Sława (Prus)/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Sława
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIV
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom III
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Obudził się około południa, a pierwszem uczuciem, jakiego doznał na widok szarych ścian pokoju i półokrągłych okienek, było zdziwienie. Po chwili przypomniał sobie wypadki ubiegłej nocy i pomyślał, że chyba marzył, ujęty snem pijackim. Jednocześnie uczuł ból lewej ręki i spostrzegł, że jest obandażowana. Kto ją obandażował?... Usiadł na kanapie i w głębi pokoju, przy stole, na którym gotowała się kawa w maszynce, zobaczył starego chemika. Tak, to on. Ta sama twarz bez brwi, okryta bliznami, lewa ręka bez dwu palców...
Patrzyli sobie obaj w oczy; starzec spokojnie, gość z gniewnym podziwem. Wreszcie odezwał się Juljan:
— Co znaczy ta cała komedja?
Starzec pokiwał głową.
— Jeszcześ się nie rozbudził — rzekł — nowe wrażenia trochę cię odurzyły. Ale zaraz się orzeźwisz.
Otworzył żelazną szafę, wydobył stamtąd metalową kulę, podał Juljanowi i patrząc, ironicznie zapytał:
— Czy to jest fakt?...
— Blaga — odparł Juljan.
Przy drzwiach stała miednica z wodą. Chemik rzucił na nią kulę. Pływała.
— Fakt? — spytał znowu starzec.
— Oszustwo — odparł Juljan.
Chemikowi poczerwieniały blizny na twarzy. Wyjął kulę z wody, położył na podłodze i wydobywszy z pod szafy toporek, z niezwykłą siłą przeciął kulę na dwie części. Mniejszą podał Juljanowi, większą znowu rzucił w miednicę. Pływała.
— A to, czy jest faktem?...
Juljan rozłożył ręce.
— Nie rozumiem — rzekł.
— A rozumiesz potas, pływający na wodzie? — spytał starzec.
— Potas co innego.
— Co innego, bo już figuruje we wszystkich książkach i laboratorjach, gdzie kiedyś znajdzie się i mój hydrometal. Czy zrozumiesz go dopiero wówczas?
Gdy to mówił stary chemik, drżały mu usta. Wnet jednak opanował się i ciągnął dalej:
— Jest to wynik bezwładności ludzkiego umysłu, że z oporem przyjmuje każdą nową prawdę. Niema też tak skromnego wynalazku, który nie byłby postrachem ciężkich mózgów i pośmiewiskiem dla głupców. Rutynista jest jak wilk, głupiec jak kogut; ile razy błysną promienie wschodzącego słońca, pierwszy ucieka do lasu swoich teoryj, drugi trzepocze skrzydłami i pieje: cha! cha! cha!... Jeżeli między takich sędziów padnie myśl oryginalna, zdepczą ją, jak świnia perłę. To też mnóstwo umysłów jałowieje ze strachu, ażeby nie paść ofiarą ludzi płytkich, którzy jutro będą karmili się chlebem, dziś przez nich samych oplutym.
— Pięknie mnie pan nawracasz do swoich teoryj — przerwał z goryczą Juljan.
Rozgniewany starzec opamiętał się.
— Z tobą jest inny wypadek — odparł. — Ty sam jeden poznałeś u mnie nową prawdę; prawda zaś jest brzemieniem, które bez trudu znieść może tylko wielu ludzi. Gdybyś, wróciwszy do Paryża, spotkał dziesięć, sto, tysiąc osób, dowodzących, że już ziemia nie obraca się naokoło słońca, zląkłbyś się swej wiary w ruch ziemi, cisnąłbyś jej brzemię, a wyciągnął rękę do tego, które dźwigają tysiące.
Pamiętaj — kończył stary chemik — że wielkie prawdy nie są ani wyłączną zdobyczą, ani wyłączną własnością jednostek. Stworzyła je praca pokoleń, a ciężar ich jest niezmierny. Wydaje się lekkim, ponieważ nosi go na współkę z nami niezliczona gromada umysłów.
Słuchając tego, Juljan stopniowo przekonywał się, że ma do czynienia z człowiekiem przytomnym, nie z manjakiem. Miejsce oburzenia zajęła w nim ciekawość.
— Wybacz pan — rzekł — jeżelim cię obraził niedowiarstwem. Rozumiesz lepiej niż ja, dlaczegom to zrobił i dlaczego dopóty nie znikną moje wątpliwości, dopóki nie wyjaśnisz mi sposobu przygotowywania nowego metalu.
— To rozumiem — odparł starzec — tak mówi uczony, nieopętany doktrynerskiemi przesądami. Lecz pijmy kawę, która już stygnie.
