Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom III/Nieczystość/Rozdział XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XXVI.

Paskal został olśniony, oczarowany; znalazł bowiem Magdalenę tysiąc razy piękniejszą, niż wczoraj. A chociaż był doskonałym znawcą, jak to poprzednio oznajmił księciu, chociaż już użył i nadużył tych wszystkich skarbów piękności, wdzięków i młodości, które nędza lub chciwość czynią hołdownikami bogactwa, nigdy nie przypuszczał nawet, ażeby podobna kobieta jak Magdalena istnieć mogła na świecie, i rzecz dziwna, albo raczej naturalna dla tego człowieka zepsutego, skażonego przesyceniem się wszelkiemi rozkoszami, że nawet w tej chwili jeszcze stawiał dziewiczą postać Antoniny obok postaci margrabiny; w jego oczach Wenus zdawała się uzupełniać Hebą.
Magdalena, korzystając z mimowolnego milczenia Paskala, rzekła do niego oschłym tonem, takim jednak, który nie zdawał się wcale przypominać wczorajszej sceny, pomimo kilku słów dodanych do jej nazwiska na bilecie wizytowym:
— Mam weksel na imię pańskie... i... chciałam się widzieć z panem dla ułożenia niektórych interesów.
Ten ton wzgardliwy i obojętny zmieszał Paskala, który spodziewał się jeżeli nie usprawiedliwień jakich, to przynajmniej pewnego tłumaczenia z powodu wczorajszego zajścia, dlatego też odpowiedział jąkając się prawie:
— Jakto... pani... przybywa tutaj... tylko... tylko... względem... tego wekslu...
— Względem tego wekslu... przedewszystkiem... a potem także i względem innej rzeczy.
— Domyślam się tego — powiedział do siebie Paskal z westchnieniem pewnej ulgi — weksel był tylko prostym pozorem. To dobry znak. Poczem dodał głośno — pani weksel należy do czynności mego kasjera, otrzyma on rozkaz wykonania żądania pani. Co się tyczy tej drugiej rzeczy, która panią do mnie sprowadza, spodziewam się że ta... jest... moją osobistą...
— Tak, panie.
— Zanim przystąpimy do niej, czy pani pozwoli mi uczynić jedno pytanie?
— Jakie?
— Na bilecie, który mi pani kazała oddać, napisała pani, że wczoraj widzieliśmy się w pałacu Elysée?
— Więc tedy?
— Ale zdaje mi się, że pani przypomina sobie nasze spotkanie... tylko piśmiennie.
— Nie rozumiem pana.
— Oto — rzekł Paskal, odzyskując nieznacznie swoją pewność i myśląc, że oschłość głosu Magdaleny była tylko udaniem, którego celu jeszcze nie pojmował. — Oto, pani margrabino, przyznaj pani... że wczoraj obeszłaś się bardzo surowo że sługą swoim...
— To prawda panie. Ale cóż stąd...
— I pani nie czuje żadnego żalu... że byłaś tak złośliwą... Pani nie żałujesz tego wcale...
— Bynajmniej...
— Rozumiem... wywarło to najpomyślniejszy skutek na tym zacnym arcyksięciu — odważył się powiedzieć Paskal z uśmiechem, spodziewając się że tym lub owym sposobem zdoła wyrwać Magdalenę z jej lodowatej obojętności, która go już zaczynała niepokoić — to bardzo zręcznie przybierać pozory stawania w obronie godności tych, nad którymi panujemy... będąc kobietą piękną... godną uwielbienia, jaką pani jesteś; pani musi robić z tym biednym księciem wszystko, co ci się tylko podoba... wyjąwszy... że nigdy nie zrobisz z niego człowieka rozumnego... i człowieka szlachetnego, jestem tego pewny.
— Co pan mówi?
— Oto, pani margrabino, nie widziałem jeszcze pani weksla — i otworzył go — założę się, że to idzie o jaką nędzną lichotę. Rzeczywiście... byłem tego pewny... czterdzieści tysięcy franków... Cóż taka kobieta jak pani zrobi z taką drobnostką w Paryżu... Ah!... ah!... czterdzieści tysięcy franków... to tylko arcyksiążę niemiecki zdobyć się może na podobną wspaniałość.
