Sprawa Clemenceau/Tom III/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Sprawa Clemenceau
Podtytuł Pamiętnik obwinionego. Romans
Wydawca Drukarnia E.M.K.A.
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Oświata“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Affaire Clémenceau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Wszedłem do mieszkania, niecierpliwy wrócić do dawnego trybu życia, tak nagle i na tak długo przerwanego. Rozłożyłem potrzebne przybory, przygotowałem glinę i odwinąłem rękawy, jak za owych dawnych, dobrych czasów, kiedy to rannem natchnieniem wiedziony, wskakiwałem wesoło z łóżka, w którem miłość ukołysała mię była Niestety! praca nie jest niewolnicą, posłuszną na pierwsze wezwanie, natchnienie być nie może płatną zalotnicą, gotową uśmiechnąć się wam w każdej chwili.
Człowiek, co mozolny swój żywot poświęca wyłącznie mechanicznej jakiejś pracy, albo choćby nawet której z owych nauk wyzwolonych, wynikłych istniejących w skutek codziennych wypadków życiowych i nieodzownych potrzeb człowieczeństwa, jak medycyna lub adwokatura człowiek taki jeśli i zażąda od pracy pocieszenia, praca da mu je niezwłocznie. Do takiego pocieszenia drudzy przyniewolą go, jeśli on się sam nie zmęczy. Przyjdą kołatać do drzwi jego o świcie, we dnie, wieczorem, i w nocy, i będą potrzebowali całej jego uwagi, całego doświadczenia, całej wiedzy, całej znajomości rzeczy nakoniec osoby. Myśl jego nie mości rzeczy, całej nakoniec osoby, Myśl jego nie znajdzie jednej chwili swobodnej do zagłębienia się w sobie. Poczną go rozrywać, mordować, dokuczać, aż wreszcie czy chce czy nie chce, wtrąca go w prąd towarzyskiego, społecznego życia; i przyzwyczajenie zatrze nakoniec boleść jego, tak właśnie jak kamień młyński obracający się bez przerwy ściera powoli najtwardsze nawet, poddane jego działaniu ciała. Ludzie tacy zresztą znajdą siły w przeświadczeniu o pożyteczności własnej.
Jestże tak samo z artystą, który przeciwnie i nie może tworzyć bez rozbudzenia całej wyobraźni swojej, który wszystko musi czerpać sam z siebie, wszystkiego sam, się domyślać, który przebiega we wszystkich kierunkach bezgraniczne pole dociekanego ideału, badając się wywnętrzając, po sto razy dziennie dobywając na jaw własną duszę, ze wszystkiem co ona zawiera? Samotność i rozpamiętywanie grają tutaj pierwszą rolę. A do czegóż rozpamiętywenie i samotność doprowadzają nas skoro cierpimy, jeśli nie do przypomnienia własnych cierpień? Linie, ruchy, gesta, pozy, które tak mi było łatwo należą w niecierpliwej gorączce młodzieńczej, w płodnych rozkoszach miłości, uciekały dziś odemnie nieprzyjaźnie, buntowniczo. Oko straciło bystrość, ręka straciła wprawę. Patrzyłem na obrobioną glinę nic z niej zrozumieć nie mogąc, i po całych dniach wystawałem przed nią, nieruchomy jak ona, posągowo martwy jak ona. Aż wreszcie poraz pierwszy natchnąłem się na złowrogie słowa: „I po co to?” tajne wysłańce przeznaczenia, czatujące w danej chwili na każdego śmiertelnika, który od życia zażądał więcej niż ono dać może, i który go pokaleczonego i beznadziejnego, wyrzucają daleko przez ja pomost nawy. Słowem, serce u mnie wysuszyło umysł i wskutek nadmiaru uczucia wpadłem w jałowość duchową. Napróżno młodzież zajmująca się mną żywo, nie przestawała nalegać na mnie.
— I cóż, mistrzu, — mówili, — jakiemże nowem dziełem nas obdarzysz? Czekamy na nie. Chcielibyśmy jaknajpredzej widzieć cię w chwili tworzenia.
