Sprawa Clemenceau/Tom I/XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Sprawa Clemenceau
Podtytuł Pamiętnik obwinionego. Romans
Wydawca Drukarnia E.M.K.A.
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Oświata“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Affaire Clémenceau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Natura wszelako nie zachwiana jest w swem prawie. Ma ona swoje zadanie, zadanie nie małe, a każdy twór żyjący musi jej być podległym. Przeczucie miłości nawiedzało więc mój umysł od czasu do czasu. Panna Ritz, codzień piękniejsza, zdawała się jej wcieleniem, jakby umyślnie dla mnie tu zesłanem.
Otóż, nie. A naprzód, była starszą odemnie o trzy lata, różnica ogromna w naszym wieku, potem, potem, ojciec, oddać mi jej ani myślał, pomimo całej dla mnie życzliwości; nakoniec, nie czułem dla niej nic więcej nad przyjaźń, i przyjemność jaką znajdowałem w towarzystwie nie różniła się niczem od uczucia, jakiegobym doznawał w towarzystwie siostry. Nie mogę się nawet pochwalić abym w niej uszanował gościnność doznaną. Boć nie potrzebowałem walczyć z żadnem innem uczuciem. Zresztą niewyczerpana jej wesołość było dostateczną ochroną przeciw wszelkim miłosnym roszczeniem.
Wesołość w miłości jest karmią serc bardziej zużytych. Młodość elegijniej wygląda.
Widywałem też niemało innych kobiet w pracowni p Ritz’a, i z najarystokratyczniejszych, i z najgłośniejszych piękności, lecz obok tych wszystkich Wenus a bronzu i marmuru, któremi pasłem oczy, panie owe, ze swemi błyskotkami, koronkami i wstążkami, sprawiały na mnie wrażenie dużych kręcących się lalek; gdy nadto słyszałem jak p. Ritz mawiał przy obiedzie, po każdem posiedzeniu:
— Mój Boże! jakże pani taka a taka źle jest zbudowaną! — jakie nędzne ramiona! jakie stawy niezgrabne! — jakie chude plecy!
Przytem, o otaczającym je zbytku mogę powiedzieć to samo, co o wesołości panny Ritz: podług mnie, nie chodził w parze z uczuciem. Pokochać się w owych eleganckich sferach zdawałoby mi się zniewagą w obec matki mojej, która by mię żywić i wychować, trawiła noce nad haftowaniem kołnierzyków i spódniczek, o które panie te dbały tak mało.
Sądzę, że wszyscy istotni artyści są tacy, ja przynajmniej pragnienie sławy łączyłem z potrzebą ustronnego istnienia. Chciałbym był tworzyć arcydzieła, i zarazem żyć nieznany pomiędzy matką i żoną moją; bo gdyby mój ideał zstąpił na ziemię, miałem z niego uczynić towarzyszkę życia.
Zresztą tego też pragnęła moja matka.
— Pracuj, moje dziecko, — mawiała do mnie, — a przyjdzie czas, że spotkasz młodą, ładną dziewczynę, dobrą, wykształconą, która cię ukocha. Ożenisz się z nią. Zamieszkamy wszyscy razem. Ja będę chowała twoje dzieci. Będzie to pociechą moje] starości i nagrody za to, co dla ciebie uczyniłam, jeżeli to, com uczyniła dla ciebie zasługuje na nagrodę.
W taki to sposób odwracała jak mogła mój umysł od grożących niebezpieczeństw. Zgadzałem się z jej poglądami, widziała to dobrze, bała się jednak jeszcze. Najdrobniejsza okoliczność mogła mię zgubić.
Okoliczność taka przedstawiała się zawsze ile razy Konstanty wychodził z zakładu. Starszy odemnie blizko o dwa lata, nie miał, wyznać muszę, teoryi zgodnych z mojemi we względzie miłości. Jedynem zaprzątnieniem jego było przejść na praktykę jak można najrychlej, i skorośmy byli razem, o niczem innem nie mówił. Nie poetyzował bynajmniej, i myślał mniej daleko o miłości niż o kobiecie, mniej o założeniu, więcej o akcyi samej. Ponieważ nie byłem już w szkole, i zajmowałem się rzeźbę, miał mię za wtajemniczonego oddawna, gdy ja tymczasem mniej nierównie wiedziałem i miej od niego byłem ciekawy. Wypytywał mię o szczegóły, o których z zapytań jego dowiadywałem się dopiero.
Nie mógł zrozumieć jakim sposobem, gdy tyle modeli kobiet przychodziło do jego ojca, nie miałem dotąd kochanki. Mieć kochankę! było to jego idèa fixe. Mniejszą jaką, byle coś podobnego do kobiety. Napróżno powtarzałem mu, żem nie mógł widywać modeli, która do p. Ritz’a wchodziły osobnemi schodami, nie chciał mi wierzyć; nareszcie skoro zdołałem go przekonać o prawdzie słów moich, otworzył wielkie oczy i począł się ze mnie wyśmiewać niesłychanie. Porzucił wszystkie moje i ojca kartony wyszukując studyów nagich.
Jak tylko byliśmy sami w pracowni, oświadczał się posągom stylem nie zbyt zachęcającym nawet dla marmurów, i w żaden sposób nie maglem zachować powagi wobec błazeństw tego szaleńca, oświadczającego się nieruchomym boginiom, słuchającym go bez zmiany pozy ani giestu.
Wyjawiając w ten sposób skłonności Konstantego, zdaje się, jak gdybym chciał się chwalić jego kosztem. Nie mam tego zamiaru. Pomiędzy nim a mną zachodziła tylko ta różnica: on chował się bez matki, ja zaś nie odstępowałem swojej; nie potrzebował zastanawiać się nad życiem, które dla niego było już przyprawione, że tak powiem, ja zaś musiałem wykuwać swoje z ogólnej masy: usposobienie jego ciągnęło go do wojennej wrzawy, gdy mnie nęciło ciche marzycielstwo sztuki; on nakoniec z natury swojej miał lubić kobiety, ja miałem jedną ukochać. Zachowywałem się tedy dla tej jednej, którą byłem pewny ze napotkam kiedyś, tymczasem natchnienia i rozkosze pracy w zupełności mi wystarczały.
P. Ritz był już dumny ze mnie. Studya i utwory moje pokazywał swoim współkolegom. Zachęcano mię, radzono, winszowano szczerze, co czyniło mi pracę łatwą i przyjemną. Dotąd wszakże kopiowałem jedynie antyki, albo szedłem za biegiem fantazyi. Z naturą nie miałem jeszcze do czynienia.
Pewnego wieczora, gdy panna Ritz zajęta była grą na fortepianie, ojciec jej rzekł do mnie nagle:
— Jutro zaczniesz szkicować z natury. Ciekawy jestem, jak się wywiążesz z tego zadania. Przygotuj glinę zawczasu; model zamówiony na ranną godzinę.
— Jaki model? — zapytałem z biciem serca, spowodowanem tą wielką nowiną; — model mężczyzny czy kobiety?
— Kobiety.
— Stojącej czy leżącej?
— Stojącej.
Serce dosłownie tłukło mi się w piersi.
Tej nocy nie spałem wcale.
Nazajutrz już o siódmej rano przygotowałem glinę, P. Ritz wszedł.
— Czy jesteś w usposobieniu? zapytał.
— Tak, odrzekłem głosem pewnym.
— To chodźmyż zjeść prędko śniadanie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.