Z początku Magdalena słuchała Paskala, nie rozumiejąc go wcale. Wkrótce jednak pojęła myśl jego, uważał ją za kochankę księcia, żyjącą z jego szczodrobliwości; żywy rumieniec wystąpił na lica Magdaleny. Potem chwila namysłu uspokoiła ją, i była nawet wdzięczną Paskalowi za jego domysł; dlatego też odpowiedziała z lekkim uśmiechem:
— Jak uważam... pan nie lubi księcia.
— Nienawidzę go! — zawołał Paskal zuchwale, zachęcony uśmiechem margrabiny, i sądząc że postąpi po mistrzowsku biorąc się odrazu do rzeczy. — Nie cierpię tego przeklętego księcia, gdyż on posiada skarb, który chciałbym mu wyrwać chociażby ceną wszystkich moich bogactw...
I Paskal pałającym wzrokiem rzucił na Magdalenę, która mu odpowiedziała:
— Skarb?... nie sądziłam, ażeby książę był tak bogaty... kiedy udawał się do pana... o pożyczkę.
— Pani — odpowiedział Paskal po chwili milczenia — tym skarbem... pani jesteś.
— Co znowu, pan mi pochlebia i upewniam pana... że uważasz księcia za daleko bogatszego aniżeli jest rzeczywiście.
— Pani — odpowiedział Paskal po chwili milczenia — przystąpmy prosto do rzeczy, to najlepsza metoda. Pani jest kobietą rozumną, ja też nie jestem zupełnie głupi, możemy się więc porozumieć, co do.
— Co do czego panie?
— Zaraz to pani powiem. Jeżeli za granicą nie uchodzę zupełnie za niewiniątko pod względem finansowym, uchodzę za to za człowieka posiadającego niejaką zamożność, nieprawdaż?
— Uchodzi pan za człowieka bardzo bogatego.
— To jest za takiego, jakim jestem, i dowiodę tego pani zaraz; miljon franków na koszta zagospodarowania... sto tysięcy liwrów rocznego dożywotniego dochodu, bogaty podarunek ślubny, jakiego wszyscy książęta Niemiec razem zebrani zapłacić nie zdołali, zebrawszy składkę pomiędzy sobą. Cóż pani na to powie?
Magdalena, nie rozumiejąc tego wcale, spojrzała na Paskala z wielkiem zdziwieniem. Finansista dodał po chwili:
— Ta hojność zadziwia panią, albo też pani mi nie wierzy? Zdaje się to pani niepodobnem... lecz przekonam panią, że ja mogę sobie pozwolić na takie kaprysy. Patrz pani, jest to rejestrzyk do niczego prawie nie podobny, i wydobył z jednej szufladki swego biurka zapisaną kartę papieru; jest to mój bilans, i nie będąc bardzo biegłą w finansach, może pani przekonać się, że tegoroczny mój inwentarz dochodzi do dwudziestu siedmiu miljonów, pięć kroć sta tysięcy franków. Teraz, przypuśćmy, że mój kaprys kosztować mnie będzie okrągłą liczbę trzech miljonów, zawsze mi jeszcze pozostanie dwadzieścia cztery pięknych miljonków, które obracane tak, jak ja niemi obracam, zawsze mi przyniosą około miljona pięciu kroć stu tysięcy franków, a ponieważ wybornie się utrzymam za pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt tysięcy franków rocznie, zatem w przeciągu trzech lat odzyskam moje trzy miljony, wydane dla owego kaprysu. Dlatego powiadam pani margrabinie, ponieważ szczególniej co do podobnych kaprysów trzeba zawsze wyrachować i dowieść, że człowiek może dotrzymać co obiecuje. Powiedz sama, czy poczciwy Paskal nie wart jakiego księcia?
— Więc pan taką ofiarę dla mnie chce... uczynić?
— Opuść pani arcyksięcia, daj mi zadatek, a wyliczę pani z ręki do ręki cały miljon w biletach skarbowych. U mego notarjusza zeznaję akt na sto tysięcy franków rocznego dochodu... i jeżeli papa Paskal będzie zadowolony... to nie na tem jeszcze koniec jego szczodrobliwości...
Finansista mówił szczerą prawdę, ofiarę tę chciał z całego serca uczynić; coraz większy urok, jakiego doznawał na widok Magdaleny, jego duma, którąby zaspokoił, gdyby mu się udało pozbawić księcia jego kochanki, potem próżność otoczenia jej w oczach całego Paryża wielkim przepychem i wzbudzenia powszechnej zazdrości, nareszcie niecna nadzieja doprowadzenia margrabiny siłą pieniędzy, do porwania Antoniny Franciszkowi, wszystko to w jego cynizmie, w jego podłości usprawiedliwiało ofiarę uczynioną Magdalenie.
