Przejdź do zawartości

Sen w wigilią Ś. Jana/Akt III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Sen w wigilią Ś. Jana
Pochodzenie Dzieła Williama Shakspeare Tom pierwszy
Wydawca T. Glücksberg
Data wyd. 1839
Druk T. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Ignacy Hołowiński
Tytuł orygin. A Midsummer Night's Dream
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Całe wydanie
Indeks stron
AKT III.

SCENA PIÉRWSZA.[1]
(Las. — Królowa duchów leży uśpiona.))

Wchodzą: TOPOR, STRUG, WĄTEK, DUDA, RYJ i NIEBORAK.

WĄTEK.

Czyśmy się wszyscy zebrali?

TOPOR.

Co do mulki; oto dziwnie stosowne miejsce do naszéj próby: ta zielona murawa będzie naszym teatrem a te krzaki cierniu posłużą nam za kulisy; tak więc przedstawimy sztukę jakby przed samym xięciem.

WĄTEK.
Pietrze Toporze! —
TOPOR.

Co powiesz junaku Wątku?

WĄTEK.

Są takie rzeczy w téj komedyi Pyrama i Tisby, co się nigdy nie podobają. Naprzód Pyram musi dobyć miecza dla zabicia siebie; czego damy nie zniosą. Cóż na to mówisz?

RYJ.

Dalipan, niebezpieczne okropieństwo!

NIEBORAK.

Sądzę, że należy do tego czasu odłożyć to zabójstwo, póki się wszystko nie skończy.

WĄTEK.

Broń Boże; — mam sposób, że to będzie dobrze. Napiszcie prolog i niech ten prolog zdaje się mówić, że nic złego nie myślimy czynie z naszemi mieczami, że Pyram nie zabija się rzeczywiście, i dla większego zapewnienia powiedziéć im, że ja Pyram, nie jestem Pyram, ale Wątek tkacz, to ich zupełnie uspokoi.

TOPOR.

Dobrze, będziemy mieli taki prolog napisany wierszem w sześciu i ośmiu zgłoskach.

WĄTEK.

Nie żałujmy dwóch głosek, niech wszystkie wiérsze będą ośmio-zgłoskowe.

RYJ.

Czy się damy lwa nie przestraszą?

NIEBORAK.

Za to boję się ręczyć.

WĄTEK.

Panowie, tylko sami pomyślcie: wprowadzać, strzeż Boże, lwa pomiędzy damy, najokropniejsza historya, bo nié ma okropniejszego ptaszka jak wasz lew żywy: przeto pomyślmy co należy zrobić.

RYJ.

Więc drugi prolog musi powiedzieć, ze to nie lew.

WĄTEK.

Tak, lecz jeszcze musi powiedzieć swoje imie i pokazać pół twarzy z pod szyi lwa: i sam powinien mówić, mówiąc tak, albo w podobnym defekcie, czy efekcie: — Panie, lub piękne panie, życzyłbym wam, albo prosiłbym was, albo błagałbym, abyście się nie bały i nie drżały, bo moje życie macie rękojmią. Jeślibyście myślały, ze tu przychodzę jako prawdziwy lew, jużby było po mnie. Nie, ja nie jestem ta bestya, ale człowiek, jak wszyscy inni ludzie: — i wtedy niech zdoprawdy powié imie swoje; i po prostu niech wyrazi, ze jest Strug stolarz.

TOPOR.

Dobrze, tak zrobimy. Lecz jeszcze mamy dwa sęki, to jest, wprowadzić światło xięzyca do pokoju, bo wiécie, że Pyram i Tisbe schodzą się przy świetle xiężyca.

STRUG.

Czy będzie miesiąc świécił, jak będziemy grali naszą sztukę?

WĄTEK.

Kalendarza, kalendarza! zobaczyć w kalendarzu, znaleść światło xiężyca, znaleść światło xiężyca.

TOPOR.

Tak, będzie świecił miesiąc téj nocy.

WĄTEK.
Więc zostawić okno otwarte w tym pokoju wielkim, gdzie będziemy grali, a xiężyc może świecie przez okno.
TOPOR.

Dobrze; albo raczéj, jeden z nas przyjdzie z widłami i latarnią i powié, ze przychodzi deligurować, albo prezentować osobę xiężyca. Ale oto drugi sęk; musimy miec mur w pokoju wielkim; bo Pyram i Tisbe, powiada historya, rozmawiali przez szparę muru.

STRUG.

Jużci muru nie wprowadzić do pokoju? Co mówisz, Wątku?

WĄTEK.

Ha! czy jeden czy drugi musi prezentować mur; niechaj ma na sobie trochę wapna, trochę gliny, słowem, trochę go otynkować, a będzie mur wyobrażał; niech trzyma palec tak, a przez szparę pomiędzy palcami Pyram i Tisbe mogą sobie szeptać.

TOPOR.

Jeśli to być może, to wszystko dobrze. Teraz niech każde matczyne dziécie siada i recytuje swoją rolę. Pyramie, zaczynasz, a kiedy odrepetujesz swoje, pójdziesz za te krzaki, co uczyni i każdy, stosownie do roli.

(wchodzi PUK.)
PUK.

