Sława (Prus)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Sława
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXIV
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom III
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Dom, przed którym zatrzymali się, leżał w pustej okolicy, niedaleko Sekwany. Wśród zimowej nocy wyglądał jak zrujnowana fabryka, mająca zamiast okien wąskie otwory. Ściany były okopcone, w niektórych miejscach spękane; tynk wszędzie opadał.
Starzec otworzył czerniejącą w murze furtkę, która, gdy weszli, gwałtownie zamknęła się i, minąwszy mały dziedziniec, wprowadził Juljana do budynku jeszcze posępniejszego niż frontowy. Otworzył drzwi do sieni, oświetlonej gazowym płomykiem, skąd wraz ze swym gościem weszli do pokoju na prawo, gdzie również palił się gaz.
Pokój ten robił wrażenie więziennej celi. Posiadał jedno półokrągłe okienko na wysokości ludzkiego wzrostu, kanapę obitą skórą, parę ciężkich krzeseł, bibljoteczkę z potłuczonemi szybami, dwa stoły, pełne papierów i notat, wreszcie żelazną szafę. Ściany były nagie, brudne od kurzu, który osiadał na nich grubą warstwą; po kątach zwieszała się ciemnemi fałdami pajęczyna.
— Potrafisz tu mieszkać przez piętnaście albo i dwadzieścia lat? — zapytał nagle starzec.
Juljan wstrząsnął się.
— Ani myślę o tem — odparł chłodno.
— A jednak będziesz mieszkał.
Juljana zdziwiły te słowa. Postąpił krok naprzód i ostro patrząc w szkaradną twarz starca, rzekł:
— Czy nie masz pan zamiaru uwięzić mnie w tej ruderze?...
— Nie ja, nie ja! — odpowiedział stary obojętnie — ty sam się uwięzisz. Chyba, że świeże powietrze wywiało ci z głowy pragnienia, jakiemi przed godziną dręczyłeś się, coprawda przy konjaku — dodał, mrucząc.
Juljan poczuł, że rumieni się ze wstydu.
Tymczasem starzec otworzył żelazną szafę i wydobywszy stamtąd parę kul wielkości jabłka, pokazał je gościowi.
— Znasz ten metal?
— To stal szmelcowana.
— Weź to do rąk.
Juljan wziął obie kule i zastanowił się.
— One są puste?...
— Nie — odparł starzec.
— Tak lekkich metalów nauka nie zna.
— Ja je znam, to na dziś wystarczy. A kiedyś ty sam będziesz robił lżejsze.
— Ja?... Ja będę robił metal lżejszy od wody?... — pytał coraz więcej zdumiony Juljan.
— Zrobisz metal równy wytrzymałością miedzi, a lżejszy od powietrza — odpowiedział starzec. — Mnie już na to życia nie wystarczy.
Juljan spoglądał kolejno to na starca, to na kule, które trzymał w rękach. Bez tak przekonywających dowodów myślałby, że rozmawia z oszustem albo warjatem.
— Nie traćmy czasu — przerwał starzec, zabierając kule, które schował do szafy. — Domyślasz się zapewne — mówił do Juljana — że jestem chemikiem. Nazywam się Gneist. Kiedyś byłem nawet dosyć znanym. Otóż udało mi się odkryć aljaż, którego głównym składnikiem jest wodór...
— Aljaż z wodoru?... — powtórzył Juljan.
— Po czterdziestu zaś latach pracy mogę robić stopy o najrozmaitszym ciężarze gatunkowym. Nadto mam niezawodną pewność, że na tej drodze znajdzie się aljaż znacznie lżejszy od powietrza.
— Ależ to przewrót w dziejach świata! — zawołał rozgorączkowany Juljan. — Z podobnego metalu można budować powietrzne okręty... Okręty powietrzne!... — powtórzył. — Zupełna zmiana stosunków między ludźmi...
Starzec wzruszył ramionami.
