Sprawa Clemenceau/Tom I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Sprawa Clemenceau
Podtytuł Pamiętnik obwinionego. Romans
Wydawca Drukarnia E.M.K.A.
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Oświata“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Affaire Clémenceau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Syn pani d’Anglepierre przybył do zakładu wieczorem dopiero, gdyśmy już spali, Nie myślę tu wyliczać nawału czarnych myśli, które poprzedziły sen mój owej nocy. Nazajutrz poznałem się z młodym wicehrabią. Od pierwszego wejrzenia stał mi się równie wstrętnym, wstrętniejszym może nawet niż Minati.
Przedstawcie sobie dziesięcioletniego panicza od stóp do głów pełnego urzędowej powagi. Ufryzowany starannie, d l’oiseau imperial; o dwóch płaskich kosmykach przylegających do skroni, przybierał poważne pozy, przejęte widocznie od szanownego papy, którego najkomiczniejszem był odbiciem w miniaturze. Małe to paniątko pachniało, zda się swem świeżem szlachectwem. Szlachectwo jego błyszczało, lśniło się dosłownie. Nader wyszukany w ubiorze, obciśnięty kołnierzykami jak prefekt na paradzie, sztywny jakby kij połknął powagę posuwał do wygłaszania sentencyj, a pychę do pomiatania drugimi. Patrząc nań, bez trudności odgadywało się rodzinę; czuło się z jak głupiej osobistości miał zaszczyt być poczętym, i widziało jak na dłoni, że zawodem jego będzie wysokie urzędowanie.
Była to jedna z tych tysiąca nicości w powiciu, na które Restauracya tak bardzo liczyła. Spotkałem się z nim później w życiu. Służył pod rządem Lipcowym, do którego przeszedł za przykładem pana hrabiego ojca: była to ta sama twarz, taż mowa i obejście, które w nim znałem, gdy był dziesięcioletnim malcem.
Głowy takie, osadzone na jednym krawacie, nigdy się nie ruszają. Krawat jest niezmiennie biały, albo czarny, głowa niezmiennie ta sama. Włosy ułożyły się do jednego uczesania, oko do jednego spojrzenia, usta do jednego wyrazu. I tak już będzie lat ośmdziesiąt. Brodę golą tak gładko i tak często, że ta w końcu nie odważa się rosnąć. Ludziom tym wprędce udaje się przekonać ludzkość, że się bez nich obejść nie potrafi. Są uczciwe matki, chowające córki świątobliwie dla zaszczytu ich łoża. Zwykle miewają dwoje dzieci ślubnych, syna i córkę. Zostają ojcami nie zapominając o decorum, nie zrzucając krzyża Legii honorowej, co około dwudziestego piątego albo trzydziestego roku życia zawisa im w dziurce od guzika, nie zmieniając wstążki aż do zmiany stopnia. Zwykle przechodzą trzy pierwsze stopnie i umierają komandorami. Wówczas sławią ich cnoty i talenta, zasługi u grobu familijnego, aż wreszcie nikną, zawadziwszy wprzód o wszystko, nie zostawiając po sobie nic, ani czynu, ani myśli, ani nawet słowa. Przychodzi zapytać siebie, jakim sposobem zdołali zajmować tyle miejsca i tak długo w społeczeństwie, potrzebującem przedewszystkiem ruchu, postępu i inicyatywy, aż oto, w chwili gdy się najbardziej dziwimy, występują nam przed oczy ich synowie, upostaciowujący wskrzeszenie i uwiecznienie panów ojców.
Osobistości powyższe stanowią tę siłę przeważną, przeciw której od pierwszego związku społeczeństwa, geniusze walczą na próżno, a którą górującą i czczoną, napotykamy we wszystkich klassach, wśród szlachty, mieszczaństwa, pomiędzy adeptami wiedzy, sztuk pięknych, w wojsku: stowarzyszenie nierozerwalne, które bez różnicy stopni rodów, braci swoich wszędy sławi i wyznaje; spójnię potężną, przechodzącą z rodu w ród i z pokolenia w pokolenie, niby wieczyste karty pobytu między ludzką głupotą, szeregi zdań i myśli gotowych dających się zastosować do każdego przedmiotu czuwającą pysznie a niewzruszenie nad świętym przybytkiem rutyny; którą wreszcie zowią: miernotą.
Nowy mój kolega, mający przyczynkiem do tej rasy, nie mały już wpływ wywierał na współuczniów równego wieku, a nawet starszych od siebie, tak dobre o sobie rozumienie może zaimponować drugim, skoro jest nieograniczone, a przedewszystkiem — niezasłużone.
Dość mi było spojrzeć na młodego wicehrabiego, by utracić wszelką chęć do wszczęcia z nim rozmowy; ale że matka chciała bym się z nim zapoznał, i, że od wczorajszej utarczki byłem w jak najlepszych stosunkach z większością kolegów, podszedłem do niego i przedstawiłem mu się, powołując się po prostu na znajomość naszych matek.
— Ja mam swoich przyjaciół, — odpowiedział oschłe, nie patrząc prawie na mnie. — I innych nie potrzebuję. Przyjaciół miewa się tylko między równymi.
Widocznie to małe oślę, powtarzało frazes zasłyszany. Dałem mu pokój, nie mniej wszakże nie umiałem sobie wytłómaczyć tego, com widział i słyszał wciągu tych dwudziestu czterech godzin.
Tymczasem matka nadeszła. Opowiedziałem jej wrażenia. By jej wszakże nie trwożyć zbytecznie, nic nie wspomniałem o bitwie wczorajszej, Domyśliła się od razu postępowania pani d’Angleplerre i zaleciła mi naturalnie nie zważać więcej na jej syna: wreszcie dodała:
— Jeżelibyś miał tu jakąkolwiek przykrość, moje drogie dziecko, powiedz, przeniosę cię na inną pensyę.
Ściśle biorąc, nie przytrafiło mi się jeszcze nic takiego, co by się każdemu innemu przytrafić nie mogło.
Co mnie wyłącznie przytrafić się miało, zaraz zobaczymy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.