Jaka u licha zgraja tu prostacza
Blisko królowéj śpiącéj tak buszuje?
Co, grają sztukę? mają więc słuchacza,
Może aktora, jak się znajdzie pora.

TOPOR.

Mów, Pyramie: — Przystąp Tisbe.

PYRAM.

Ach! romatycznéj, jak kwiat, Tisbe, woni, —

TOPOR.

Aromatycznéj, aromatycznéj.

PYRAM.

Aromatycznéj, jak kwiat, Tisbe, woni,
Oddech twój słodycz nieprzebraną roni. —
Ale głos słyszę! stój zaczekaj trocha,
Wróci za chwilkę ten, co ciebie kocha.(wychodzi.)

PUK, na stronie.

Dziwny Pyram, jaki tu jeszcze nigdy nie grał.

(Puk wychodzi.)
TISBE.

Mnie teraz mówić?

TOPOR.

Tak, niezawodnie; bo powinieneś wiedziéć, że wyszedł tylko dla zobaczenia co to za hałas, który słyszał i zaraz powróci.

TISBE.

Lilii białość ćmisz Pyramie świetny,
Krasnyś, jak róża w pompatycznym krzaku,
Chłopcze najżywszy, kamieniu szlachetny,
Wierność twa przejdzie wierność i w rumaku,
Zejdę się z tobą przy Bombiza grobie.

TOPOR.

Kambiza grobie, człecze! — Ale jeszcze tego nie trzeba mówić; to dopiéro potém odpowiész Pyramowi: jak żak recytujesz na raz całą rolę. Pyramie wychodź, teraz powinieneś odpowiadać po tym słowie rumaku.

(Powraca PUK i WĄTEK z oślą głową.)
TISBE.
O! - wierność twa przejdzie wierność i w rumaku.
PYRAM.

Gdybym był piękny, zawsze byłbym twój.

TOPOR.

O potwór! o cudo! jesteśmy oczarowani. Uciekajmy bracia, uchodźmy bracia! gwałtu!

(uciekają wszyscy.)
PUK.

Dobrze, pogonim, w kółko was powiedziem,
Przez bagna, Jary, krzaki, ciernie, głogi;
Czasem psem będę, dzikiem lub niedźwiedziem,
Jak koń, lub ogień czasem przetnę drogi,
Rżąc, wyjąc, rycząc, kwicząc, paląc ziemian,
Jak koń, pies, niedźwiedź, dzik, ogień, — naprzemian.

(wychodzi Puk.)
WĄTEK.

Czego uciekli? To ich sztuka aby mię ztrwożyć.

RYJ.

Ach, Wątku, przemieniono ciebie! co ja widzę na twoim karku?

WĄTEK.

Co widzisz? chyba twoją oślą głowę?

(Wychodzi Ryj. — Wraca Topor.)
TOPOR.

Zbaw cię, Boże! Wątku! Zbaw cię Boże! przemieniony jesteś.(wychodzi.)

WĄTEK.

Widzę ich frantostwo: chcą mnie wystrychnąć na osła, chcą mię przestraszyć jeśli im się uda. Ale nie ruszę kroku z tego miejsca, niech sobie co chcą robią: będę się tu przechadzał i śpiewał, aby słyszeli, że się nie lękam.

(śpiéwa.)  Z dziobem pozłacanym kos
Czarnym połyska pancerzem,
Drozd wydaje miły głos,
Gil się puszy swojém pierzem;

TITANIA, budząc się.

Jakiż to anioł pieniem ze snu budzi?

WĄTEK, śpiéwa.

Szczygieł, skowronek i szpak,
I nudna kukułka szara,
Któréj śpiew jest wróżby znak,
Każdy się j;} słyszéć stara; —

Bo, istotnie, po jej kukaniu można wiedziéć czy się wyjdzie za mąż, czy będą pieniądze i t. d.

TITANIA.

Piękny ziemianie, śpiéwaj jeszcze trocha;
Ucho me pieśnią rozkochane miłą,
Równie jak oko postać twoją kocha;
Piękność twéj cnoty, jakby gwałtu siłą,
W piérwszém widzeniu każe dać wyznanie,
Że ciebie kocham, piękny mój ziemianie.

WĄTEK.
Sądzę, że do téj miłości zbywa ci na rozumnéj przyczynie: chociaż, prawdę mówiąc, rozum i miłość nie chodzą w parze za naszych czasów: tym większy żal bierze, że nikt z poczciwych sąsiadów nie chce ich pojednać. Wprawdzie i jabym się wydrwił od tego pojednania, bo na co się mieszać w cudze kłótnie.
TITANIA.

Jesteś rozumny równie jak nadobny.

WĄTEK.

Ni jedno, ni drugie: ale jeślibym tyle miał rozumu, abym potrafił wydobyć się z tego lasu, tobym miał dosyć, jak na własny użytek.

TITANIA.

Nie chciéj iść z lasu, z tego nic nie będzie;
Musisz w tym zostać, chcesz czy nie chcesz gaju.
W niepospolitych duchów jestem rzędzie;
Wieczne panuje lato w moim kraju.
Kocham cię, przeto pójdziesz ze mną razem;
Będą pod twoim duchy me rozkazem;
Będą ci szukać drogich pereł w morzu,
Pieśnią kołysać do snu na murawie;
Z ziemskiéj ciężkości zaraz cię pozbawię,
Jak duch polecisz w powietrza przestworzu.
Mól! Pajęczyna! Bobikwiat! Musztarda!