— Jakie będą zastosowania nowego metalu — mówił spokojnie — to już mnie nie obchodzi. Mam zgórą sześćdziesiąt lat, a w dodatku zdarzyło mi się w życiu parę eksplozyj, które, jak widzisz, ciężko mnie pokaleczyły. Ażeby doprowadzić rzecz do końca, bez jarmarcznego hałasu, nie ogłaszam moich odkryć, lecz szukam następcy. Chcesz nim być?
Juljan wzruszony wyciągnął do niego rękę.
— Nie zachwycaj się — mówił starzec — gdyż czeka cię niewesoła przyszłość. Do wyczerpania mojej metody, trzeba wykonać około ośmiu tysięcy doświadczeń, subtelnych i niebezpiecznych, co przy wprawie, do jakiej dojdziesz pod mojem okiem, zabierze ci około dwudziestu lat.
— Jestem gotów...
— Och! — przerwał mu starzec — nie wierzę ani w twoją gotowość, ani nawet w ambicją, choć posiadasz ją w wysokim stopniu. Ale jest coś silniejszego od młodzieńczych zapałów, mianowicie — potęga badań. Gdy raz pochwyci cię w swoje tryby, już się nie wydrzesz.
— Zgoda — odparł Juljan.— Przyjdę tu za kilka dni i możesz pan mną rozporządzać.
— Za kilka dni?... — powtórzył starzec.
— Muszę załatwić moje interesa, pożegnać choć listownie rodzinę...
— Jesteś widzę i sentymentalny?
— Nie mogę być innym. Któż mi zaręczy, że w pańskiem laboratorjum, zamiast sławy, nie znajdę śmierci?
— Niema śmierci — odrzekł starzec. — Jest tylko natura, a w niej różne formy bytu, z których jedne mogą, inne nie mogą pracować w laboratorjach. Reszta jest złudzeniem; sam się o tem przekonasz.
— Ale swoją drogą... — wtrącił Juljan.
— Tak, swoją drogą czas ucieka, więc idźmy do laboratorjum.
Juljan nie opierał się. Wyszli z pokoju i, minąwszy sień, znaleźli się w izbie podobnej do obszernego warsztatu. Pod jedną ścianą stał piec z cegły ogniotrwałej, pod drugą, na długiej półce, szereg elementów stosu elektrycznego; wgłębi, naprzeciw drzwi, poznał Juljan aparat do zakrapiania kwasu węglanego.
Wreszcie, na środku izby, znajdował się potężny cylinder, rodzaj wysokiej kadzi, mającej około czterech łokci średnicy. Do cylindra zboku przytwierdzony był przyrząd, wyglądający na śrubę mikrometryczną, a nieco wyżej manometr.
— Ten cylinder — mówił starzec — jest stalowy i ma ściany czterdzieści cali grube; w nim wodór poddaje się bardzo wysokim ciśnieniom.
Na tym manometrze każdy stopień odpowiada stu atmosferom; ta zaś śruba, przy pomocy nonjusza i lupy, daje się posunąć o tysiączne części milimetra i większych kroków robić nią stanowczo nie można. Otóż zajmij się przyrządem. Uważaj na manometr, aby skazówka nie drgała zbyt gwałtownie i nie zbliżyła się do czerwonej kreski, a nadto, co parę minut posuwaj śrubę...
— O tysiączną część milimetra?... — spytał Juljan.
— Tak. Jeżeli posuniesz ją dalej, może nastąpić wybuch.
Otworzył kran i w cylindrze coś zaszumiało, jakby wlewano merkurjusz. Juljan poczuł, że robi mu się zimno. Nie okazując jednak wzruszenia, zapytał:
— Czy w tym domu jest kto oprócz nas?...
— Jest człowiek, który kiedyś był na galerach. Mimo to przyjąłem go i mam prawo nie troszczyć się o jego życie — odpowiedział starzec. — Służy mi nieźle jako stróż i kucharz; ale przy moich pracach używać go nie mogę, ponieważ jest letkiewicz.