Oceniając z tej wspaniałej ofiary, i jeżeli tak powiedzieć można, z tego termometru człowieka szkatuły, wpływ, jaki na niego wywierała, Magdalena ucieszyła się w duszy, i chcąc lepiej poznać szczerość tej ofiary, odpowiedziała, udając pewną wątpliwość:
— Rzeczywiście, panie, propozycje te przewyższają moje zasługi i prawa... lecz...
— Dodam jeszcze pięćdziesiąt tysięcy franków rocznego dochodu i zachwycające mieszkanie wiejskie. To moje ostatnie słowo, margrabino.
— Oto i moje ostatnie słowo, panie Paskal — odpowiedziała Magdalena, podnosząc się i rzucając na niego spojrzenie, które go przejęło drżeniem. — Posłuchaj mnie pan uważnie: pan jesteś nikczemnie chciwy; hojna ofiara pana przekonywa mnie zatem o wrażeniu, jakie na panu uczyniłam.
— Jeśli ta ofiara jest niedostateczna — zawołał Pascal składając ręce — mów pani, a ja...
— Milcz pan, nie potrzebuję twoich pieniędzy.
— Cały mój majątek jeśli potrzeba.
— Spojrzyj ma mnie uważnie, panie Paskal, a jeżeli śmiałeś kiedy spojrzeć w oczy uczciwej kobiecie, jeżeli umiałeś wyczytać prawdę z jej czoła, przekonasz się, że ja mówię prawdę. Gdybyś pan cały majątek złożył, tu, u stóp moich, zawsze wzgarda i niechęć, jakie czuję dla ciebie, pozostaną w mej duszy.
— Zgnieć mnie pani, ale pozwól powiedzieć sobie...
— Milcz pan... podobało mi się pozostawić pana przez chwilę w mniemaniu, jakobym była kochanką księcia... naprzód, ponieważ nie dbam wcale o szacunek człowieka podobnego panu, a potem, ponieważ cię to zachęca w twoich zuchwałych propozycjach.
— Ależ w takim razie... dla czegóż mi było...
— Milcz pan... chciałam znać wielkość wpływu, jaki na pana wywieram; wiem już teraz wszystko... i będę z tego korzystać.
— O! tego właśnie pragnę, jeżeli tylko pani chce...
— Przyszłam tutaj dla dwóch przyczyn; pierwszą jest... zrealizowanie tego wekslu...
— Natychmiast, lecz...
— A potem, przyszłam jeszcze, ażeby położyć koniec nikczemnemu nadużyciu, jakiego się pan dopuszczasz z usługi wyświadczonej pozornie w celu szlachetnym mężowi mojej najlepszej przyjaciółki, panu Karolowi Dutertre.
— Pani go zna? ah! widzę teraz całą zasadzkę.
— Każda zasadzka jest dobra, byle tylko podejść istoty szkodliwe; pan się w nią złapałeś...
— Być może, moja pani — rzekł Paskal ściskając zęby z gniewem i rozpaczą, gdyż nakazująca piękność Magdaleny, podniesiona jeszcze jej mową ożywioną drażniła jego żądze aż do szaleństwa — być może, iż pani zbyt wcześnie triumfuje.
— Zobaczy to pan...
— Zobaczymy — odpowiedział Paskal, udając odwagę i zuchwalstwo pomimo męczarni, które go dręczyły — zobaczymy.
— Natychmiast... tu... na tym stole podpiszesz pan akt, mocą którego zobowiążesz się pozostawić panu Dutertre tenże sam czas, jaki mu ustnie obiecywałeś do spłacenia całej należytości.
— Lecz...
— Ponieważ pan mógłbyś mnie oszukać, a ja nie znam się na interesach, poruczyłam memu notarjuszowi spisanie tego aktu, ażebyś go pan potrzebował tylko podpisać.
— To żart chyba...
— Notarjusz przybył tu ze mną i czeka w przyległym pokoju.
— Jakto? przyprowadziła go pani?
— Nie zwykłam chodzić sama do takiego człowieka, jakim pan jesteś. Podpiszesz mi pan zatem ten akt natychmiast.