(wchodzi czterech duchów.)
PIERWSZY DUCH.

Jestem.

DRUGI DUCH.

Jestem.

TRZECI DUCH.

Jestem.

CZWARTY DUCH.

Jestem.

WSZYSTKIE.

Gdzie się udać mamy?

TITANIA.

Bądźcie dla tego pana dobre, grzeczne;
Skakać gdzie pójdzie, tańcem go zabawiać;

Znosić mu agrest, morwy i morele,
Przed nim winograd i daktyle stawiać;
Skraść miodu plastry, co je robią czmiele,
Urwać na świéce ich woskowe nogi,
I przy świécącym robaczku zapalać,
By się miał przy czém kłaść i wstać mój drogi;
Skrzydła motylom uciąć, pozespalać,
By od xiężyca we śnie go osłonić:
Teraz się wdzięczyć, teraz mu się skłonić.

PIERWSZY DUCH.

Witaj, śmiertelny!

DRUG1 DUCH.

Witaj!

TRZECI DUCH.

Witaj!

CZWARTY DUCH.

Witaj!

WĄTEK.

Dziękuję jasnym panom bardzo serdecznie. — Jakże imię jasnego pana?

PAJĘCZYNA.

Pajęczyna.

WĄTEK.

Życzyłbym z panem więcej się poznajomić, zacny Pajęczyno: jeślibym sobie skaleczył palec, śmiało się udam do jego łaski. — Jakże imię, dostojny panie?

BOBIKWIAT.

Bobikwiat.

WĄTEK.

Proszę mię najłaskawiej polecić pani łupince swojej matce, i panu pączkowi swojemu ojcu. Dobry panie Bobikwiecie! życzyłbym także więcéj się z panem zapoznać. — Jakże imie pańskie, jeśli się godzi o to prosić?

MUSZTARDA.

Musztarda.

WĄTEK

Dobry panie Musztardo doskonale znam pańską cierpliwość; bo ten tchórzliwy bohater, co go nazywają pieczenią, nie mało pożarł pańskiej rodziny. Ręczę panu, że dla jego przyjaźni nie raz się łzami zalałem. Życzyłbym się więcej poznajomić, aby zawsze w porę przychodził kochany pan Musztarda, a nie po obiedzie.

TITANIA.

Miéć go pod strażą; wieść do méj ustroni.
Oko xiężyca zda się, że łzy roni;
Xiężyc jak płacze, płacze kwiecie w smutku,
Że jakąś czystość gwałt haniebny trwoni.
Usta mu zamknąć, wieść go po cichutku.

(wychodzą.)
SCENA DRUGA.
(Inna część lasu)
Wchodzi OBERON.
OBERON.

Jeśli Titania już się obudziła,
Pragnąłbym wiedzieć co ujrzała naprzód,
W czém się zakocha do ostateczności.

(wchodzi PUK.)

Otóż mój goniec. — Cóż mój pusty duchu?
Czem się zabawim w tym zaklętym borze?

PUK.

Nasza królowa kocha się w potworze;
Kędy w chłodniku jéj kolébka święta,
Tam spoczywała snem głębokim zdjęta:
blisko jéj łoża prości rzemieślnicy,
Z pracy żyjący, biédni Ateńczycy
Zeszli się robić próbę sztuki, w celu
Grać ją przed xięciem na jego weselu.
Jeden z tych gburów, co najtwardszéj czaszki,
Grając Pyrama, wpośród ich igraszki;
Scenę opuścił, poszedł między głogi:
Zaraz chwyciłem ten momencik błogi,
Aby mu włożyć piękną oślą głowę:
Wnet odpowiadać miał na Tisby mowę,
Idzie mój mimik: ledwie ujrzą jego,
Jakoby dzikie gęsi, gdy dostrzegą
Strzelca, co do nich czołga się pomału,
Albo jak liczne z szarą głową wrony,
Kracząc spłoszone nagle od wystrzału
Lecą na oślep w różne nieba strony;
Tak się rozbiegli gbury w jednéj chwili:
Sztuką tą ledwie łbów nie pokręcili;
Ten gwałtu krzyczał, ten pomocy zebrał.
Strach, co do reszty zmysły im odebrał,
Martwe przedmioty zmienił w żywe wrogi:
Rwały im odzież krzaki, ciernie, głogi;
Temu mankietów, tym czapek nie stało,
Wszystko na drodze co było, to rwało.
Tak się rozbiegli wśród niezmiernéj trwogi,
Tylko z przemianą został Pyram drogi:

Właśnie téj chwili, dola tak przyniosła,
Budzi się pani, widzi, kocha osła.

OBERON.

Lepiéj się stało jakem wyobraził.
Lecz Ateńezyka oko czyś zaraził
Sokiem miłości, jak ci polecono?

PUK.

Śpiącegom zastał. — I to ukończono. —
Była Atenka tuz przy jego boku;
Piérwsza się zjawić musi jego oku.

(wchodzi DEMETRYUSZ i HERMIA.)
OBERON.

Stój, ten sam idzie młodzian z Aten miasta.

PUK.

Nie ten mężczyzna, ale ta niewiasta.

