Przejdź do zawartości

Sewerka/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Sewerka
Wydawca Redakcja Wieczorów Rodzinnych
Data wyd. 1904
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
Przygotowania do uroczystości.

Zbliżały się imieniny pani Sławskiej i były powodem ciągłych narad pomiędzy panną Julią, Sewerką i Anielką. Nic łatwiejszego jak wykonać jaką ładną robotę, nie brakło na to ani czasu, ani pieniędzy na zakupienie potrzebnych przyborów, ani chęci i starań do jej dobrego wykonania. Ale takie zwykłe wiązanie zdawało się dziewczynkom rzeczą niedostateczną. Chciały one ofiarować coś ważniejszego, coś, coby rozradowało serce pani Sławskiej, było dowodem, że jej miłość i starania wydają owoce, że potrafią postąpić według jej wskazówek i przykładu.
— Coby tu zrobić? Co wymyślić? — zapytywały nieustannie panny Julii, która nie znajdowała odpowiedzi i pytała nawzajem, czego chcą właściwie.
— My chciałybyśmy zrobić coś takiego, coby mamę ucieszyło bardzo.
— Ale tak bardzo — dorzuciła Anielka — żeby na zawsze ten dzień pamiętała.
— To bardzo trudno — rzekła panna Julia z uśmiechem. — Nic nie możecie dać pani Sławskiej, prócz własnej pracy, własnych usiłowań, które w danej chwili mogą przedstawiać tylko wyniki małoznaczące.
— Gdyby tak był pożar, a jabym dziecko z ognia wyniosła — zawołała Sewerka z zapałem — mama przekonałaby się, że jestem odważna. Jakby to było pięknie uratować życie bliźniemu z narażeniem własnego. Mama byłaby niezawodnie dumna z takiej córki.
— Na szczęście pożar nie wybuchnie na zawołanie — odparła nauczycielka szczerze zabawiona tym pomysłem. — A zresztą kto wie, czyby koniecznie w płomieniach zostało zapomniane dziecko, a ty, czy nie przestraszyłabyś się pożaru i czy zamiast rzucić się w ogień, nie zakryłabyś oczu rękami, jak to uczyniłaś kiedyś, w czasie burzy przed blaskiem piorunów.
Sewerka zarumieniła się na to wspomnienie.
— Pani myśli, żebym tego nie potrafiła?
— Ja nie wiem, cobyś potrafiła lub nie potrafiła i ty sama tego wiedzieć nie możesz. Znakomite czyny nie muszą być tak łatwe do spełnienia, jak się nieraz wydaje czytającym ich opisy, bo inaczej nie byłyby tak rzadkimi. Zresztą, wypadki w których spełnić je można, nie trafiają się codzień i gdybyśmy czekali aż takiej sposobności dla wykazania naszych uczuć lub przymiotów, musielibyśmy nieraz czekać zbyt długo. Daleko bezpieczniej, wierzcie mi, wykazywać je w drobnych okolicznościach, zdarzających się codziennie.
— Ja wiem, że pani ma słuszność — wyrzekła Sewerka po chwili zastanowienia — a jednak są czyny wielkie, kiedy się o nich słyszy, serce żywiej bije i zaraz przychodzi myśl: jakbym ja chciała spełnić podobny.
— Drobne uczynki nie przeszkadzają wielkim, jeśli się do nich trafi sposobność, a nawet budzą zaufanie, że ci, co je spełniają, podołają także wielkim.
— Ale tymczasem — odezwała się Anielka — nie wymyśliłyśmy nic na imieniny pani Sławskiej.
— To prawda — wyrzekła smutno Sewerka.
Była chwila milczenia.
Przerwała je panna Julia, mówiąc z uśmiechem:
— Jednak wspaniały projekt Sewerki nasunął mi pewną myśl.
— Jaką! jaką! — zawołały obie zaciekawione i uradowane.
