Przejdź do zawartości

Siedem grzechów głównych (Sue, 1929)/Tom III/Nieczystość/Rozdział XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Siedem grzechów głównych
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Sept pêchés capitaux
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


XVIII.

Nazajutrz po tych wypadkach około — godziny drugiej po południu arcyksiążę znajdował się w swoim gabinecie; jeden z jego adjutantów, człowiek około lat czterdziestu, powierzchowności spokojnej, śmiałej, stał z jednej strony stołu, za którym i książę siedział z drugiej strony, i z twarzą poważną, zamyśloną, surową i dumniejszą, niż zwykle, zajęty był pisaniem; pisząc ciągle i nie spoglądając wcale na oficera, odezwał się do niego:
— Czy kapitan Blum pozostał przy hrabiu Franciszku?
— Tak jest, Mości Książę.
— Widziałeś się z doktorem?
— Widziałem, Mości Książę.
— Cóż myśli on o stanie hrabiego?
— Uważa go za daleko lepszy, niż w pierwszej chwili.
— Czy sądzi, że hrabia Franciszek będzie mógł bez żadnego niebezpieczeństwa znieść trudy podróży?
— Tak, Mości Książę.
— Majorze, każesz natychmiast przygotować jeden z moich pojazdów do podróży.
— Idę zaraz, Mości Książę.
— Wieczorem, o godzinie szóstej, wyjedziesz z hrabią Franciszkiem. Oto masz plan drogi — dodał książę, oddając adjutantowi zapisaną przez siebie kartkę. Poczem rzekł jeszcze — majorze Butler, nie będziesz długo czekał na dowody mego zadowolenia, jeżeli ze zwykłem poświęceniem i gorliwością spełnisz posłannictwo, które ci poruczam.
— Wasza Cesarska Wysokość może zupełnie na mnie polegać.
— Wiem o tem, ale i o tem także wiem, że otrząsnąwszy się z pierwszego odurzenia, i nie będąc powściągany swojem uszanowaniem i posłuszeństwem dla mnie, hrabia Franciszek starać się pewnie będzie w podróży swojej usunąć się z pod twego dozoru i bądź co bądź powrócić do Paryża. Gdyby miało nastąpić to nieszczęście, pamiętaj pan, że cały mój gniew spadłby wtedy na ciebie.
— Jestem pewien, że nie zasłużę bynajmniej na wyrzuty Waszej Cesarskiej Wysokości.
— Spodziewam się, mój panie. Zresztą, nie zaniedbaj pisać do mnie dwa razy dziennie dopóty, póki nie dostaniesz się do granicy.
— Wykonam niezawodnie ten rozkaz Waszej Cesarskiej Wysokości.
— Skoro się dostaniesz w granice prowincyj nadreńskich, oddasz tę depeszę władzy wojskowej.
— Rozumiem.
— Przybywszy do celu podróży, uwiadomisz mnie pan o tem, i otrzymasz wtedy ode mnie nowe rozkazy.
W tej chwili, usłyszawszy, że ktoś lekko zapukał do drzwi, książę rzekł do majora:
— Zobacz pan, kto tam jest.
Tu drugi adjutant oddał list majorowi, mówiąc do niego pocichu:
— Poseł meksykański złożył mi ten list do Jego Cesarskiej Wysokości.
I adjutant wyszedł.
Major złożył list arcyksięciu, uprzedziwszy go zarazem od kogo pochodzi.
— Zalecam ci powtórnie, majorze, jak największą baczność — dodał arcyksiążę, kładąc odebrany list przy sobie i nie czytając go jeszcze. — Będziesz odpowiedzialny za postępowanie hrabiego Franciszka aż do granicy.
— Słowem mojem ręczę za niego Waszej Cesarskiej Wysokości.
— Jedź tedy, majorze, ufam zupełnie twemu słowu, znam bowiem jego wartość, i, jeżeli go dotrzymasz, możesz sobie tego zawczasu powinszować. Wyjedziesz o szóstej, tymczasem każ wszystko natychmiast przygotować; Diesbach doręczy ci pieniądze potrzebne na tę podróż.