DEMETRYUSZ.

Tym, co cię kocha, za cóż gardzisz, droga?
Słowem tak przykrém karz przykrego wroga.

HERMIA.

Tylko cię łaję, lecz się bardzo boję,
Czyś nie zasłużył na przekleństwo moje.
Jeśli zabiłeś Lyzandra w uśpieniu,
W krwi stojąc, brnijże daléj w krwi strumieniu,
Zabij mię także.
Słońce nie było dniowi wierne tyle,
Ile mnie miły. Czyż w uśpienia chwilę
Chciałby mię rzucić? — Prędzéj w to uwierzę,
Że można przebić otwór w ziemskiéj sferze,
Tak, by przez ziemię xiężyc z tych stron świata
W dzień Antypodów świecił z krzywdą brata. —

Pewnieś go zabił, on nie przeniewierca;
Bladyś i straszny, patrzysz jak morderca.

DEMETRYUSZ.

Jak zamordowan, luba ma, przez ciebie:
Grot twéj srogości wpadł do mego serca:
Jasny i świetny, jednak mój morderca,
Jak gwiazda Wenus sklniąca się na niebie.

HERMIA.

Cóż jemu z tego? powiédz gdzie on, gdzie?
Ach, mój Demetry, czy go wrócisz mnie?

DEMETRYUSZ.

Psómbym na pastwę jego rzucił ciało.

HERMIA.

Precz, niegodziwcze, bo już mi nie stało
Niecierpliwości. Padł więc z twoich razów?
Już się do ludzi nie licz, lecz do płazów.
Mów choć raz prawdę, choć na miłość moję;
Drżałeś na widok jego, więc rozboje
We śnieś popełnił? W tym rycerskim czynie
Nawet zrównałeś płazom i gadzinie:
Gad tez to zrobił; bo gorszego jadu
Jako twój wężu, nié ma żądło gadu.

DEMETRYUSZ.

Darmo powstajesz na mnie w mylnym gniewie:
Rękim nie zbroczył w jego krwi rozlewie:
Ani on umarł, ile mogę wiedziéć.

HERMIA.

Żyje? czy zdrowy? chciéjże mnie powiedziéć.

DEMETRYUSZ.

Jakąż nagrodzisz słowa te zapłatą?

HERMIA.

Mnie nie oglądać dam przywiléj za to. —
I tak uciekam, bo się tobą brzydzę:
Żyje, czy umarł, niechaj cię nie widzę.(wychodzi.)

DEMETRYUSZ.

Darmo ją ścigać w całéj gniewu sile:
Przeto odpocząć muszę tu na chwilę.
Troska ma ciężka, tym się cięższą staje,
Że jéj sen bankrut długu nie oddaje:
Może jéj długu jaką część odbiorę,
Gdy mu na chwilę zwlekę płaty porę.

(kładnie się.)
OBERON.

Cożeś uczynił? pom yłkę niezmierną;
Sokiemś miłości wierne powlókł oczy.
Taka pomyłka nie miłość niewierną,
Ale prawdziwą w zdradną przeistoczy.

PUK.

Nad wszystkiém losu rządzi tu potęga;
A z miliona, jedna trwa przysięga.

OBERON.

Prędzéj od wiatru obież wszystkie knieje,
Znajdź mi Helenę co z żalu niszczeje,
Chora miłością, od westchnienia blada,
Smutek jéj świéżość i rumieniec zjada:
Jakiémś złudzeniem sprowadź ku téj stronie;
Nim wrócisz sok mu na oczy uronię.

PUK.

Lecę już, lecę, patrzaj na mój lot
Prędszy jak łuku tatarskiego grot.(wychodzi.)

OBERON.

Kwiatku zżółkły i zsiniały
Od Kupida silnéj strzały,
Tobą jego wzrok napoję!
Jak kochankę ujrzy swoję,
Niech mu takim blaskiem płonie,
Jak Wenus na niebios tronie. —
Przy niéj otwórz swe powieki,
W niéj na miłośc znajdziesz leki.

(wchodzi PUK.)
PUK.

Pięknych naszych band hetmanie,
Zaraz tu Helena stanie,
I przezemnie zwiedzion młody,
Co za miłość chce nagrody,
Śmieszne ich się zalecanie.
Co za głupcy ci ziemianie!

OBERON.

Na bok! — krzykiem dwojga ludzi
Demetryusz wnet się zbudzi.

PUK.

Dwóch ma kochać się w Helenie;
Będziem na pociesznéj scenie;
Jeszcze więcéj rzecz tę bawi.
Że się niespodzianie stawi.

(wchodzi LYZANDER i HELENA.)
LYZANDER.

Jakże! mą miłość masz za sztukę drwienia?
Śmiéch i szyderstwo ze łzami nie chodzą:
Patrz, klnąc się plączę; takie przysiężenia
Swém urodzeniem prawdy swéj dowodzą.

Jakże powiadasz, ze na drwiny kłamię,
Gdy te przysięgi mają prawdy znamię?

HELENA.

Wyżéj i wyżéj twoja chytrość sięga.
Czart zwykł na prawdy zgubę, prawdy zażyć
Hermiiś przysiągł; niczém ta przysięga?
Zważ ślub, ze ślubem nic nie będziesz ważyć:
Mnie i jéj śluby złóż na dwie szaleczki,
Równie zaważą, lekkie jak bajeczki.

