Lud tysiączny na ziemię powaliło zmęczenie: Ten się kładzie, by zasnąć, ten na śmierć się położy.
Spoczywając tej nocy na słomianym tapczanie, Gdy fagotem czerń wilków od ciał zmarłych pędzono,
Cudne miałem widziadło i nim przyszło zaranie, Potrzykrotnie w śnie moim pojawiło się ono.
Zdało mi się, że z pola, gdzie szalała tak srodze Krwawa bitwa, w dalekie gdzieś wszedłem pustkowie:
Była jesień, blask słońca na mej zalśnił się drodze, W dom mnie wiodąc, gdzie moi zamieszkali ojcowie.
I poszedłem na pole, które w życia poranku Tyle-m razy przebiegał, kiedy-m jeszcze był młody;
Bek kóz górskich słyszałem i śpiew, bez ustanku Brzmiący w polu, żniwiarzy roztęsknione zawody.
Kielich wina podnosząc, poprzysiągłem na Boga, Że mnie żadne już moce, by dom rzucić, nie zmuszą:
Całunkami mnie dziatwa obsypuje przedroga, Żona moja łka głośno, całą troszcząc się duszą:
„Zostań, zostań, wypocznij z sercem wojną rozbitem!“ I rad żołnierz strudzony słowa tego posłucha.
Ale troska na nowo powróciła ze świtem I głos, we śnie słyszany, wnet uleciał mi z ucha.