Tłómaczyłem im naówczas, że miałem mozolną pracę, że trzeba wprzód dobrze sformułować by wykonać. Wyłuszczałem im moje teorye o sztuce, przerzuciłem się na pole estetyki. Wyznawałem się ośmielonym tylą wielkich rzeczy, które na każdym kroku wzrok mój olśniewały; upraszałem o pozwolenie nabrania tchu przed takiem mnóztwem cudów. Taiłem przed nimi prawdę o ile się dało. Następnie z kolei szedłem do nich. Słuchałem jak nieśmiało zwierzali mi pomysły swoje; przeglądałem szkice, które pokazywali ze wzruszeniem, przywodzącem mi na pamięć własną młodość moją, tak jeszcze blizką, a już tak daleką. Próbki ich były niedoskonałe, lecz mieli młodą wiarę. Wierzyli w przyszłość. Życie ich nie było zaparte niczem, prócz niewielkich przeszkód materyalnych. I ja znałem nędzę. Wiedziałem i powtarzałem im nieraz jak łatwo się ją przebywa przy pomocy dobrej woli. Zresztą byłem gotów dopomódz im jeśliby chcieli, i kassa moja stała dla nich otworem, lubo nie myśleli z niej czerpać. Wówczas, obdzielałem ich radami, nie już tylko odnośnie do wspólnej naszej sztuki, ale w sprawie prywatnego ich życia. Nie stawiąc się wprost za przykład, usiłowałem niemniej ustrzedz ich od sideł miłości, będącej jak powiadałem, groźnem niebezpieczeństwem dla artysty. Moje serce od trzech miesięcy nazbyt wezbrane, potrzebowało wylania. Instynktownie szukałem wzruszeń, obcych mym własnym cierpieniom, a w których mógłbym pogrążyć się cały. Zdawało mi się, że ulżywszy sercu i głowie ulżę zarazem, i odzyskam dawną władzę nad sobą. Byłbym chciał krzyczeć, płakać rzucić się w czyje ramiona, i sądziłem, że następ nie potrafię wciągnąć pełnemi płucami to powietrze, którem wszyscy dokoła mnie tak lekko oddychali, a które mię dusiło. Pragnąłem zająć się żywo najdrobniejszemi szczegółami z życia mych nowych przyjaciół, mówić z nimi o ich matkach, o ich rodzinach; przyzywałem łzy, łez nie było, i gdy tak usiłowałem stać się dobrym nie mogąc już być wielkim, nagle pochwyciłem się na uczuciu nikczemnem i nizkiem, obcem mi dotąd zupełnie, Jeden z życzliwych mi młodych adeptów sztuki pokazał mi statuetką świeżo wykończoną, arcydzieło pod względem wdzięku i wykwintu, proporcyi i pozy. Znasz ją pan pewnie tak dobrze jak ja; to „Dziewczę z winogronami“ , który twórcy swemu zyskało wielką nagrodę (prix de Rome), i które na ostatniej wystawie rzeźby otrzymało tak jednogłośne a zasłużone uznanie.
Zgadniecięż jakie było pierwsze moje uczucie na widok tego pięknego posągu? Uczucie zazdrości, bądźmy szczerzy, nienawiści nawet dla tego, który ją wykonał. Jeszcze trochę, a niezawodnie pochwyciwszy młotek byłbym zdruzgotał piękne arcydzieło, tak gwałtowną podnietą do złego jest dla mnie owa istność nieznana, którą noszę w sobie. W oczach mi się zaćmiło. Zdołałem się wszelako pohamować, i rękę pokrytą zimnym potem wyciągnąłem do młodzieńca, który nie domyślał się wewnętrznej mojej walki.
— Jest to jeden z najpiękniejszych utworów, jakie mi się kiedykolwiek widzieć przytrafiło, nawet w Rzymie rzekłem do niego; i przepowiadam panu, że będziesz miał niezmierne powodzenie.
Przez kilka dni następnych myślałem bez przerwy o tej Bachantce. Gdybym jąbył ujrzał jeszcze za czasów własnej mojej sławy, byłbym z zapałem uściskał jej twórcę; na ów czas bowiem byłbym przekonany, że ten w niczem dla mnie niebezpiecznym być nie może: ale w stanie, w jakim się obecnie znajdowałem, skazany na bezczynność i jałowość, w koledze tym widziałem po prostu rywala, wroga mającego wkrótce stać się orężem do pobicia mię i pokonania. Nie tak to łatwo jak się zdaje być bezstronnym i życzliwym skoro się coś na tym traci, i od tej chwili z większym niż kiedy podziwem myślałem o wszystkim co Tomasz Ritz dla mnie uczynił.
Uspokoiłem się od razu, gdy któryś z przyjaciół młodego rzeźbiarza odkrył mi skąd artysta przedmiot swój zaczerpnął: z kamei greckiej, znalezionej w wykopaliskach Pompei, którą potrzebował tylko odsztychować. Proste ćwiczenie. Więc to była kopia! plagiat! kradzież! Nie zajdzie on nigdy dalej. Cała uraza moja przepadła bez śladu. Otóż, przyjacielu, co to być człowiekiem, i to człowiekiem utalentowanym. Hańbo! Jednakże począłem przemyśliwać nad tym, dlaczego by i mnie także, nie naśladować przemyślnego młodzieńca i nie wyzyskać na swoją korzyść twórczej fantazji drugiego. Nawyknienie rozgłosu nie łatwo się traci i nikt pojąć nie zdoła, sam ich nie doznawszy, owych udręczeń ducha czującego się na schyłku, wyszukującego sposobów zajęcia publiczności, żądnego by o nim wciąż jeszcze z poprzednim zapałem mówiono. Żądza ta doprowadziła mię do nadużycia dobrej wiary mych młodych kolegów. Nie mogąc już liczyć na świeżość własnej fantazji; wsłuchiwałem się chciwie w wynurzenia ich wyobraźni młodzieńczej, z tajnym zamiarem przyswojenia ich pomysłów.
Przebiegałem muzea, zwiedzałem zbiory prywatne; szperałem w kamesek, medalach, skamieniałościach. Nigdym nie umiał zapożyczać się od drugich: tym mniej więc teraz. Naszkicowałem dziesięć różnych pomysłów, niewykończyłem i jednego; myśl była gdzie indziej. Oczywiście ta nędznica skradła mi nie tylko serce, ale i duszę i talent.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.