— Zdaje mi się, iż spełniając swój czyn bohaterski, Sewerka chciała pokazać, że potrafi się poświęcić dla bliźnich. Wszak prawda? Otóż gdybyście tak poświęciły dla nich przez czas jakiś nie zdrowie i życie ale wasze oszczędności i godziny rozrywek.
— W jaki sposób?
— Żebyście tak np. zajęły się biednemi dziećmi, których teraz tyle przychodzi z matkami, czekającemi chleba i zarobku, wynędzniałe i w łachmanach. Pani Sławska daje im zarobek, leczy chorych, żywi zgłodniałych, ale niema czasu zająć się niemi, a wy ze swoich oszczędności mogłybyście okryć je przyzwoicie i nauczyć choć trochę ochędóstwa.
— Wielka rzecz — jednogłośnie wyrzekły Sewerka i Anielka, zawiedzione w oczekiwaniu czegoś nadzwyczajnego.
— Mówiłyśmy przecież, że o wielkie rzeczy kusić się nie trzeba.
— Przecież my z całą przyjemnością zajmujemy się Jagusią, szyjemy dla niej, uczymy czego same umiemy.
— Jedno drugiemu nie przeszkadza. Jagusia, jak wiecie, mogłaby od biedy sama na siebie zapracować, rodzice nawet jej mają porządny dostatek. Naturalnie, że nie zaniedbamy jej wcale. Ale oprócz tego nie trudno wam będzie znaleźć biedne dzieci, dla których mogłybyście być prawdziwą Opatrznością, teraz tyle jest nędzy i biedy, tym dzieciom w prawdziwej nędzy powinnyście dopomódz wedle możności.
Rzeczywiście tej wiosny był ciężki przednówek. Przednówkiem lud wiejski nazywa porę przed nowemi zbiorami, jak to zresztą sama mowa oznacza. A właśnie też w tym roku liche były urodzaje, kartofle nie udały się, zboże było bardzo drogie, a zanim nowe zbiory dojrzały, ubodzy ludzie znajdowali się w bardzo ciężkiem położeniu.
Niestety! takie smutne wiosny dla biednych ludzi zdarzają się niekiedy. Słońce świeci całym swym blaskiem, ziemia rozkwitła uśmiecha się nadzieją, ptaki wyśpiewują wesoło, ale pomiędzy ludźmi w wielu miejscach płacz i narzekanie. Oni nie mogą żyć ciepłemi promieniami słońca, ani nadzieją przyszłych zbiorów, choćby najobfitszych, ani muszkami jak ptaki niebieskie. Dzień każdy dopomina się o posiłek, a wycieńczone ręce zapracować go nie są wstanie. I robót też w tej porze jest nie wiele. Są na wiosnę chwile, przy sadzeniu i okopywaniu kartofli, przy zbiorze siana, gdzie rąk roboczych zawsze za mało, ale są inne gdzie wcale ich nie potrzeba.
W takich głodnych przednówkach wielu z pomiędzy zamożnych mieszkańców wsi stara się wykonywać różne, mniej potrzebne prace, byle dostarczyć głodnym zarobku. Pani Sławska starała się poznać położenie każdej rodziny zamieszkałej we wsi, która do niej należała i zawsze dla potrzebujących znajdowała prace odpowiednie ich siłom, ale oprócz tego z całej okolicy ciągnęły do Poborza gromady biedaków, bo i tym dostarczano roboty. Pani Sławska nie chciała jałmużną przyzwyczajać do próżniactwa ludzi zdrowych i w sile wieku, chleb zapracowany jest najpożyteczniejszy.
Słusznie więc panna Julia zwracała uwagę swych uczennic, iż wobec panującej nędzy ulżenie jej, poratowanie choćby tylko kilku biednych istot, będzie dla pani Sławskiej najmilszym upominkiem. Nie trudno też było znaleźć biedne dzieci, które wraz z głodnemi matkami błąkały się, prosząc o ratunek.
