Spiskowcy (Thierry, 1891)/Prolog. Bella

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gilbert Augustin Thierry
Tytuł Spiskowcy
Podtytuł Romans z czasów drugiego cesarstwa
Wydawca Księgarnia Br. Rymowicz
Data wyd. 1891
Druk Trenke i Fusnot
Miejsce wyd. Petersburg
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PROLOG.

Bella.

Zapadający wieczór owijał szatą ciemności Londyn... Wieczór kwietniowy, ciepły był i wilgotny. Tego roku — 1854 — bardzo wcześnie wiosna rozwinęła wszystkie kwiaty wilgocią przesyconej Anglji, i prawie wyzłociła słońcem kraj, w którym, jak opiewa stara piosnka: «tak zielone są łąki, tak jasne włosy, tak niebieskie, słodkie oczy, tak różowe uśmiechy».
Na złoconej wieży Westminsteru wielki zegar wydzwonił siódmą godzinę. Miasto zaczynało się uspokajać. Dokoła świętego Pawła ruchliwa część miasta z niejakim hałasem składała narzędzia pracy do dnia następnego. Bankier z ulicy Fleet Street zamykał swoje biuro, szczęśliwy, że może udać się do sweet home swej willi; na Straudzie jedna po drugiej świecić zaczynały latarnie, a od Hay Market do Oxford Road w płomieniach gazu świeciły się przepyszne wystawy jubilerów. Jeszcze chwila, a trawniki parku Saint-Jameskiego staną się miękiem łożem wszystkich uliczników, sypiających pod otwartem niebem, podścieliskiem dla miłostek kobiet irlandzkich, tych błędnych gwiazd londyńskich nocy... Wieczór zapadał; wieczór kwietniowy, ciepły i wilgotny.
Po lewej stronie ulicy Regent Street, nieco ku cyrkowi, restauracja Arditiego, szynczek włoski, renomowany w kołach, znających się na elegancji i wygodzie, patrzył cały szeregiem oświetlonych okien na szare cienie nocy. Jak zwykle, jego gabinety (private rooms and beds) we wnętrzach swych ukrywały liczne pary miłosne, fast people, «żyjących szybko i gwałtownie», swells albo panny de Pimlico... Wszyscy ci goście świętowali i w rozpuście szukali rozkoszy. Była to jednak rozpusta à l’anglaise: wstydliwa i pozująca na czystość, a więc mniej pocałunków, jak butelek, — British respectability!...
Tego wieczora jednak w domu hulaszczym nie wszystko było ostrym wyrazem pijaństwa, lub słodkim — miłości. Na pierwszem piętrze, w najdyskretniejszym z «private rooms», dwóch ludzi siedziało za stołem. Obydwaj byli zamyśleni i milczący.
Jeden z nich mógł mieć około czterdziestu lat. Wysoki, silny, bardzo mocny jeszcze brunet, o długich włosach i kędzierzawej brodzie; mężczyzna ten, sądząc z jego wyszarzanego odzienia, mógł należeć do licznego szeregu podejrzanych figur, nie mających nigdy zapewnionego dnia następnego: mógł to być tak dobrze jakiś profesor literatury, jak koncertant, którzy zewsząd spadają na ulice Londynu, tego miasta, gdzie schody bliźniego są tak strome, a chleb jego ręką podany kaleczy usta.
W tej chwili mężczyzna ten zjadał, a raczej pożerał: szynkę, roast-beeff — wszystkie łakocie angielskiego pałacu — piwo i wino reńskie wchłaniał w siebie ten milczący człowiek.
Towarzysz jego, bo nie współbiesiadnik, prawie starzec, patrzył na to gwałtowne żywienie się. Sam prawie nic nie jadł. Był to gentleman starannie wygolony, łysy, nadzwyczaj starannie odziany. Przypominał swym czarnym strojem i białym krawatem jednego z tych dziekanów-archidjakonów, świadczącego własną osobą przed zgromadzeniem o dziełach Wszechmocnego. Błyszczące jednak jego płowe oczy, ciemna cera twarzy i żywe ruchy zdradzały go. Nie było to dziecię Anglji, lecz cudzoziemiec.
Per Bacco! — odezwał się nareszcie mężczyzna o bogato wyposażonej czuprynie... Che pranzo!... Oh! veramente stupenda...
