Pasikoniki w winnicach grają zielonym dyszkantem, aż tutaj słychać z karczmy pohukiwania niedzielne i bas przeciągle-zachrypły pijackiej harmonji, a przepiórki we wczesnem zbożu krzyczą: tit-pi-lit, jak w powieściach Weyssenhoffa. Przy szklanicach zgromadziła się młodzież, kolorowemi chustami ocierając pot z lśniących policzków, a honoracje, gwarząc, poklepują się po brzuszkach wydatnych, na których łańcuszek z tombaku zwisa lub srebrna podkowa. Jegomość z szkarłatnym nosem kroczy powoli i godnie, resztkę włosów siwawych oraz poważną łysinę chroniąc od pyłu szarym parasolem. Za nim spokojnym truchcikiem biegnie brunatny stróż domu, niczemu się nie dziwiący, nawet z blachy polerowanej wagonom,
żwawo biegnącym na horyzoncie z trzaskiem wesołym po szynach. Pykaj z fajki, mój chłopcze! nim do złotej sięgniesz dewizki, którą — spadkiem po ojcach — wkrótce pysznić się będziesz; przyszły winnic dziedzicu, a dzisiaj koźlarku kosmaty, z dzikiej wierzbiny o zmierzchu tony wydmuchujący, tak ciemne, jak moszcz pęczniejący w nagrzanych winogronach, tak cierpko-upajające, jak te samotne me słowa.