Nalał kawę, podał filiżankę Juljanowi i mówił:
— Mój hydrometal, lżejszy od wody, jest aljażem glinu i wodoru. Otrzymuję go przez działanie wodoru na kaolin, pod wielkiem ciśnieniem, w niskiej temperaturze. Wydaje się to nieprawdopodobne; sam jednak zobaczysz, że tak jest. Dodam zaś, że aljaż ten, przy pewnem ulepszeniu w aparacie i metodach, można będzie otrzymywać za cenę besmerowskiej stali.
— Nie do uwierzenia — szepnął Juljan.
— Nie na tem koniec — ciągnął starzec. — Glin nasyca się wodorem w bardzo rozmaitych stosunkach. Po kilkunastu tysiącach prób poznałem kilkadziesiąt takich śpiżów i własności ich ująłem w tablice. Otóż, na mocy tych tablic, doszedłem do niezachwianej wiary, że w szeregu hydrometalów znajduje się jeden równy wytrzymałością miedzi, a lżejszy od powietrza.
Chcesz go szukać i znaleźć?...
— Tak — odparł Juljan.
— Choćby ci to zabrało ze dwadzieścia lat życia?
— Tak, o ile z pańskich doświadczeń i tablic przyjdę do tego samego wniosku.
— A kiedy weźmiesz się do roboty?
— Dziś.
— Basta! — rzekł stary chemik i wyciągnął rękę.
Juljan uścisnął ją. Był blady jak wosk; sprzedał życie demonowi nauki.[1]

W tej chwili magnetyzer zamknął drzwi buduaru, oświadczając, że jego medjum musi kilka minut odpocząć.
W salonie zrobił się gwar, każdy bowiem i każda z obecnych chciała nietylko wypowiedzieć własny pogląd na kwestją magnetyzmu, ale jeszcze powetować długie milczenie. To też mówili wszyscy, a nikt nie słuchał; tylko młoda gospodyni domu milczała.
— Cóż pani na to? — spytał ją doktór z ironicznym uśmiechem.
— Ja?... Oddawna wiem, że mój kuzynek posiada żywą wyobraźnią i marzy o zmianach, jakie nastąpią w świecie po wynalezieniu machin latających.
— Tak, ale kuzynek pani za mało zna fizykę i chemją — odparł doktór.
Usłyszał to fortepianista i przybiegł zaperzony.
— Ciekawym — zawołał — z jakiego powodu pan doktór nie wierzy w możliwość wynalezienia hydrometalu? Dla dzisiejszej nauki niema niepodobieństwa.
Doktór począł trząść ręką na wysokości swego ucha.
— Kochany panie — odparł — pamiętaj o przysłowiu:
niech szewc pilnuje kopyta. Co innego muzyka, co innego chemja. I wierz mi pan, mimo całą potęgę dzisiejszej nauki, że prawdopodobniejszem jest wytworzenie się rasy ludzi mających naprzykład skrzydła, aniżeli wynalezienie metalu lżejszego od powietrza.
Młodzi przyrodnicy, którzy, zamiast uczyć się znanych własności wodoru, plotą bajki o fantastycznym hydrometalu, poprostu mącą ludziom w głowach.
— Proszę doktora — spytał zmieszany muzyk — a skądże medjum z taką pewnością opowiada o tak niezwykłych rzeczach?
— Z bardzo wielu przyczyn — odparł doktór. — Naprzód jest to chłopak, mający pewne literackie zdolności, po wtóre — naczytał się powieści Jules Verne’a, po trzecie trochę połapał chemji i na jej temat musi niekiedy fantazjować ze swymi kolegami. A po czwarte znał Juljana, bardzo go lubi i nawet on jeden z całej familji widział go przed pięcioma laty w Paryżu. Zmieszaj pan to wszystko, a będziesz miał treść dzisiejszych wizyj, które nas tak dziwią.
— Więc hydrometal?...
— Hydrometal jest tem samem dla chemji, czem perpetuum mobile dla mechaniki — zakończył doktór.
Rozmowa ucichła, ponieważ magnetyzer znowu otworzył drzwi buduaru i rzekł:
— Teraz medjum opowie nam dzieje brata szanownej gospodyni od roku 1880 do roku 1900-go...
— Tysiąc dziewięćsetnego! — westchnął nieśmiały młodzieniec.
— Tak — odpowiedział magnetyzer. — Sztuka nasza umie niekiedy uchylać zasłonę przyszłości.
— Choć do tej pory nie objaśniła jeszcze magnetyzera, kiedy wykupi swoje rewersy — szepnął doktór.
Posiedzenie zaczęło się.





  1. Dalszy ciąg rozdziału (po kreskach) przekreślony jest w rękopisie czerwonym ołówkiem: Prus może chciał go zupełnie usunąć, a może sformułować w innej redakcji.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.