— Przepraszam cię, Marino! — zauważył drugi, przerywając towarzyszowi zdanie, na które zaspokojony w zasadzie głód pozwolił mu się zdobyć; garson, który nam usługuje, jest włochem: rozmawiajmy więc po francuzku i bądźmy ostrożni!
Młodszy skłonił się.
— A więc ma to być rozmowa poważna, Ekscelencjo!
— Bardzo poważna, mój kochany.
Ebbene!... mówmy więc po francuzku. chociaż jestto «żargon nosowy, napółbarbarzyński i smrodliwy», jak go świetnie określił nasz wielki Alfieri! Mój Boże, jakże tutaj czuję się bezpiecznym!... Kuchnia godna Apicjusza, wina, które opiewałby Horacy i uśmiech życzliwy najwspanialszego z mecenasów!... A nadto — dodał zniżonym nieco głosem — tutaj niema przy najmniej zbirów, szpiegów, żadnych ohyd policji pana Bonapartego... Ah! ten pan Bonaparte!...
Po tym wykrzykniku jeszcze usilniej jął stukać po talerzu; prawdopodobnie żołądek jego składał sobie zapas na dzień jutrzejszy.
— Czy masz pan jakie wiadomości od jegomości z «młodych Włoch»? — zapytał nagle ten, którego Marino nazwał «ekscelencją».
Wyrazy te wymówił tonem, zdradzającym nienawiść i wielką pogardę.
— Żadnej!... Wielkie milczenie, dunque wielki projekt!
— Albo raczej wielka apostazja, naiwny!
— Oh, ekscelencjo!
— Czy wy czytacie kiedy, młodzi ludzie, Przeglądy, wydawane w Szwajcarji, lub w Niemczech? Nie... Dowiedz się, że wasz Mazzini znów chwycił się pióra. Teraz już nie pożycza pieniędzy, ale otwarcie zagrabia cudze myśli: nowa zmiana w jego bandytyzmie! Teraz ten sławny Józef pisze. Oh! liche kazania! Wolność z Chrystusem; podbój przez Ewangelję! Kawałek złego Giobertiego ten pan «prorok idei!» Watykan z pewnością telegrafem prześle mu swoje błogosławieństwo: niech się tak stanie!... powtarzam: ciężkie odstępstwo!
Marino wyprostował się.
— Renegat, on, oswobodziciel Rzymu!... Jego sławny obrońca!
— A ja? — krzyknął nazywany ekscelencją — czy może ja nie byłem przy oblężeniu Rzymu! Członek waszej konstytuanty i żołnierz włoski! Ale ja mów nie wygłaszałem: biłem się! Nieprzyjaciel, francuzi p. Bonapartego, znaleźli mnie na barykadach Portese; byłem blizki śmierci, ranam i okryty!
Ekscelencja rzucił serwetę i wstał z krzesła.
— Oh, ma się rozumieć! — odpowiedział Marino, starając się gniew ekscelencji uspokoić: — Ekscelencja byłeś wspaniały: dusza bohaterów starożytnych, Kokles, bóg Mars, paladyn godzien Kapitolu!
— Mylisz się, mój kochany, skoro dziś wasi mazziniści odpychają mnie. Jestem, widać, do niczego, niezdolny, podły, zdrajca!... Tak, zdrajca! Wyraz ten był rzucony... Wiem o tem... Niewdzięczna ojczyzno!
— Phe!... Wszystkie ojczyzny są niewdzięczne!... Ale, jak śpiewała boska Pasta: Dolce ingrata patria!... Niewdzięczne, a przecież tak słodkie!
Głęboka cisza nastąpiła po cytacie tej szanownej kawatyny, a «paladyn godzien Kapitolu» położył się na kanapie:
— Nakoniec, tak czy nie, — zapytał — otrzymałeś jakie wiadomości?
— A więc, tak — odrzekł Marino, zbliżając się do rozciągniętej na kanapie «duszy wspaniałej»...
Czy przypominasz pan sobie pewnego człowieka, który służył pod pańskiemi rozkazami w legjonie Czerwonych?... Dzielny, waleczny... niejaki Pianori?... Ale, na honor, ja nic, nic nie wiem, nic!
W tej chwili aż do nich doszedł z ulicy przewlekły, nosowy głos roznosiciela gazet: «Evening Papers!» Ważne depesze z Francji!!»
Jednocześnie z Regent Street dochodziły stłumione głosy.
Głos roznosiciela ciągnął dalej: «Okropny zamach na życie cesarza francuzów!»