Major ukłonił się.
— Powiesz pan pułkownikowi Heidelbach, żeby za chwilę wprowadził posła meksykańskiego i osobę, która mu będzie towarzyszyć.
— Dobrze, Mości książę.
Oficer ukłonił się głęboko i wyszedł.
Książę, zostawszy sam w pokoju, rzekł do siebie, otwierając zwolna otrzymany list:
— Trzeba uratować tego nieszczęśliwego młodzieńca od jego własnego szaleństwa. Co za małżeństwo! on chyba oszalał, lecz prawdę powiedziawszy, ja sam jestem szalony, jeżelim się na chwilę zatrwożył skutkami tej niedorzecznej namiętności Franciszka, jakgdybym ja nie miał nad nim zupełnej władzy. Nie, nie gniew, ale raczej litość powinno we mnie obudzać jego postępowanie.
Pośród tych uwag, książę odpieczętował list i machinalnie przebiegł oczyma jego treść; nagle podskoczył na krześle i jego dumne oblicze przybrało wyraz gniewnego oburzenia, poczem zawołał:
— Margrabina de Miranda, ta piekielna kobieta, która niedawno była powodem takiego zgorszenia w Bolonji, narażając tego nieszczęśliwego kardynała legata na zniewagi, wściekłość całej ludności i tak już źle dla niego usposobionej.
I to powiedziawszy, książę poskoczył ku drzwiom, chcąc wydać rozkaz, aby nie wpuszczano margrabiny; ale już było za późno, w tej chwili podwoje otworzyły się przed nią i stanęła przed księciem w towarzystwie posła meksykańskiego.
Korzystając z milczenia, spowodowanego zdumieniem księcia, którego jednak nie dostrzegał wcale, dyplomata ukłonił mu się jak najuniżeniej i powiedział:
— Mam nadzieję, że Wasza Cesarska Wysokość raczył łaskawie przyjąć usprawiedliwienie moje, które listownie ośmieliłem się złożyć z powodu uchybienia formalnościom, jakiego się dopuściłem w mojej wczorajszej prośbie... gdyż powinienem był wspomnieć o imieniu osoby, dla której prosiłem Waszą Cesarską Wysokość o posłuchanie, co dopiero w dzisiejszym moim liście dopełniłem. Teraz nie pozostaje mi nic więcej, jak przedstawić Waszej Cesarskiej Wysokości Margrabinę de Miranda, która posiada jedno z najznakomitszych imion mego kraju i polecić ją zarazem łaskawej życzliwości Waszej Cesarskiej Wysokości.
Dyplomata, biorąc ciągłe milczenie księcia za pożegnanie go, ukłonił się z głębokiem uszanowaniem i odszedł bardzo urażony tak zimnem przyjęciem.
Magdalena i arcyksiążę pozostali sami.
Margrabina była równie prosto, równie obszernie i szeroko ubrana jak wczoraj; tylko, że, czy to przypadkiem, czy też skutkiem wyrachowania, lekka zasłona z angielskiej koronki okrywała dzisiaj jej kapotkę z białej krepy, i prawie zupełnie zasłaniała jej twarz...