Pani Sławska dawała Sewerce i Anielce miesięczną pensyę, którą mogły rozporządzać wedle swej chęci, żądała tylko z tych pieniędzy szczegółowego rachunku. Chciała tym sposobem przyzwyczaić dzieci do umiejętnego rozrządzania pieniędzmi i porządku w wydatkach. Przeglądając potem te rachunki, przekonać się mogła, czy dobrze użyły swoich pieniędzy. Miały też zawsze oszczędności, bo w domu nie brakowało im niczego, a ponieważ rzadko bywały w mieście, jeżeli nawet miały jaką zachciankę, brakło sposobności do jej zadowolenia.
Pani Sławska zresztą sama oszczędna, wpajała w dzieci swoje zasady i zawsze tak umiała pokierować niemi, iż pensyę obracały głównie na pożytek lub przyjemność bliźnich, bo powtarzała ciągle Sewerce i jej towarzyszce, iż czyniąc to, spełniają tylko prosty obowiązek ludzi zamożnych, gdyż ci co mają wszystko, powinni wiele czynić dla tych, co nic nie mają.
Któregoś dnia przyszła z jakiejś odległej wioski kobieta z dziewczynką. Obie tak były mizerne i wycieńczone, że skóra ich nabrała ziemistego koloru, tem bardziej, że matkę dręczyła uparta febra, a mała dziewczynka od bardzo dawna nie jadła do syta.
Zanim dowiedziano się o nazwisku biednej kobiety, przezwano ją czarną babą.
Pani Sławska zajęła się troskliwie matką i córką, dała im naprzód pomieszczenie na folwarku, przyzwoitą żywność, starała się zgubić febrę i przywrócić siły biednej kobiecie.
— Wiesz! mamy dziewczynkę.
Z temi słowami wpadła któregoś dnia Sewerka do salonu, gdzie panna Julia miała lekcyę muzyki z Anielką.
Wiadomość była tak ważna, iż Anielka grać przestała, Sewerka zaś trzepała dalej:
— Taka chuda, taka blada, że aż strach, a takie ma duże, smutne oczy, ale my nauczymy ją patrzeć wesoło, nieprawdaż panno Julio! Droga panno Julio! Anielka później skończy lekcyę. Chodźmy ją zobaczyć. Panna Julia była bardzo dobra a jej uczennice pilne, więc na ten raz przychyliła się do ich prośby i poszły.
Na dziedzińcu folwarcznym mała Dosia siedziała na słońcu, wygrzewając swoje biedne, chude członki. Miała na sobie podartą koszulinę, przez którą wyglądało opalone ciało, na twarzy miała ten wyraz obumarły, jaki wyrabia nędza. Wielkie jej siwe oczy, powiększone były jeszcze wychudzeniem twarzyczki. Patrzała z rodzajem trwogi na wszystko, co ją otaczało, jak zwykle dzieci nie czujące się na własnych śmieciach. Trzymała w ręku dużą, drewnianą łyżkę, która zapewne z trudnością mogła pomieścić się w jej drobnej buzi. Na tej łyżce były jeszcze ślady zsiadłego mleka i Dosia oblizywała ją ze smakiem, opędzając się nią chwilami przed natarczywością kurcząt, które ośmielone jej nieruchomością, napastowały ze stron wszystkich. Dosia widać była z niemi oswojona, ale za to trwogą napełniał ją indor. Nigdy pewnie takiego ptaka nie widziała, a ile razy zwracał się ku stronie, gdzie siedziała lub odezwał się donośnem gulgotaniem, znać było przestrach w jej wymownych oczach i robiła ruch świadczący, że przed tak potężnym nieprzyjacielem gotową była każdej chwili do odwrotu.
Zauważyła to Sewerka i zwróciwszy się do biedactwa, spytała:
— Boisz się indora?