Dwaj włosi spojrzeli na siebie. Ekscelencja zadzwonił: wszedł garson.
— Prędko!... prędko!... Kupić mi ten dziennik!
Garson wyszedł i po chwili wrócił i podał Ekscelencji «Evening Star».
Wówczas stary włoch, nachylając się nad dziennikiem, przeczytał głośno:

Ostatnie depesze.
Paryż, godz. 5 popoł.

W dniu dzisiejszym na polach Elizejskich niejaki Pianori kilkakrotnie wystrzelił z pistoletu do cesarza francuzów. Napoleona żadna kula nie dosięgła. Morderca, ciężko ranny, prawie rozszarpany przez publiczność, znajduje się w ręku sprawiedliwości.
Żadnych szczegółów; tuż pod depeszą, nadesłaną z Francji, liczne telegramy włoskie.
Ekscelencja czytał dalaj:
«Neapol, godz. 10 rano. Wczoraj, w teatrze San-Carlo miało miejsce pierwsze przedstawienie nowego baletu «Kobiety i kwiaty». Sala widzów okazała i świetna. Przyjęcie entuzjastyczne. Tancerki wywoływano aż siedm razy».
Ekscelencja nie mógł czytać dalej; dziennik z rąk mu wypadł, i dawny członek zgromadzenia rzymskiego padł na krzesło. Schylił głowę, jak gdyby nagle wstyd rozpaczliwy ogarnął go; mówił głosem stłumionym, łzy błyszczały w jego oczach.
— Jeszcze jedna szubienica!... Zawsze nasza krew, zawsze!... W czasie, gdy my cierpimy, te nędzne Włochy śpiewają, tańczą i oddają się miłości: putta!... A więc, narodzie bezwstydny, jeśli takiem jest twoje przeznaczenie — niech się spełni!...
Pięścią w stół uderzył i mówił dalej:
— Co do mnie, mam już dość!... Dość już tego wygnania bez końca, tego tułania się po szerokim święcie, tego życia dzikiego zwierza, które poszukują i prześladują wszystkie policje świata całego! Ah, wasi panowie «młodych Włoch» pogardzają memi siwemi włosami! Dobrze! Odtąd te siwe włosy nigdy się nie skłonią przed nimi! Finita la comedia! Odzyskuję wolność!
— Jaką wolność? — zapytał Marino, wywołując uśmiech na swej twarzy.
— Chcę stać się sobą i mieć jednego tylko pana: siebie samego!
Ekscelencja wstał z krzesła i przechadzał się po pokoju wielkiemi krokami.
— Tak... Niech się stanie! Jutro napiszę do kardynała-sekretarza stanu. Znałem dawniej Antonellego, i...
— Jakto? Pan napiszesz do tego człowieka?!...
— Do niego samego. Będę prosił o łaskę i amnestję mam pewną. Per Dio, chcę stać się do innych podobnym: O Romagnuoli tornati in bastardi!
Zapalił cygaro i znów położył się na kanapie. Zamknął oczy i puszczał kłęby sinawego dymu.
— Nareszcie, ujrzę cię, Rawenno, kraju mój! i ciebie, mój pałacu del la Porta Serrata, od tak dawna opuszczony!... Ah! te szczęśliwe Włochy, które pękają z radości!... A więc, niech żyje rozkosz! Niema już żadnej polityki, żadnych głupstw sentymentalnych, niema już czarnej nędzy! Nie, ale za to zbytek, przyjemności, maskarada bez końca, karnawał bez postu!... Conajwyżej samotność mi cięży: mam chęć skosztować rozkoszy szczęścia małżeńskiego!
— Małżeństwa? — zdziwił się Marino... Ekscelencja zapomina o swych sześćdziesięciu kilku wiosnach.
Starzec podniósł zlekka głowę.
— Sześćdziesiąt i trzy lata, panie artysto: wiem o tem!... Dlatego też pragnę związku, zgodnego z memi marzeniami; małżeństwa według moralnych zasad mej ojczyzny! Poszukam jakiej pięknej primadonny za kulisami San-Carlo, jakiej gwiazdy baletu wśród tancerek la Scala!
— Ekscelencja żartuje.
— Nigdy nie żartuję!
— A cóż na to powiedzą portrety przodków, wielcy condottierowie zmarli zaszczytnie, którzy i w dzień i w nocy patrzeć będą na waszą ekscelencję?!