A teraz idę przespać się — rzekł starzec. — Ty zostań i czuwaj, jeżeli ci sława miła. — No i bezpieczeństwo tego miasta — mruknął do siebie.
Juljan stał odurzony. Chwilami zdawało mu się, że ktoś, chcąc ośmieszyć jego ambicją, wciągnął go do komedji, której przypatrują się znajomi i koledzy ukryci za ścianą izby. Ale deszcz, bijący w małe okienka pracowni, ostrzegł go, że budynek nie jest miejscem, gdzieby można urządzać przedstawienia amatorskie i że jedynym jego widzem jest chyba ów służący galernik, który jutro zda swemu panu raport o zachowywaniu się nowego laboranta.
Wreszcie trudno było wątpić, że w tej sali wykonywają się poważne próby. Może nawet doprowadza się wodór do stanu ciekłego!... Ten olbrzymi cylinder, z czterdziestocalową ścianą, musi mieć wewnątrz dużo miejsca, gdzie coś jest i coś się robi. Ale co?...
Przy świetle kilku płomyków gazowych Juljan rozejrzał się po laboratorjum i do pewnego stopnia zrozumiał urządzenie. Spostrzegł naprzód, że druty stosu elektrycznego przenikają do wnętrza cylindra. Widocznie ma tam miejsce rozkład wody. Wodór zbiera się w wielkiej ilości i może nawet skrapla się pod własnem, niezmiernem ciśnieniem. Ale skąd dopływa woda i gdzie podziewa się tlen?...
Dalej spostrzegł, że aparat, skraplający kwas węglany, zapomocą bardzo grubej rury łączy się także z cylindrem. Widocznie kwas węglany dopływa tu w celu wytworzenia niskich temperatur. Ale gdzie odpływa?
Dotknął ręką ściany cylindra i przekonał się, że istotnie jest bardzo chłodna.
Zkolei zwrócił uwagę na śrubę mikrometryczną. Przeznaczenia jej łatwo się domyślił. Prawdopodobnie reguluje ona dopływ wodoru i kwasu węglanego; może odpływ zużytych gazów, a najpewniej robi jedno i drugie. Ale jakim sposobem?
Co krok spotykał rzeczy niejasne. Jedno tylko zdawało się nie ulegać wątpliwości, że wewnątrz cylindra zachodzą jakieś reakcje chemiczne i że ma miejsce ogromne ciśnienie gazów, przy którem byłyby zabawką dynamitowe miny. Stary chemik na przestrzeni kilkunastu metrów kwadratowych uwięził siły, mogące stworzyć wulkan i — jego postawił na straży!... Coby się stało z nim, z budynkiem, a nawet z częścią Paryża, gdyby nastąpił wybuch?...
W tej chwili spojrzał na manometr i zobaczył, że skazówka opadła o jeden cały stopień. Pot wystąpił mu na czoło. Co robić?... Czy zwiększać ciśnienie, jak kazał starzec, czy pozwolić na stopniowe wyczerpanie sił? A jeżeli wtedy właśnie nastąpi eksplozja?...
— To wielki zbrodniarz! — szepnął Juljan.
„A tyś jego niewolnik...“ — odpowiedział mu głos w duszy.
Istotnie był niewolnikiem, przynajmniej na noc dzisiejszą; musiał robić, co mu kazano, pod grozą śmierci dla siebie i tysiąca ludzi niewinnych. Więc ze spokojem, jaki daje wielka obawa, ujął skazówkę śruby i przy pomocy lupy i nonjusza posunął ją o dwadzieścia jeden minut w łuku. Manometr zwolna wrócił do właściwego położenia, a Juljan uczuł, że miejsce trwogi zajęła mu w sercu duma.
— To jednak nie jest trudne, ani niebezpieczne!... — pomyślał, usiłując zapanować nad mimowolnem drżeniem rąk.