LYZANDER.

Jéj przysięgałem w szale i ślepocie.

HELENA.

W równymże szale łamiesz przysiąg krocie.

LYZANDER.

Wszakże Demetry kocha ją, nie ciebie.

DEMETRYUSZ, budząc się.

Heleno! bóstwo, nimfo i niebianko!
Z czémże porównam oczy twe, kochanko?
Kryształ za mętny. Usta twe rumiane
Wiśnie całunków: jak się przez nie nęcę!
Śniegi na Taurze białe i przewiane
Mienią się w czarność kruka przy twéj ręce:
Pozwólże, niechaj całować ją mogę,
Xiężnę białości, szczęścia pieczęć błogę.

HELENA.

Piekło, katusza! wszyscy się spiknęli,
By dla zabawki swojéj mnie wyśmieli.
Gdybyś szlachetność i grzeczność posiadał,
Nigdybyś takiej krzywdy mi nie zadał.

Nie dośćże, jak wiém, że mię nienawidzisz,
Jeszcze na domiar wzgardy ze mnie szydzisz?
Wyście nie ludzie, choć jesteście z miny,
Boby z szlachetnéj nie drwili dziewczyny;
Usty się klniecie w przesadnéj pochwale,
Gdy serce wasze każe mną się brzydzić.
Dwaj się kochacie w Hermii rywale,
I dwaj rywale Helenę wyszydzić.
Męzki to zamiar, arcy świetne czyny,
Łzy wywoływać u biédnéj dziewczyny
Waszém szyderstwem! Nigdy zacne dusze
Nie chcą dziewicy wystawiać na drwiny,
Ni dla zabawki zadać jéj katusze.

LYZANDER.

Nie krzywdź Demetry drwiącą zalecanką:
Wiémy że twoją Hermia kochanką,
Z drogiéj ci duszy prawa poprzednicze
Chętnie ustąpię, co do niéj dziedziczę;
Ty do Heleny złóź prawa uprzednie,
Kochać ją tylko aż do śmierci życzę.

HELENA.

Piérwsi ci drwiarze paplą takie brednie.

DEMETRYUSZ.

Hermię trzymaj; zrywam z nią zażyłość;
Jeślim ją kochał, już ta przeszła miłość.
U niéj na chwilkę serce me gościło,
Dziś do Heleny, do domu wróciło,
By tam pozostać.

LYZANDER.

Mówi to nie szczérze.

DEMETRYUSZ.

Nie śmiéj nie znając méj uwłaczać wierze,
Możesz utracić życie w téj ohydzie. —
Patrzaj! kochanka, lubka twoja idzie.

(wchodzi HERMIA.)
HERMIA.

Noc ciemna, która gasi władze wzroku,
Czułość na każdy szelest daje uchu;
I co z widzenia odejmuje oku;
To wynagradza podwojeniem słuchu: —
Ciebie, Lyzandrze, nie znalazły oczy;
Ucho mię z tobą na głos twój jednoczy.
Jak się nieczule mogłeś ze mną rozstać?

LYZANDER.

Komu iść każe miłość, czyż ma zostać?

HERMIA.

Jakaż odemnie miłość ciebie gnała?

LYZANDER.

Miłość Heleny pięknej iść kazała,
Która oświéca noc, że przy niéj gasną
Koła ogniste, oczy te na niebie.
Czegoż mię szukasz? mogłaś widzieć jasno,
Że z nienawiści tak rzuciłem ciebie.

HERMIA.

Tak ty nie myślisz, jak w téj mówisz chwili.

HELENA.

Patrzcie, przybyła jedna ze spiskowych!
Teraz pojmuję, w trojgu się zmówili
Wygrać ten żarcik, aby mię wydrwili.
Hermio chytra, niewdzięczna dziewczyno,

Tyż się zmówiła i spiknęła z nimi,
Aby mię droczyć tak hańbiącą drwiną?
Wszystkież tajniki wzajem powierzane,
Wszystkież przysięgi kochać się jak siostry,
Wszystkiez godziny razem przepędzane,
Kiedyśmy klęły czas ten szybko-nogi,
Gdy nas rozdzielał, — wszystkoż zapomniane?
I przeigrany wiek dzieciństwa błogi,
I szkolna przyjaźń, ten wspominek miły?
Hermio! myśmy, jak dwa sztuczne bogi,
We dwie igiełką jeden kwiat tworzyły:
Przy jednym wzorku, na jedném siedzeniu,
Jedną świegocąc nótą w jedném pieniu;
Jak gdyby ręce, głosy, dusze wrosły
W jedną istotę. Myśmy razem zrosły,
Jak dwie na pozor wiśnie rozdzielone,
Lecz te jagódki razem połączone,
Bo na szypułce jednej wyrastały:
Tak my w dwóch ciałach jedno serce miały;
My jak dwa herby, które połączono
W jednéj pieczęci i z jedną koroną.
Rwieszże tę przyjaźń, z mężczyznami w spółce,
By hańbę przynieść biédnej przyjaciółce?
Tak przyjaciółka, tak dziéwcze nie czyni:
Za to cię nasza cała płeć obwini,
Chociaż ja tylko sama cierpię krzywdę.