Książę, którego obyczaje miały w sobie zarazem coś z szorstkości wojskowej i surowości religijnej (miłość jego dla matki Franciszka była pierwszym i jedynym błędem jego miłości), książę spoglądał z pewnym rodzajem obawy i wstrętu na tę kobietę, która, w jego oczach, jednoczyła w sobie najgłębszą przewrotność; obwiniał margrabinę o to, że środków swej władzy szczególniej lubiła używać względem osób, naznaczonych charakterem świętym i nakazującym poszanowanie; a zresztą, głośny wypadek kardynała legata pociągnął za sobą skutki tak opłakane pod względem absolutnego i religijnego sposobu widzenia rzeczy arcyksięcia, że gorąca chęć zemsty politycznej zwiększała jeszcze nienawiść jego dla Magdaleny: dlatego też, pomimo swego przyzwyczajenia do oznak zimnej, lecz grzecznej godności, w pierwszej chwili zamierzał odprawić bez żadnej ceremonji swego niewczesnego gościa, albo też oddalić się z pogardą do pobliskiego pokoju. Lecz ciekawość zobaczenia nareszcie tej kobiety, o której krążyły najdziwniejsze wieści, a szczególniej dzika chęć obejścia się z nią tak przykro, jak na to w jego oczach zasługiwała, zmieniły pierwotne jego postanowienie: pozostał więc, lecz zamiast ofiarować krzesło Magdalenie, która przez swoją zasłonę uważnie badała jego myśli, oparł się tylko o komin, ręce założył na krzyż, i z głową wtył przechyloną, powiekami szeroko rozwartemi, zmierzył suplikantkę z całą dumą swojej książęcej wysokości, i, pogrążony w lodowatem pogardliwem milczeniu nie wyrzekł do niej ani jednego słowa zachęcenia, ani jednego wyrazu najprostszej grzeczności.
Magdalena przyzwyczajona do czynienia zupełnie innego wrażenia, i ulegając, może mimo swej wiedzy, pod wpływem pewnej obawy, jaką obudzą wysokie urodzenie, zwłaszcza kiedy się objawia pod powierzchownością pełną pychy i zarozumiałości, Magdalena, zmieszana nieco tem poniżającem przyjęciem, uczuła je tem dotkliwiej, że spodziewała się czegoś więcej po grzeczności księcia.
Jednakże stłumiła swoje wzruszenie, usiadłszy więc bez ceremonij w krześle, rzekła do księcia uśmiechając się swobodnie i bez najmniejszego przymusu.
— Przychodzę do Waszej Cesarskiej Wysokości prosić o dwie rzeczy; jednę prawie niepodobną, a drugą zupełnie niepodobną do wykonania.
Arcyksiążę spojrzał, zdumiony tą poufałą swobodą postępowania Magdaleny, która odezwała się znowu wesoło:
— Wasza Cesarska Wysokość nic nie odpowiada? Jakże sobie mam tłumaczyć to milczenie Waszej Książęcej Mości? Czy to jest rozwaga, namysł, czy nieśmiałość? przyzwolenie, czy niegrzeczność?... Niegrzeczność?... nie... nie mogłabym temu uwierzyć. Wstępując na ziemię francuską niewolnicy stają się wolnymi, i ludzie najmniej grzeczni stają się grzecznymi nad wszelki wyraz.
Książę, prawie odurzony w swojem zdumieniu i gniewie, nic jeszcze nie odpowiedział.
Margrabina rzekła dalej z uśmiechem:
— Jakto, jeszcze nic? Cóż więc znaczy to milczenie Waszej Cesarskiej Wysokości? Jeśli to namysł... Jeśli nieśmiałość? należy się z niej otrząsnąć... Jeżeli zaś niegrzeczność?... należałoby przypomnieć sobie, że jesteśmy we Francji, i że jestem kobietą... Powiedz Wasza Cesarska Wysokość bez zwłoki, ażebym mogła uwiadomić Waszą Książęcą Mość, jakie są te łaski, które, jak przypuszczam są już mi naprzód udzielone, a za które chciałabym natychmiast serdecznie podziękować.
Poczem zdjąwszy rękawiczkę, podała rękę arcyksięciu.
Ta malutka, delikatna, biała i wonna rączka, naznaczona lazurowemi żyłkami, której podłużne paznogcie podobne były do lekkich różowych muszelek, mimowolnie zwróciła na siebie uwagę księcia; w życiu swojem nie widział jeszcze takiej ręki; lecz wkrótce zawstydzony, oburzony, że w podobnej chwili zajmował się takiemu uwagami, okrył się rumieńcem gniewu i szukał w myśli wyrazów dosyć pogardliwych i obrażających, ażeby od jednego razu mógł przygnębić, zgnieść tę zuchwałą kobietę, której zarozumiałość zbyt długo już trwała.