Załaskotało go w piersiach i zaczął się śmiać, jak nerwowa kobieta, która, zląkłszy się czegoś podobnego do myszy, poznaje własną aksamitkę. I nagle po zgnębieniu, jakiego od godziny doświadczał, opanowało go natchnienie. Marzył, że ponura izba zamienia się w szereg jasno oświetlonych salonów, gdzie miasto Paryż wydaje dla niego ucztę. On widzi wykwintne tłumy, słyszy szelest strojnych sukien kobiecych i szmer rozmów, gdzie każdy powtarza jego imię.
Wtem wszystko umilkło, głowy pochylają się, muzyka gra. To wszedł on, wczoraj nieznany cudzoziemiec, dziś — przedmiot ogólnej czci i podziwu... „Sława! sława!... sława!...“
Na płonące od iluminacyj ulice Paryża wyległa miljonowa ludność; z oczyma utkwionemi w górę, śledzi ona obroty kilku oświetlonych statków powietrznych. — „Czy to balony?...“ — „Nie, to są metalowe pancerniki, unoszące wojsko i artylerją...“ — „Kto je zbudował?...“ — Ten a ten... — „Twarde nazwisko, ale po niem przejdziemy na drugą stronę Renu...“ — „Nad Ren!... nad Ren!...“ — wołają krocie. — Sława!... sława!...
A tam, przez pola okryte śniegiem, na wszystkie strony, zadyszane lokomotywy niosą wieść o nadzwyczajnym wynalazku. „Wielka godzina — mówią — wybiła dla świata, państwo atmosfery zdobyte, Francja dostała w rękę oręż, którego już nikt nie złamie. Biada tym, co ośmielą się nie wysłuchać jej żądań...“ „Sława! sława!... sława!...“
Teraz zdawało mu się, że w okrzykach mnogiego ludu rozlega się jakiś dźwięk szczególny. Wytężył ucho — jeszcze słychać wyrazy: „sława! sława!“ choć odległe i jakby zduszone; lecz powódź świateł w salonach i na ulicach, strojne towarzystwo i bezładne ciżby już znikły. Zobaczył znowu posępne laboratorjum, a na drugim końcu izby usłyszał warczenie jakby gotującej się wody. Aparat ze skroplonym kwasem węglanym ostrzegał go o niebezpieczeństwie.
Machinalnie rzucił okiem na manometr. Skazówka opadła o trzy stopnie.
Ujął śrubę mikrometryczną i posunął ją, jak pierwej, o dwadzieścia jeden minut. Chwilę zaczekał. Spojrzał. Manometr nie zmienił położenia.
— Ładna zabawa! — szepnął Juljan. — Teraz nie wiem co robić, bo Gneist nie zostawił żadnych instrukcyj.
Aparat z kwasem węglanym wciąż warczał.
— Nic nie pomoże — pomyślał Juljan — trzeba posuwać śrubę dopóty, dopóki nie wyrówna się ciśnienie.
I posunął śrubę znowu o krok, po kilku minutach znowu o krok i jeszcze o krok. Warczenie aparatu, zamiast osłabnąć, wzmogło się i zwolna posuwało wzdłuż rury komunikacyjnej. Żółte płomyki gazu skręcały się i wydłużały, a czarny cylinder stalowy drżał, jak wstrząsany gorączką. W całej izbie działo się coś niezwykłego; chwilami rozlegało się dźwięczenie szyb i rozrzuconych po podłodze blach rozmaitego metalu.