HERMIA.

Na te namiętne słowa jak zdziwiona:
Z ciebie nie szydzę, sądzę, że drwisz ze mnie,

HELENA.

Żartem Lyzandra czyś nie nasadziła,
Aby mię ścigał chwaląc wzrok i lice?
Przez cię Demetry drugi twój kochanek,
Który mię tylko co odpychał nogą,
Zowie mię bóstwem, nimfą, perłą drogą,
I najpiękniejszą z bogiń i niebianek;
Za cóż niemiłą sobie tak nazywa?
Za cóż Lyzander miłość z tobą zrywa,
Kiedy ku tobie dusza jego płonie?
Za cóż miłości składa mnie dowody?
Z twéj to namowy, z twéj to własnéj zgody.
Szczęsnéj ci niebo więcéj wdzięków dało,
Wszystkich miłością ciebie osypało;
Mnie niewzajemność los udzielił twardy,
Przetom litości godna, a nie wzgardy.

HERMIA.

Nic nie pojmuję czego chcesz odemnie.

HELENA.

Tak, nie ustawaj, nastrój smutną minkę,
Jak się odwrócę, wtedy śmiéj się ze mnie,
Na nich pomrugaj; ciągnij daléj drwinkę;
Gdybyś szlachetność, litość, skromność miała,
Za cel szyderstwa mniebyś nie wybrała.
Żegnam cię, w części winnam przez ułomność
Prędko to zleczy śmierć, lub nieprzytomność.

LYZANDER.

Czekaj, Heleno, niech się uniewinnię,
Piękna Heleno! życie, duszo, serce!

HELENA.

O przewybornie!

HERMIA.

Z niéj tak nie szydź luby!

DEMETRYUSZ.

Jak nie uprosisz, zdołam go przymusić.

LYZANDER.

Mus twój dokaże tyle co jéj prośby;
Jak twe zaklęcia, tak twe słabe groźby. —
Kocham, Heleno, ciebie nad me życie.
Na to, co gotów dla cię stracić, klnę się,
Fałsz mu dowiodę, bo cię kocham szczérze.

DEMETRYUSZ.

Kocham cię więcéj, jak on kochać może.

LYZANDER.

Jeśli to mówisz, dowiedź tego mieczem.

DEMETRYUSZ.

Służę, —

HERMIA.

Lyzandrze! gdzie to wszystko zmierza?

LYZANDER.

Precz Etiopko!

DEMETRYUSZ.

Nie, nie; on udaje,
Jakby się wyrwać, jakby walczyć żądał;
Ale nie pójdzie: zbyt dobrego serca.

LYZANDER.

Odczep się, kocie; puszczaj mię, bodiaku;
Albo, jak węża, zaraz ciebie strzęsę.

HERMIA.

Jakże się stałeś dzikim, skąd ta zmiana,
Luby?

LYZANDER.

Twój luby? precz, Tatarko, preczże
Precz leku zbrzydły, napoju sprzykrzony!

HERMIA.

Czy nie żartujesz?

HELENA.

Tak oboje drwicie.

LYZANDER.

Stoję, Demetry, zawsze przy mém słowie.

DEMETRYUSZ.

Chciałbym na piśmie mieć, bo słaba ręka
Mozę cię wstrzymać, słowu już nie wierzę.

LYZANDER.

Czyż ją zabiję? rzucę? czy uderzę?
Choć nienawidzę, nie chcę źle jéj czynić.

HERMIA.

Jakież złe gorsze jak nienawiść twoja?
Za cóż nienawiść? Cóż to, mój kochanku?
Hermiąż jestem? Wszakżeś ty Lyzandrem?
Równiemże piękna, jak przed chwilą była.
Wszakżeś mię kochał do ostatniéj nocy,
Jednak téj samej nocyś mię porzucił:
Więc porzuciłeś, — Niechaj Bóg zachowa!
Mnie rzeczywiście?

LYZANDER.

Tak, na życie moje;
Anim cię widzieć kiedykolwiek żądał.

Przeto nadzieję i wątpliwość porzuć;
Nic pewniejszego, i nie żartem mówię,
Ze cię nie cierpię, a Helenę kocham.

HERMIA.

Biada! — Zdrajczyni! zły robaku w kwiecie!
W nocyś wykradła, złodziéjko miłości,
Serce kochanka!

HELENA.

Pięknie, przewybornie!
Nie masz skromności dziewiczego wstydu,
Ani rumieńca? Widzę że chcesz wydrzeć
Z ust mych łagodnych słowa niecierpliwe:
Fe, fe, kuglarko! kukło wertepiana!

HERMIA.

Kukła! dla czego? — Oto więc gra idzie?
Teraz pojmuję, wzrost nasz porównała
I przedstawiła chlubnie swoją wyższość;
Swoją figurą, długą swą figurą,
Wielką istotnie, wreście go zyskała. —
Czyś tak wysoko w miłość jego wzrosła,
Przeto, ze jestem karłowata, mała?
Jakżem ja mała, powiedz długi kiju?
Jakżem ja mała? Tak nie jestem mała,
Bym ci pazurem oczu nie dostała.

HELENA.