Dosia zwyczajem zatrwożonych dzieci nic nie odpowiedziała. Być może, iż ta pani i te dwie panienki przejmowały ją jeszcze większym strachem, niż ten wielki, nastrożony ptak, przed którym mogła schronić się za drzwi. Siedziała więc oniemiała tem bardziej, że wyraz indyk przechodził szczupły zakres jej wiadomości.
— Ona się nas boi — zawołała zafrasowana Sewerka.
— Nie bój się, maleńka — rzekła Anielka, przysiadając obok niej na ziemi — może chcesz cukierka?
Wyraz cukierek zarówno jak rzecz sama była dla niej nieznana, więc nic nie odpowiedziała.
— Mój Boże, jakże do niej mówić — zwróciła się do panny Julii.
Panna Julia znalazła na to radę, pokazała maleńkiej bułkę, w którą zaopatrzyła się wychodząc i spytała:
— Chcesz bułki?
Oczy dziecka zaśmiały się, chude rączki wyciągnęły, ale odpowiedzieć nie śmiało.
Panna Julia z kolei zbliżyła się do niej.
— Chcesz bułki, to powiedz: proszę.
Dziewczynka poruszyła ustami tak cicho, że zaledwie można ją było zrozumieć, ale za to oczy były coraz bardziej pożądliwe i błagalne. Panna Julia nie wymagała więcej, dała jej bułkę, którą też zaraz zajadać zaczęła.
Przebiegała niedaleko Jagusia i zbliżyła się zaciekawiona.
— Czy nie wiesz, jak tej dziewczynce na imię? — spytała Sewerka.
— Wołają na nią Dosia.
— To pewnie Dorota albo Domicela — tłómaczyła panna Julia.
— A skąd ona? — pytała Jagusi — czy z daleka?
— Ponoć z daleka. Czarna baba, jej matka mówiła, że w jakiejś ta wsi za borem, zabaczyłam jak się ta wieś nazywa, ona tam mieszka po komornem. Ale niema tam nikogo ze swoich, pochodzi z innych stron, tylko mąż się godził z miejsca na miejsce, pomarł przed rokiem i ona została z tą dziewuchą. Do służby jej nie wzięli, rok ciężki, a tu dwoje żywić — z dziewuchy jeszcze niema żadnej posługi ta i została na wyrobku, przymierała głodu, aż ją febra zmogła, musiała pójść na żebry...
— I ludzie jej nie poratowali? — zawołała Sewerka.
— Ludzie sami nie mieli... — A potem dodała filozoficznie — niby to ta ludzie zaraz ratują.
— To bardzo źle, przecież sam Pan Bóg rozkazał bliźniemu pomagać — mówiła Sewerka z przekonaniem.
Dosia nie słuchała rozmowy, zajęta zajadaniem swojej bułki. Oczy jej przecież nie schodziły z Jagusi, która odgrywała w niej rolę główną i która mówiła dalej:
— Ot szczęście tej czarnej baby, że trafiła do Poborza... inaczej byłaby gdzie pewnikiem zmarła pod płotem. Podobniejsza ona jeszcze do śmierci, niż do życia, ale nasza pani to ta wyleczy i odżywi... oho! nasza pani taka miłosierna, aż ludzie się dziwują.
— A cóż tu dziwnego. Każdy kto może, tak robić powinien.
Jagusia nie zaprzeczyła.
— Ileż ty masz lat? — spytała Dosię Anielka.
Dziewczynka znowu milczała.
— Dla czego nic nie odpowiesz? — pytała Anielka, głaszcząc jej rozwichrzone włosy.
— Bo ona tego nic nie pamięta — tłómaczyła Jagusia.
— A ty wiesz, ile masz lat?
— Wiem, bo matula zawsze powtarzają, że już mi na trzynasty.
— A podoba ci się tu w Poborzu? — spytała znowu Dosi Sewerka.
— A ino — odparło dziecko trochę ośmielone.
— I chciałabyś tu zostać?
— A ino.
— O panienko — odezwała się znowu Jagusia — jak wczoraj na wieczerzę zobaczyła całą miskę klusek z maślanką, to myślałam, że jej oczy z głowy wyjdą.