Starzec wstał nagle, wyprostował się dumnie i skierował kroki ku oknu, które ruchem gwałtownym otworzył: blady był, gniew go dusił. Marino podszedł do niego i oparł się o balkon.
Na ulicy, przed «supping house», zatrzymało się wielu przechodniów. Trupa śpiewaków i muzykantów wędrownych, którzy są jedną z plag Londynu, występowała z koncertem pod gołem niebem, na trotuarze. Dwoje skrzypiec zgrzytało, harfa dźwięczała fałszywie, a po nad tym zbiegiem najokropniejszych dysharmonij, głos kobiecy śpiewał brindisi z «Traviaty», owo «Libiamo ne lieti calici», tak popularne i znane wszędzie.
— Ładny głos! — zauważył Marino — ale ani metody, ani szkoły... Ah, gdybym ją był uczył!
— Eh, piccola! Eh, ptaszku!... — zawołał potomek condottierów — szylling dla ciebie!... Łap!... A teraz chodź do nas i zaśpiewaj nam piosnkę!
Kobieta spojrzała na mówiącego, dokończyła swą «arję brawurową», poczem weszła do domu; w parę chwil potem wchodziła do «dining room».
Była to istota rzeczywiście piękna, młoda, wysokiego wzrostu, o skórze ciemno-bronzowej włoszek. Oczy jej wielkie, koloru habru, włosy krucze, spięte złotą szpilką, nadawały jej twarzy, o klasycznie czystych rysach cudownych transtewerjanek, które na boginie wyrastały pod pędzlem genjalnego Sanzio, te cechy cudownej piękności, jakim oprzeć się trudno. Dziwacznie ubrana, śliczna ta istota, miała na sobie kostium teatralny z jakiejś operetki: spódnicę szkarłatną Fenelli, kilka ozdób, nabytych przy rozprzedaży starej garderoby teatru «Covent-Garden», a na piersiach bukiet sztucznych kwiatów; były to dzikie różyczki.
Diva uliczna zatrzymała się na środku pokoju i śmiało patrzała na dwóch mężczyzn. Uśmiech rozchylił jej usta i ukazała zachwyconym włochom sznur białych, perłowych jej ząbków. Nie badała długo nieznajomych — wzrok jej natychmiast zatrzymał się na osobie czarno przybranej. Divy wiedzą zawsze, do kogo należy się zwracać.
— Oto jestem. Co mam zaśpiewać?... Czy «Santa Lucia»? Ale nie widzę tutaj fortepjanu... Któż będzie mi akompanjował?
Ekscelencja spoglądał na nią okiem znawcy.
— Dobrze... Jakto, mówisz po francuzku?
— Ma się rozumieć! ojciec mój był nauczycielem w Marsylji.
— Urodziłaś się we Francji?
— O nie!... W Rzymie, na Borgo.
— Córka nauczyciela?... Jesteś więc uczoną?
— Tak, umiem wszystko... nawet umiem nie wiedzieć, czego wiedzieć nie należy.
Śmiała się... Studjowała, badała wzrokiem dwóch mężczyzn, którzy się także śmieli.
Ekscelencja wskazał dzikie róże. które ozdabiały ładną dziewczynę.
— A więc nie jesteś tak dziką, jak emblemat twego stroju?
— A nadewszystko nie tak zwiędłą! — odpowiedziała śpiewaczka.
— Daj mi te kwiaty, piękna divo!
— Nigdy!... To talizman!
— Przeciwko urokowi złych oczu?
— Pańskie już nie są niebezpieczne!... Nie, lubię te kwiatki: ojciec je lubił.
— Ładny frazes!... Niech żyje uczucie! Jak się nazywasz?
— Bella.
— Pseudonym!... ale prawdziwe nazwisko, to od Boga dane?
Śpiewaczka wzruszyła ramionami!
— Oh, Bóg!...
— Do djabła!... Papistka i wolnomyślna?... Zbieg dziwny!
Bella wahać się zdawała, ale nagle zupełnie poważnie odpowiedziała:
— Panowie włosi... Widzę to... A więc nazywam się Rozyna Savelli!
Rzuciła im to nazwisko z taką dumą, jak gdyby powiedziała: jestem Falcon lub jestem Malibran. Bezwątpienia spodziewała się, że sprawi «wrażenie».
Rzeczywiście sprawiła je.