— W nagrodę zaś?
— Otrzymasz mą wzgardę i niechęć... jak zawsze...
— Na miłość Boską... Tego zanadto!
— Nie zmienię jednak mego słowa.
— Chcieć mi za darmo wyrwać mój najlepszy kąsek. Zofja Dutertre jest najlepszą pani przyjaciółką? ah! jej łzy będą gorzkiemi dla pani? ah! boleść tej rodziny ściskać będzie pani serce? Doprawdy! to wszystko przychodzi mi w samą porę i będę wiedział, gdzie mam wywrzeć moją zemstę!
— Odmawia pan tedy?
— Czy ja odmawiam? Jakto! pani margrabina uważa mnie chyba za jakiego głupca? i na kobietę rozumną, jesteś pani zbyt słabą... w tej chwili. Byłabyś mnie pani podeszła pieszczotami... pochlebstwem... byłabyś mnie ujęła obietnicami... zdolny byłem do wszystkiego...
— Powinieneś pan wiedzieć, że nikt się nie poniży, chociażby czegokolwiek miał żądać od pana Paskala, nawet niepodobna nikomu udawać chęci podejścia pana Paskala. Trudno upodlić się tak dalece; nakazuje mu się tylko, ażeby naprawił czyn niegodny, i on go naprawia... zniewolony... przymuszony... do tego, a potem znowu się panem Paskalem pogardza jak dawniej, dziś, wczoraj... jutro jak dzisiaj...
— Co za szaleństwo — zawołał finansista odurzony, prawie przerażony tym wyrazem przekonania, jaki przebijał w mowie Magdaleny, pytając samego siebie, czy ona czasem nie wie o jakim skrytym jego czynie, którymby go potępić mogła. Lecz człowiek ten chytry i przezorny, jak zręczny złoczyńca uspokoił się wkrótce po szybkiem roztrząśnieniu swego sumienia i dodał: A zatem gotów jestem być posłusznym... jeżeli mnie pani do tego zniewoli... czekam...
— Nie będzie to trwać długo.
— Czekam... czekam....
— Widziałam przy ulicy, na której pan mieszka, kilka mieszkań do najęcia. Wprawdzie niema w tem nic nadzwyczajnego, mój panie Paskal; lecz przypadek zrządził że znalazło się bardzo ładne pierwsze piętro prawie naprzeciwko tego domu.
Paskal spojrzał na Magdalenę jakby odurzony.
— Mieszkanie to najmuję dla siebie i jutro wprowadzam się do niego.
Jakieś wątpliwe przeczucie ogarnęło finansistę, zbladł.
Utkwiwszy palące spojrzenie w finansiście, Magdalena mówiła dalej:
— W każdej chwili we dnie i w nocy, będziesz pan wiedział że ja tam jestem. Nie będziesz mógł wyjść z domu ani wrócić do niego, nie przechodząc około moich okien, w których często znajdować się będę, ja dosyć lubię siadywać w oknie. Pan się nie ruszysz ze swego domu, upewniam pana o tem, urok niezwalczony... fatalny... więzić pana w nim będzie jakby za karę w każdej chwili. Mój widok będzie męczarnią dla pana, a jednak starać się będziesz widzieć mnie... Za każdym razem, gdy spotkasz moje spojrzenie, a często spotykać je będziesz, otrzymasz cios sztyletu w serce... a jednali, chowając się za firankami, śledzić będziesz każde moje spojrzenie.
Tak mówiąc, Magdalena zbliżyła się do Paskala drżącego, strwożonego, oczarowanego, dyszącego pod jej palącem spojrzeniem.
Poczem margrabina odezwała się jeszcze.
— Ale to nie wszystko... ponieważ mieszkanie to jest obszerne, Antonina, zaraz po swojem małżeństwie, przybędzie z Franciszkiem mieszkać razem ze mną... wtedy... to już sama nie wiem, co się z tobą stanie, mój biedny panie Paskal.
— Oh, to piekielna kobieta — szepnął finansista.