Na to samo wspomnienie twarz dziecka rozjaśniła się.
— Nie głodnaś? — spytały ją znowu panienki.
— Nie — szepnęła Dosia.
— Gdzieżby tam — mówiła za nią Jagusia. — Ona może nigdy tak do syta nie jadła, jak tutaj. — Bogu dziękować, w naszym dworze nikt głodnym nie jest.
Dosia słuchała z rozjaśnionem obliczem, bo Jagusia mówiła z przekonaniem, a pełna jej twarz, oczy wesołe, świadczyły, że jej na niczem nie zbywa. Była też czysto i porządnie ubrana, choć to był dzień powszedni. Sewerka i Anielka uczyły ją szyć i naturalnie przy tej nauce uszyła sobie przy ich pomocy wszystko, co jej było potrzebne, bo pani Sławska dostarczała materyałów. Nauka więc szła jej podwójnie na pożytek, a Dosia olśniona spoglądała z zachwytem na jej kwiecistą spódniczkę i czerwoną chustkę.
Jagusia obchodziła się z nią jak osoba starsza, a przytem o wiele więcej uświadomiona, która przygarnia dobrotliwie dziecko wychowane w nędzy i mało jeszcze rozwinięte. Dziewczynki zrozumiały, że może im być wielką pomocą w zamierzonem dziele.
Panna Julia oświadczyła, że biedne dziecko jest pod każdym względem opuszczone, że trzeba je naprzód wykąpać, wyczesać, uwolnić od pasorzytów, a wówczas dopiero przyoblec czysto.
— Wówczas rozpoczniemy jej naukę — przerwała niecierpliwa Sewerka.
Panna Julia rozśmiała się.
— O nauce nie może być mowy z takiem maleństwem, nauczyć ją naprzód trzeba pacierza i starać się rozwinąć jej umysł, dać jej elementarne pojęcie, których zdaje mi się brak jej zupełny, a przedewszystkiem zapoznamy się z nią, przyzwyczaimy do tego, by się co rano myła i czesała.
— I kiedyż ona będzie ubrana przyzwoicie?
— Dziś zaraz poślemy do miasteczka po rzeczy potrzebne albo też pojedziemy same.
Myśl kupowania tego wszystkiego, czego potrzeba było dla przyodziania Dosi, rozradowała Sewerkę i Anielkę. Obliczyły swoje oszczędności, a ponieważ taka mała wyprawka złożona z prostych materyałów okazała się bardzo tanią, pozostał im jeszcze duży zapas pieniędzy na przyodzianie więcej sierot. Rozmyślały też zawczasu, że przyjdzie zima, i że trzeba będzie sprawić ciepłe odzienie.
Właśnie wracały z miasteczka odległego o jakie ćwierć milki, gdy ujrzały na dziedzińcu ekwipaż małych Sanickich, którzy na nich czekali. Osiołki zaprzężone były teraz do eleganckiego koszyczka i zwracały oczy wszystkich, których spotykali. Nawet w Poborzu, gdzie je często widywano, wyglądały z poza płotów ciekawe głowy i główki, przypatrujące się zwierzętom u nas mało widywanym i ładnemu wolancikowi maleńkich rozmiarów.
Innym razem zapewne nasunęłoby się Sewerce porównanie tego wolanciku z prostą bryczuszką, która służyła im do spacerów, teraz jednak obie z Anielką były tak zajęte nową godnością opiekunek i wychowawczyń Dosi, sprawunkami jakie porobiły, że im to nawet na myśl nie przyszło.
— Cóżeście robiły w tym obrzydliwym miasteczku — pytał pogardliwie Fredzio — bo mówiono nam, żeście tam pojechały.
— Miałyśmy bardzo pilne zakupy — odparła Sewerka z tajemniczym wyrazem.
— Zakupy? — zaśmiała się Emilka. — Zakupy mogą tam robić wiejskie dziewczęta, ale wy...