W chwili tego namysłu Magdalena miała czas cofnąć swoją drobną rączkę, ukryć ją w szerokich rękawach swej sukni i odpowiedzieć księciu ze złośliwym uśmiechem:
— Nie ulega tedy żadnej wątpliwości, że milczenie Waszej Książęcej Mości jest tylko zwyczajną nieśmiałością, i to jeszcze niemiecką nieśmiałością! znam ja to dobrze, po nieśmiałości mędrca, jest ona najtrudniejszą do pokonania, ale pomimo tego najczcigodniejszą; lecz wszystko ma swoje granice, zatem... przyjdź Wasza Książęca Mość do siebie; wszakże zdaje mi się, że nie mam w sobie nic tak bardzo nakazującego poszanowania — mówiła margrabina, nie podnosząc jeszcze zasłony, zakrywającej jej rysy.
Arcyksiążę był w tej chwili pod wpływem swojej nieszczęśliwej gwiazdy; nie znalazł dotąd owych piorunujących, dotkliwych wyrazów; lecz czując jak położenie jego było dziwnem, zawołał:
— Nie rozumiem, jakim sposobem ośmieliła się pani przyjść tutaj.
— Wszakże.... przybyłam za przyzwoleniem Waszej Książęcej Mości.
— Kiedym wczoraj zezwolił na posłuchanie dla pani, nie znałem jeszcze jej nazwiska.
— A cóż to moje nazwisko zawiniło Waszej Książęcej Mości?
— Pani nazwisko?
— Tak jest, Mości Książę.
— Czyliż nazwisko pani nie było zgorszeniem całych Niemiec; uczyniła pani poganinem... bałwochwalcą, materjalistą... najreligijniejszego, najsłodszego z naszych poetów.
— Co znowu!... Mości Książę — odpowiedziała Magdalena głosem naiwnej dziewczyny wiejskiej — nie moja to wcale wina... nie!...
— Nie pani wina?
— A potem... cóż to za wielkie nieszczęście? pisał wiersze bardzo mierne, a teraz pisze wiersze cudowne.
— Dlatego są one tem niebezpieczniejsze, a jego dusza?
— Dusza przeszła w jego wiersze, Mości Książę; i teraz jest dwakroć nieśmiertelną.
— A kardynał-legat! Cóż pani na to powie?
— Wasza Cesarska Wysokość nie może mi czynić wyrzutów, żem wpłynęła na jego duszę.
— Jakto, mało pani poniżyła charakter tego księcia kościoła? Tego kapłana, dotąd tak surowego, tego męża stanu, który od dwudziestu lat był postrachem ludzi bezbożnych i rewolucjonistów, wystawiła go pani na wzgardę, na nienawiść ludzi przewrotnych, i gdyby nie nadspodziewana pomoc, byliby go może zamordowali; nakoniec, o mało nie doprowadziła pani do powstania w Bolonji.
— Ah! Wasza Książęca Mość pochlebia mi.
— I pani śmie jeszcze stawić się przed księciem, któremu tyle zależy na spokoju Włoch i Niemiec! Pani śmie przychodzić do mnie z prośbą, o co? o rzeczy, które sama uważasz za niemożliwe, albo przynajmniej na pół niemożliwe? Zresztą, jakimże to tonem zanosi pani do mnie tę dziwną prośbę? Tonem poufałym, szyderskim jak gdybyś była pewną, że wszystko ode mnie otrzymasz! Lecz uprzedzam panią, że nie jestem wcale podobny ani do poety Mozera-Hartmana, ani do kardynała legata, ani do tylu innych ludzi, których pani oczarowała, jak mówią; bo zaprawdę, możnaby zwątpić, czy to jest we śnie czy na jawie. Lecz kim pani jesteś, że się uważasz za wyższą nad wszelkie uszanowanie, nad wszelkie obowiązki, ażeby się ośmielić uważać mnie za równego sobie, mnie, którego równi mi książęta z familji królewskiej, traktują z uszanowaniem?
— Niestety! Mości Książę, jestem tylko biedną wdową — odpowiedziała Magdalena, odkrywając zasłonę, która aż dotąd zakrywała jej oblicze przed wzrokiem arcyksięcia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.