— Wyobraź pan sobie zatem, wszelkiego rodzaju męczarnie, jakie będziesz ponosić. Musiałeś pan bardzo być zajęty Antoniną, kiedy ją aż zaślubić chciałeś; musiałeś i mną bardzo być zajęty, kiedy cały twój majątek u stóp moich złożyłeś. I cóż! nietylko, że narażony będziesz na największe cierpienia, widząc, że kto inny posiada osoby, za któremi się tak szalenie uganiałeś (ja jestem wdową i myślę wyjść za mąż), ale nadto pan przeklniesz wszystkie swoje skarby, ponieważ każda chwila dnia powtarzać ci będzie, że one nie mogły przynieść ci żadnej usługi w zaspokojeniu twoich najgorętszych życzeń.
— Puść mnie pani — wyjąknął Paskal, cofając się przed Magdaleną, która ciągle trzymała go pod urokiem swego czarownego spojrzenia. Ah! ta kobieta... to prawdziwy szatan.
— Posłuchaj pan jeszcze — dodała margrabina — nie zdziwię się bynajmniej, mój biedny panie Paskal, jeżeli pomijając twoją zawistną wściekłość, twoją dziką zazdrość, przywiedzioną do obłąkania samą myślą miłosnego szczęścia Antoniny i mego, które prawie codziennie widzieć będziesz. Nie zdziwię się bynajmniej, powtarzam, mój biedny panie Paskal, jeżeli przy nieudolności twojej zaradzenia temu wszystkiemu... oszalejesz... albo też dla zakończenia wszystkich cierpień... zastrzelisz się nareszcie.
— Nie nastąpi to przynajmniej przed zaspokojeniem mej zemsty — rzekł zcicha Paskal, ogarnięty jakimś dzikim szałem, rzucając się do swego biurka, gdzie leżały pistolety. Lecz Magdalena, wiedząc jak się należało lękać takiego człowieka, posuwając się ku niemu krok za krokiem i trzymając go ciągle pod ogniem swego czarodziejskiego spojrzenia, na uczynione przez Paskala poruszenie nagle stanęła przy kominie i gwałtownie pociągnęła za sznur od dzwonka, na który już dawniej zwróciła uwagę.
To też w chwili, kiedy Paskal wybladły, przerażający, zwrócił się do niej, wszedł do pokoju z pośpiechem jego służący, zdziwiony nadzwyczajnie tem gwałtownem dzwonieniem.
Na łoskot otwierających się drzwi, na widok swego kamerdynera, Paskal opamiętał się, skwapliwie ukrył za sobą rękę, trzymając pistolet, i upuścił go na dywan.
Magdalena skorzystała z tych kilku chwil, ażeby się zbliżyć do drzwi, zostawionych przez służącego nawpół otwartemi i rzekła głośno do notarjusza, który znajdował się w przyległym pokoju i odwrócił się nagle, usłyszawszy silny kilkakrotny głos dzwonka.
— Przepraszam pana najmocniej, że tak długo musiałeś czekać, proszę bardzo, pójdź pan do nas.
Notarjusz wszedł do pokoju.
— Idź precz — zawołał Paskal z gniewem na swego służącego, poczem obtarł swoje blade czoło, zroszone zimnym potem.
Magdalena została sama z Paskalem i notarjuszem, któremu powiedziała:
— Czy pan przygotował akt dotyczący pana Karola Dutertre?
— Przygotowałem, pani margrabino, i pozostaje już tylko opatrzyć go podpisami.
— Bardzo dobrze — rzekła Magdalena, — następnie gdy Paskal, jak odurzony stał oparty o fotel umieszczony przed biurkiem, wzięła kartę papieru, pióro i napisała, co następuje:
Podpisz pan umowę, a nietylko, że nie będę mieszkała w twojem sąsiedztwie, ale jutro opuszczę Paryż, albo przynajmniej bardzo długo nie wrócę do niego, czego przyrzekam, święcie dotrzymuję.
Te kilka wierszy Magdalena oddała Paskalowi, mówiąc do notarjusza:
— Przebacz pan, ale mamy jeszcze jedną kwestję dotyczącą tego aktu, właśnie kwestję tę chciałam przedstawić panu Paskalowi.
— Bardzo dobrze, pani margrabino — odpowiedział notarjusz z ukłonem, gdy tymczasem Paskal czytał.
Zaledwie skończył to czytanie, odezwał się do notarjusza głosem wzruszonym, i jak gdyby chciał uniknąć grożącego mu niebezpieczeństwa.
— Gdzie jest akt... panie... akt... skończmy jak najprędzej.
— Przeczytam go panu naprzód — odpowiedział notarjusz, wydobywając go ze swego pugilaresu i rozwijając powolnie.