— A właśnie my robiłyśmy sprawunki. A po chwili dodała z powagą: Są rzeczy z któremi na nikogo spuścić się nie można.
Anielka tymczasem pomagała pannie Julii wydobywać z bryczki przywiezione paczki.
— Pokażesz nam przecież, coście pokupowały? — pytał zaciekawiony Fredzio.
— O, was to wcale zajmować nie będzie. Perkal, wełniaki, płótno — mówiła Sewerka.
— I na cóż wam takie rzeczy?
— Na wiązanie dla mamy — odparła z dumą.
— Co? co? co? żartujesz z nas, cóż pani Sławskiej po tem wszystkiem?
— To nasza tajemnica, nie wydamy jej za nic w świecie.
— Tajemnica! — zawołał zaciekawiony Fredzio — my nikomu nie powiemy, słowem zaręczam — dodał uroczyście.
— W każdym razie tajemnica wyda się w dzień imienin — wtrąciła Emilka.
Sewerka zamyśliła się.
— E, nie, bo to taka tajemnica, która nikogo nie obchodzi, tylko mamę.
Nie chciała się chwalić miłosiernym zamiarem i stała zakłopotana.
— To ja jestem taka dziecinna — dodała po chwili, — że jak o czem myślę, to nie mogę tego utrzymać w tajemnicy... Mówmy o czem innem...
— A myśmy tu właśnie przyjechali z projektem.
— Z jakim! z jakim?
— Aha, ty także jesteś ciekawa. Ale my będziemy lepsi od ciebie, powiemy odrazu. Oto wraca Anielka.
Emilka pobiegła naprzeciw niej, wołając:
— Chodź prędko, Fredzio powie wam swój wielki projekt.
— Mówże Fredziu — zawołały wszystkie.
Fredzio przybrał poważną postawę i zaczął mówić powoli, bawiąc się ogólną niecierpliwością i cedząc wyrazy:
— Umyśliliśmy grać teatr.
— Teatr! ja nigdy jeszcze nie grałam teatru — wykrzyknęła Sewerka uszczęśliwiona tą myślą.
Anielka milczała, ale zarumieniona twarzyczka świadczyła, jak bardzo ją ta myśl zajęła.
— Nigdy nie grałam teatru — powtórzyła Sewerka — a wy?
— My graliśmy już raz u babci na jej imieniny razem z kuzynkami, takie to było zabawne, byliśmy wszyscy przebrani w strojach z czasów Ludwika XV, panienki miały rogówki i upudrowane fryzury ogromnie wysokie, a my chłopcy, byliśmy w pończochach, trzewikach, haftowanych frakach i także w pudrowanych perukach.
— Fredzio był taki ładny — dorzuciła Emilka.
— O! już to w takich strojach — wyrzekł Fredzio tonem znawcy — każdemu jest do twarzy. Zobaczycie.
— Jakto?
— Chcieliśmy powtórzyć tę samą komedyjkę, taka elegancka.
— Któż ją napisał?
— Nie wiem właściwie. Podobno nauczyciel moich kuzynów. Na scenie był bal, a kuzynek Kazio ze swoją siostrą ślicznie odtańczyli menueta. Tańczyli z taką gracyą, iż wszyscy się zachwycali. A jaki oni mają doskonały akcent! nawet r wymawiają zupełnie jak paryżanie.
— Graliście po francusku?
— Naturalnie.
— Jabym po francusku nie grała, chyba we Francyi — wyrzekła rezolutnie Sewerka.
— Dla czego? Ach! wiem, ty francuszczyzny nie lubisz — odezwał się ironicznie Fredzio.
— Ani lubię ani nie lubię, tylko pamiętam zawsze wiersz Reja.
— Reja?
— Wy go nie znacie pewnie, bo panna Eglantyna o Reju nie słyszała, chociaż my wiemy o wszystkich znakomitych obcych autorach.