Proszę, panowie! chociaż drwicie ze mnie,
Brońcie mię jednak: nigdym złą nie była;
Słusznie przez bojaźń do méj płci należę;
Żadnych do kłótni nie mam ja talentów;
Bić mię nie dajcie. Wy myślicie może,

Przeto ze trochę mniéjsza jest odemnie,
To się obronię.

HERMIA.

Mniéjsza! jeszcze, znowu.

HELENA.

Hermio dobra! nie bądź dla mnie srogą.
Hermio, zawszem szczerze cię kochała,
Strzegłam tajemnic, krzywd ci nie zrobiłam;
Tylko z miłości dla Demetryusza,
Jemu odkryłam zamysł twej ucieczki:
Poszedł za tobą: ja z miłości za nim.
Ale odpędzał, łajał mię i groził
Biciem, obelgą, nawet śmiercią samą:
Teraz pozwólcie, niech spokojnie pójdę,
Niechaj do Aten głupstwo me zaniosę,
Iść mi pozwólcie: gonić was nie będę.
Patrzcie, jak jestem prosta, zaślepiona.

HERMIA.

Oddal się sobie, któż ci iść przeszkadza?

HELENA.

Głupie me serce, które tu zostawiam.

HERMIA.

Co, przy Lyzandrze?

HELENA.

Przy Demetryuszu.

LYZANDER.

Nie bój się, tobie złego nic nie zrobi.

DEMETRYUSZ.

Pewno nie zrobi, chocbyś chciał z nią razem.

HELENA.

Jak się rozgniéwa, chytra i złośliwa;
Wielką kłótniczką jeszcze w szkole była;
Chociaż maleńka, lecz zuchwała bardzo.

HERMIA.

Znowu maleńka? nicże, tylko mała? —
Jakże cierpicie, by tak ze mnie drwiła?
Puśćcie mię do niéj.

LYZANDER.

Precz, pędraku, karle:
Pewnie w dzieciństwie kto przestąpił ciebie;
Ziarnko różańca!

DEMETRYUSZ.

Zbyt usłużny jesteś
Dla téj, co gardzi wszelką twą usługą.
Zostaw ją samą, nie mów o Helenie;
Nie bierz jéj strony: jeśli ty zamierzasz
Dać twéj miłości choć najmniejszy dowód,
Gorzko opłacisz.

LYZANDER.

Teraz mię nie trzyma:
Czyli Helena twoja, albo moja,
Męztwo okaże, jeśli śmiesz, chodź za mną.

DEMETRYUSZ.

Jakto, za tobą? nie, ja pójdę z tobą.

(wychodzi Lyzander i Demetryusz.)
HERMIA.

Jakże, panienko, bitwa ta za ciebie:
Proszę nie zmykać.

HELENA.

Groźna twoja postać,
Tobie nie wierzę, nie chcę z tobą zostać.
Ręce twe od mych skorsze są do bitwy,
Nogi me od twych skorsze do gonitwy.

(wychodzi.)
HERMIA.

Jestem zdziwiona, nie wiém co powiedzieć.

(wychodzi i goni Helenę.)
OBERON.

Twe to niedbalstwo, zawsze myłki robisz.
Alboś umyślnie spłatał tego figla.

PUK.

Żem się pomylił, wierz mi królu cieniów.
Czyś nie powiedział w swojém poleceniu,
Że po ateńskiém poznam go odzieniu?
Przeto nie może na mnie spaść nagana,
Bom ateńskiego skropił wzrok młodziana.
Ale się cieszę bardzo tym wypadkiem,
Bo to zabawka, być ich kłótni świadkiem.

OBERON.

Zdatnej do bitwy poszli szukać strony;
Spiesz mój Robinie, nocne rzuć opony;
Spraw, by się niebo pełne gwiazd oblekło
Mokrą pomroką, czarną jakby piekło;
Prowadź ich błędnie, by te śmieszne wrogi
Jeden drugiemu zajść nie mogły drogi.
Czasem przybierzesz głos Lyzandra mowy,
Drocz Demetrego krzywdzącemi słowy;
Znów jak Demetry, z jego szydź rywala;
Tak ich nawzajem póty trzymaj zdala,

Aż się na czoła sen, brat smierci, wtłoczy,
Noga z ołowiu, skrzydłem zaćmi oczy.
Ziółko to wyduś na Lyzandra oku;
Taka zbawienna własność tego soku,
Że poodpędza wszelkie omamienia,
Oczom przywróci zwykłą moc widzenia.
Jak się obudzą, całe to igrzysko,
Marne im będzie, jak w śnie widowisko;
Wrócą do Aten, miłość, co ich łączy,
Jedną się tylko śmiercią ich zakonczy.
Gdy cię ta zajmie sprawa dla nas obca,
Pójdę do żony prosić u niéj chłopca;
Wtedy potworne zdejmę jéj kochanie,
Wszystko w pokoju i zgodzie zostanie.

PUK.

Piękny mój panie, śpieszyć się nam trzeba.
Noc swoje smoki pędzi w cwał przez nieba,
Już i jutrzenki poseł tu migoce,
Przed nią widziadła, co zwiedzają noce,
Chronią się w smetarz: duchy potępione,
Co na rozstajnych drogach pogrzebione,
Poszły już w swoje robaczliwe łoże;
Drżąc, że ich hańbę dzień obaczyć może,
Chętnie od światła stronią, chociaż społem
Wiecznie żyć muszą z czarném nocy czołem.