Lecz Paskal wyrwał mu go nagle z ręki, i rzekł jak gdyby wzrok jego był zupełnie zasłoniony:
— Gdzie mam podpisać?
— Tutaj panie, i przedewszystkiem stwierdzić swój podpis, ale jest zwyczaj...
Paskal drżącą i konwulsyjną ręką napisał stwierdzenie, podpisał, rzucił pióro na biurko i pochylił głowę, ażeby się już więcej nie spotkać z wzrokiem Magdaleny.
— Brakuje tu jeszcze jednej cyfry — dodał skrupulatny notarjusz.
Paskal zacyfrował, a notarjusz zabrał akt rzucając wkoło siebie zdumione spojrzenie, tak dalece wyraz bladej twarzy Paskala był przerażający.
Magdalena, zachowawszy całą krew zimną wzięła swój weksel, zostawiony na biurku i rzekła do finansisty:
— Ponieważ potrzebować będę wszystkich moich pieniędzy na dalszą podróż, i ponieważ jutro wyjeżdżam, pójdę przeto, jeżeli pan pozwoli, odebrać należytość z tego weksla.
— Udaj się pani do mej kasy — odpowiedział Paskal, machinalnie, z wzrokiem obłąkanym i krwią zaszłym gdyż po dotychczasowej jego bladości krwawy rumieniec wystąpił na jego twarz.
Magdalena idąc przed notarjuszem, który spróbował ukłonić się jeszcze raz, ażeby mu się powtórnie przypatrzyć, wyszła z gabinetu, zamknęła drzwi i rzekła do służącego:
— Gdzie jest kasa, mój przyjacielu?
— Wejdzie pani w pierwsze drzwi po lewej stronie dziedzińca.
Gdy margrabina wychodziła z salonu, ciężki łoskot rozległ się w gabinecie Paskala. Zdawało się, jak gdyby ciało jakieś upadło na posadzkę; służący, zostawiwszy Magdalenę i notarjusza, pobiegł skwapliwie do swego pana.
Margrabina, odebrawszy w biletach bankowych całą wartość swego wekslu, miała już wsiadać do pojazdu w towarzystwie notarjusza, gdy wtem ujrzała w bramie służącego, z trwogą wybiegającego z domu.
— Cóż się stało? mój przyjacielu — zapytał go notarjusz — zdajesz się być przestraszony.
— Ah! panie, co za nieszczęście! mój pan został tknięty apopleksją... biegnę po doktora.
I znikł udając się spiesznie w dalszą drogę.
— Tak myślałem — rzekł notarjusz, zwracając się do Magdaleny — ten poczciwy człowiek nie zdawał się być w swoim naturalnym stanie; czy pani nie zauważyła tego, pani margrabino?
— Przeciwnie, i ja zauważyłam coś szczególnego w twarzy pana Paskala.
— Daj Boże, ażeby to tylko nie było coś niebezpiecznego, pani margrabino, człowiek tak bogaty... umrzeć w samej sile wieku, prawdziwie... byłaby to wielka szkoda.
— Wielka szkoda, rzeczywiście, ale, jeżeli pan sobie życzy, odwiozę pana do domu, gdzie odda mi pan akt, dotyczący pana Dutertre, gdyż ja go zaraz potrzebuję.
— Oto jest, pani margrabino, ale nigdy na to nie pozwolę, ażeby pani miała dla mnie zbaczać z drogi. Wstąpię tu o parę kroków. Mam nawet tu interes.
— Niechaj i tak będzie. Ale bądź pan łaskaw zabrać ze sobą te czterdzieści tysięcy franków. Chciałabym mieć na podróż dziesięć tysięcy franków złotem, i weksel na Londyn.
— Zajmę się tem natychmiast, pani margrabino. Kiedyż mi pani każe przynieść do siebie pieniądze?
— Dzisiaj wieczorem, przed szóstą; pragnę bowiem wyjechać jutro rano, i to bardzo wcześnie.
— Przybędę niezawodnie, pani margrabino.
Notarjusz ukłonił się z uszanowaniem, a Magdalena kazała się zawieść do zakładów Karola Dutertre.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Magdalena chciała uzyskać i uzyskała trzy rzeczy, uznane naprzód za niepodobne: Ułaskawienie wygnańca. Małżeństwo Franciszka z Antoniną. Oswobodzenie Karola Dutertre.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.