że zbliża się wieczór, wstał, odświeżył twarz wodą i poszedł do parku, spodziewając się znaleźć tam trochę chłodu i uspokojenia.
Niebawem spotkał Halszkę, przechadzającą się z nieodstępnym Reckheimem. Panna de Radenac była w pobliżu, zatem przyzwoitość była zachowana, a Halszce dawano wogóle dużo swobody. Skoro tylko księżniczka ujrzała Dołęgę, przywołała go radośnie do siebie:
— Czy pan napewno wyjeżdża jutro? Zupełnie napewno?
— Chybaby mnie piorun zabił tej nocy.
Halszka kręciła się przez chwilę, szukając pozoru oddalenia Reckheima, ale nie znalazłszy nic lepszego, powiedziała poprostu:
— Przepraszam pana, mam do pomówienia z panem Dołęgą.
Dyplomata podniósł trochę brwi, uchylił kapelusza i oddalił się w stronę zamku.
— Nie mam panu nic do powiedzenia — rzekła Halszka, skoro pozostali sami — tylko mnie już strasznie znudził ten Niemiec.
— Ja zaś pragnąłem właśnie rozmówić się z panią, sądząc, że trochę już dłuższa znajomość i... zaufanie, które mi pani okazywała dawniej, usprawiedliwią moje zapytanie, choćby nie bardzo dyskretne — mówił Dołęga, idąc obok Halszki i nie podnosząc na nią oczu.