— Cóż ten Rej powiedział?
— Powiedział, że Polacy nie gęsi, że swój język mają. Otóż, skoro mamy swój język, swoich autorów, swoje tańce, nie potrzeba nam ani francuskich sztuk, ani strojów Ludwika XV, ani menueta.
— Oho! jakie nam Sewerka powiedziała kazanie, sam Rej lepiej by nie potrafił, — żartował Fredzio, by pokryć zmieszanie.
— Każda z nas to potrafi — przywtórzyła Anielka — kiedy idzie o to co najwięcej obchodzi.
— O cóż to się tak swarzycie? — spytała nadchodząca właśnie panna Julia.
— Proszę pani — odezwał się Fredzio — pewien, że mu przyzna słuszność — chcieliśmy grać teatr.
— Wyborna myśl, na naszej werandzie od ogrodu, możnaby łatwo urządzić scenę.
— O scenę najłatwiej, my się sprzeczamy o sztukę. Umiemy już taką ładną sztukę z kostiumami i tańcami... a Sewerka i Anielka grać jej nie chcą.
— Ale to sztuka francuska! — zawołały obwinione.
— Proszę pani, cóż to szkodzi — dowodził dalej Fredzio. — Przecież wszyscy mówią po francusku. Wszędzie grają teatry po francusku. To bardzo dobrze wygląda... i...
Zatrzymał się, bo spostrzegł, że panna Julia wcale nie zdawała się być przekonaną.
— Że drudzy coś robią, to wcale nie racya, byśmy ich naśladowali.
— Ale ja mówię o ludziach dystyngowanych...
— O, co do dystynkcyi, to rzecz bardzo względna. Zdaje mi się, że nie jednakowo zapatrujemy się na nią.
— Jakto, proszę pani?
— Zwykle nazywają dystyngowanymi ludzi bogatych, zajmujących pewne stanowiska.
— Właśnie.
— Ale od czego pochodzi ten wyraz dystyngowany?
— Chyba od wyrazu niepospolity, odznaczający się.
— Otóż ja nazywam dystyngowanymi ludzi, którzy się rzeczywiście czemś odznaczyli, bez względu na ich stan i bogactwo. Czy nie mam słuszności?
Fredzio był zbyt grzeczny, by zaprzeczyć osobie starszej, ale uśmiechał się niedowierzająco, bo przyzwyczaił się uważać za dystyngowanych ludzi, którzy mówili paryskim akcentem i byli ubrani modnie.
Panna Julia nie zważając na jego uśmieszek, mówiła dalej:
— A co do teatru, dla czegoż mielibyśmy grać sztukę francuską? Czy chcecie wprawić się w języku?
— Nie... ale... — jąkał się Fredzio, szukając w myśli powodu, któryby jej trafił do przekonania — mamy i umiemy ją.
— Alboż to polskich sztuk brakuje? Tyle ich czytamy ładnych i zabawnych. Jest w czem wybrać.
— Czy to nie wszystko jedno polska czy francuska — wtrąciła Emilka, bo żal jej było ładnego kostiumu i menueta, którego chciała z Fredziem zatańczyć. — Przecież wszyscy mówią po francusku.
— Wszyscy — wyrzekła ze zdziwieniem panna Julia — sprobujmy do Jagusi przemówić w obcym języku.
— Przecież nie myślałam o Jagusi.
— A dla czegożby ona i inne dzieci nie stanowiły części publiczności? W teatrach są zawsze miejsca lepsze i gorsze, a teatra ludowe bywają przepełnione.
— Ale my nie gramy dla ludu, ani wiejskich dzieci — oburzył się Fredzio.
— Zapewne, umyślnie dla tej publiczności nie gracie, ale przeszkadzać wam to nie może, jeśli ona z waszej zabawy skorzysta, a nawet powinnoby wam to uczynić przyjemność. Przykro jest aktorom grać przed szczupłą garstką, a mamy tak mało sąsiadów, iż trudno liczyć na wielu widzów. Tymczasem obaczycie, jak werenda będzie oblężona.