— Savelli? Znałem podczas oblężenia Rzymu niejakiego Scipione Savelli; walczył pod moje mi rozkazami i był ranny na bastjonie św. Pankracego. Dzielny człowiek.
— To mój ojciec.
— Ojciec!... Oh, wybacz pani!... Savelli?... Wywołujesz pani okrutne wspomnienia... Nazwisko, zapisane do księgi martyrologicznej świętej wolności!... Savelli, jedna z ofiar, jak mi się zdaje, pana Bonapartego...
Kobieta zbladła, oczy jej rzucały błyskawice: głosem ponurym odrzekła:
— Dwa razy go rozstrzelali!... To był mój ojciec.
— Dwa razy rozstrzelany! Nędznicy!... Ale gdzie i kiedy stała się ta zbrodnia?
— W Prowancji... Po zamachu stanu... W czasie wielkiego powstania na południu...
— Zgaduję, niestety! Wielu wodzów «młodych Włoch» połączyło się z republikanami francuzkimi i padli, jak bohaterowie... Zawsze nasze marzenia bezowocne... Szaleństwo!
— Szaleństwo — może, ale wzniosłe!... Mój ojciec stał na czele garstki powstańców w Varze... Oh, tak panie, ojciec mój był dzielnym, odważnym człowiekiem, zakochanym w wolności; gorące serce gorzało w jego piersiach świętą miłością drogiej ojczyzny!... A jak on nienawidził tego p. Bonapartego, tego burzyciela Rzymu, tego przedsiębiorcy papieża i księdza! Znał go dawniej, gdy był takim samym carbonaro, jak on, gdy obydwaj spiskowali w tej samej legji, w tej samej vente. Renegat! Savelli pragnął walki... Na pierwsze wezwanie porzucił Marsylję, uczniów, przyjaciół i połączył się z innymi. Odważny!... Schwytany na barykadzie, został natychmiast oddany na pastwę żołdactwa!... Ale śmierć go przyjąć nie chciała: nie zabito go... Poprzeszywany kulami, oddany został do ambulansu, gdzie rany jego opatrzono... Przez litość, sądzisz pan może?... Odzież szukać ludzkich uczuć u zwierząt drapieżnych! O nie, nie umiałbyś pan nawet wyobrazić sobie, co to byli za ludzie, członkowie «Komisji mieszanych» i ich prokurator Besnard, ohydny Besnard, «Rzeźnik biały», jak go nazywali! Nikczemnicy, podli!... Z rozkazu tego Besnarda przyniesiono mego umierającego ojca, nie przyprowadzono, ale przyniesiono na zgromadzenie rady wojennej. Stać nie mógł, z ran krew się sączyła... Podli! podli!... Skazano go... i wówczas... wówczas ci rozbójnicy rozstrzelali go po raz drugi!!... Podli!...
Savelli wypowiedziała to wszystko jednym tchem, z uczuciem wściekłości, która ją nagle ogarnęła; zęby jej zgrzytały, pięście, konwulsyjnie zaciśnięte, przecinały powietrze, oko suche pałało straszną nienawiścią. Ekscelencja patrzył na nią w milczeniu.
— Nędzni! — wymówił po chwili... Ale pani, jego córka, cóżeś zrobiła, ażeby się za niego zemścić?
— Ja? — krzyknęła Rozyna. Byłam nauczycielką w Marsylji. Wypędzono mnie, jak psa parszywego... i schyliłam głowę!... Oto wszystko!
— Wszystko?... To niewiele!
— Niestety!
— A teraz, poverine, przebiegasz przedmieścia Londynu.
— Tak, byłam głodną!
Rozyna drżała ze wzruszenia i z gniewu. Zamilkła. Starzec patrzył na nią, badał ją.
— Nieszczęśliwy Savelli!
Nagle Rozyna stanęła przed starcem i wyrzuciła z siebie te wyrazy:
— Słuchaj:... mam dwadzieścia dwa lata, jestem bardzo piękną... Czy chcesz pomścić zmarłego?... Chcesz? Będę twoją własnością, twoją rzeczą... oddam ci ciało, oddam ci moją duszę!
Starzec drgnął.
— Przyjdź więc pani do mnie.
— Kiedy?
— Jutro.
— Ulica?
— Piccadilly, numer 3.
— O kogo mam pytać?
— Książę Guido de Carpegna.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gilbert Augustin Thierry i tłumacza: anonimowy.