OBERON.

Lecz nasze duchy światła się nie zlękną:
Często swywolą z tą jutrzenką piękną;
Jakby leśniczy często zwiedzam gaje,
Gdy brama wschodu już purpurą płonie,

Blask swój ciskając na Neptuna kraje,
Złoto rozlewa w modrém jego łonie.
Mimo to jednak miéj w téj sprawie zwinność:
Bo tę przededniem skończyć musim czynność.

(wychodzi.)
PUK.

Górą, dołem, górą, dołem;
Wnet powiodę górą, dołem:
Miasta, wsi mnie biją czołem;
Robin wiedzie górą, dołem,
Oto nadchodzi jeden.(wchodzi LYZANDER.)

LYZANDER.

Gdzieżeś Demetry? daj znać głosem mowy.

PUK.

Tu, tchórzu czekam zbrojny i gotowy.

LYZANDER.

Zaraz przybędę

PUK.

Z tego chodź parowu
Na równe miejsce.(wychodzi Lyzander za głosem.)

(wchodzi DEMETRY.)
DEMETRYUSZ.

Mów Lyzandrze znowu.
Tchórzu i zbiegu! jak to, czy już w nogi?
Przemów! czyś w krzaku? gdzieżeś skrył się z trwogi?

PUK.

Tchórzu! przy gwiazdach rolę grasz junacką,
Krzakom ogłaszasz swoją chęć wojacką,
Czy się pokażesz kiedy, dziecko, babo?
Rózgą cię otnę: na istotę słabą
Szkoda pałasza.

DEMETRYUSZ.

Wnet ci kurtę skroje.

PUK.

Chodź za mym głosem; zły tu plac na boje.

(Wychodzą Puk i Demetryusz. — Wraca LYZANDER.)
LYZANDER.

Biegnie i wzywa mnóstwem swych przechwałek;
Lecę gdzie wzywa i już uciekł śmiałek.
Nogi u tego szybsze nikczemnika:
Gnałem go prędko, ale prędzej zmyka;
Wpadłem pociemku na nierówne drogi,
Muszę tu spocząć.(kładnie się.)
Przychodź dzionku błogi!
Skoro zabłyśniesz w szaro-okim brzasku,
Pomszczę się hańby, ni się skryje w lasku. (zasypia.)

(Wraca PUK i DEMETRYUSZ.)
PUK.

Ho, ho, ho! tchórzu! gdzieżeś u kaduka?

DEMETRYUSZ.

Gdy śmiész, chodź do mnie, znana mi twa sztuka,
Wciąż z placu zmykasz, korzystasz, że ciemno,
Nie śmiész i stanąć, ni się zmierzyć ze mną.
Gdzieżeś ty?

PUK

Chodź tu, już gotowy stoję.

DEMETRYUSZ.

Drwisz, lecz zapłacisz drogo drwinki twoje,
Jeśli w dzień ujrzę lice twe niegodne:
Teraz idź z Bogiem. Muszę ze znużenia

Kłaść się jak długi, na to łoże chłodne. —
W dzień się spodziéwaj mego nawiedzenia.

(kładnie się i spi.)

(Wchodzi HELENA.)

HELENA.

Nocy męcząca, chciéj swa porę skrócić:
Pociesz mię wschodzie! miłym światła zdrojem;
Abym do Aten mogła po dniu wrócić,
Od tych, co gardzą towarzystwem mojem.
Snie, co spłakane czasem koisz smutki,
Rozdziel mię ze mną choć na czas malutki.

(zasypia.)
PUK.

Jednéj braknie, tylko troje;
Na dwie pary trzeba w dwoje.
Oto smutna i zła idzie. —
Łotrzyk z ciebie, mój Kupidzie,
Panny, wdowy i mężatki
Zmieniasz biédne na warjatki.

(wchodzi HERMIA.)
HERMIA.

W straszném zmęczeniu, w straszném biéd natłoku,
Rosa mię przeszła, a podarły głogi;
Daléj nie mogę iść, ni stąpić kroku.
Skrzydłom méj chęci nie wystarczą nogi.
Nim rozwidnieje, będzie darń za łoże. —

(kładnie się i spi.)
PUK.

Na darninie
Spi głeboko:

Niech spłynie
Na oko
Lek miłosny tego soku.

(wyciska sok na oku Lyzandra.)

Jak wstaniesz
Zastaniesz
Skarb drogi,
W piérwszéj twéj kochanki oku.
Tak przysłowie wiejskie sławne,
Bierz co twoje, chociaż dawne
Przez wasz przykład będzie jawne.
Jaś ma Basię,
Drugim zasię;
Każdy swoję szkapę pasie.

(Wychodzi Puk: reszta spi.)




  1. Za czasu naszego poety wiele było trup aktorów; czasem pięć teatrów ubiegało się o łaskę publiczności. Niektóre trupy były bardzo proste i bardzo biédne. Cała ta scena zdaje się mieć na celu wydrwienie ich niewiadomości i niezgrabności w sposobach, jakiemi zastępowali brak swojéj dekoracji. Wątek przedstawiał może głowę jakiego współzawodniczego teatru, i dla tego został oślą głową uraczony.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Ignacy Hołowiński.