— Mogliby przecież patrzeć i na francuską sztukę — próbowała Emilka myśl swoją przeprowadzić.
— Otóż moja droga — zawołała Sewerka — byliby prawdziwie jak na niemieckiem kazaniu.
— I tak nie wiele zrozumieją — wyrzekł pogardliwie Fredzio.
— Przepraszam cię — przerwała z żywością Sewerka — jestem pewna, że jeśli mama lub panna Julia wybiorą sztukę, to ją wszyscy zrozumieją i do tego jeszcze odniosą z niej korzyść. A przecież o to także chodzić nam powinno.
Fredzio, wychowany przez cudzoziemki, pierwszy raz słyszał podobne zdania. Panna Eglantyna przestrzegała ciągle jego i siostrę, by się z wiejskiemi dziećmi nie zadawali i odzywała się o naszym ludzie pogardliwie. Państwo Saniccy byli także wychowani w mieście, a chociaż osiedli na wsi, dotąd wcale się z tą wsią nie zżyli. Milczał więc zdziwiony, nie śmiejąc już bronić swego zdania, które spotykało tak jednomyślną opozycyę i szukając napróżno w swej główce argumentów, któreby trafić mogły do umysłu osób, tak zupełnie odmiennych przekonań, kiedy odezwała się Anielka:
— Jestem, pewna, że pani Sławskiej mniej podobałby się teatr francuski.
— O tak! Anielka ma słuszność — przywtórzyły jednocześnie panna Julia i Sewerka.
Takie zdanie przecięło naturalnie wszelką dyskusyę, tylko Emilka wyrzekła półgłosem:
— Szkoda!
Sewerka, która wiedziała, o co jej chodziło, zawołała:
— Postaramy się obrać taką sztukę, że będziesz zadowolona, zamiast w stroje z czasów Ludwika XV przebierzemy się za wieśniaczki, i zobaczysz, jak się uśmiejemy.
To trochę pocieszyło Emilkę.
Dyrekcyę teatru objęła panna Julia i zawyrokowała, że najlepiej będzie grać go w dzień imienin pani Sławskiej, że ona wybierze sztukę, rozpisze role a potem urządzi scenę na werendzie, a że imieniny wypadały dopiero za miesiąc, dosyć było czasu na przygotowania. Na te imieniny miała przyjechać siostra pani Sławskiej ze swemi dziećmi, więc nie brakowałoby aktorów.
— Będzie to niespodzianka dla mamy — cieszyła się Sewerka.
I dziękowała szczerze małym sąsiadom, że im tę myśl poddali. Nie byli oni bardzo zachwyceni obrotem sprawy, ale zrozumieli wreszcie, że w Poborzu nie podobają się żadne menuety ani stroje francuskie. Panna Eglantyna bardzo się temu dziwiła i zawyrokowała, że pani Sławska jest damą bardzo oryginalną, i że ona jeszcze nic podobnego nie widziała i nie słyszała nigdy, by dzieci dobrze wychowane grały teatr po polsku.
Podobne zdanie byłoby zapewne bardzo rozśmieszyło panią Sławską, zrobiło przecież wrażenie na Fredziu i Emilce, którzy uradzili pomiędzy sobą, iż znajdą zapewne sprzymierzeńców w kuzynach Sewerki, Luci, Zosi i Stefku, mających wkrótce na parę tygodni zjechać do Poborza. Fredzio szczególniej cieszył się z przyjazdu Stefka, który był trochę starszy od niego i z którym zapewne porozumie się lepiej niż z dziewczętami. Panna Eglantyna wzruszała ramionami na polskie nauczycielki i dowodziła, iż to z pewnością panna Julia pozawracała w głowie swoim uczennicom.
Było więc znowu rozdwojenie między dziećmi z Poborza i Zagajów, tym razem głównie podtrzymywała je Francuska.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.