Juljan uczuł, że traci władzę porządnego myślenia, nawet wiedzę, gdzie jest i czem jest. Oparł lewą rękę o stalowy cylinder i utkwił wzrok we wskazówce manometru, która wahała się w dziwny sposób. To wznosiła się dogóry o trzy kreski, to opadała nadół o dwie, zwolna zbliżając się do granicy wybuchu. Jednocześnie w nim czy poza nim jakiś głos szeptał: „śmierć... życie...“, „śmierć... życie...“
Do czerwonej linji brakowało już tylko pięciu kresek. „Za kilka minut zginę...“ pomyślał Juljan. I nagle ogarnął go ów niezmierny spokój, w jaki uzbraja się ludzka dusza wobec nadchodzącej śmierci. Już się jej nie lękał, ani niecierpliwił, że przychodzi tak zwolna, że pełza i cofa się jak wąż, zamiast go odrazu uderzyć. Stał bez ruchu, ciężko dysząc, z okiem przykutem do skazówki; zdawało się nawet, że jej torturujące skoki naprzód i wtył, zamiast drażnić, robią mu jakąś okrutną przyjemność, jak nóż zagłębiający się w ranę, pozbawioną czucia.
Nagle skazówka, poruszywszy się o jedną kreskę, tuż obok linji wybuchu — stanęła i zwolna poczęła opadać ku normalnemu ciśnieniu. Cylinder drżał coraz mniej, płomienie gazowe uspokoiły się, aparat z kwasem węglanym umilknął. W izbie cisza... Juljan wytężył ucho. Cisza!... A jednak słychać jakiś stłumiony dźwięk: bam!... bam!... Tak serce w nim uderzało.
— No!... — szepnął Juljan.
Wtem uczuł ból w ręce, którą opierał się o cylinder. Oderwał ją — spojrzał. Na dłoni i końcach palców powyskakiwały bąble jak od oparzenia. Cylinder był tak zimny, że mu odmroził rękę.
— Udało mi się!... — szepnął znowu. Przeszedł parę kroków tam i napowrót, sprobował uśmiechnąć się, lecz wtem — oburącz zatkał sobie usta. Fala gorącej krwi uderzyła mu do głowy i poczuł, że musi użyć wszystkich sił, aby powstrzymać się od wykrzyku: „Ratujcie!...“
Teraz dopiero, gdy minęło niebezpieczeństwo, opuściła go energja, a za serce pochwycił strach paniczny. Chciał kogoś wołać i gdzieś biec. Zapomniał o otwartych drzwiach i zdawało mu się, że uciec stąd można tylko przez okienko, wybite w górze ściany i zakratowane.
Sława i rozgłos nic go już nie obchodziły, obietnice chemika obmierzły mu; pragnął tylko jednego: żyć!... Żyć nieznanym, żyć w nędzy, żyć bodaj w hańbie, byle żyć i byle gdzieś daleko od piekielnej pracowni.
Szczęściem silny mózg wytrzymał atak szaleństwa. Juljan zobaczył teraz, że drzwi izby są otwarte, a przez brudne okienka zagląda zimowy świt. Powoli uspokoił się, ochłonął; dotknął nawet pulsu i porachował sto dwadzieścia uderzeń na minutę.
— Więc to ma być wstępem do wielkiego wynalazku i do sławy? — myślał, chwilami drżąc z zimna. — I to człowiek, któremu natura dała tak nędzne siły, ma narażać się na podobne cierpienia? Nie raz w ciągu życia, nie przez jedną noc, ale przez piętnaście albo i dwadzieścia lat?... Przez dwadzieścia lat stać na szafocie, mierzyć sekundami zbliżanie się śmierci, walczyć z rozpaczą bez nadziei zwycięstwa i poco?... Poto, ażeby jeden z tysiąca męczenników dostał laury genjuszu...
Ach, podła ziemio, podła nauko, podła chwało!... Gdzież ludzkość ma skarby do zapłacenia podobnej tortury?...
W miarę jak puls wracał do zwyczajnego tętna, w Juljanie słabnęło uniesienie rozpaczy, a ogarniała go apatja. Czuł w pracowni przejmujące zimno, ale nie miał siły wyjść bodaj do sieni; bolała go odmrożona ręka, ale nawet obejrzeć jej nie miał ciekawości.
Usiadł na krześle naprzeciw złowrogiego cylindra i osłupiałemi oczyma patrzył na skazówkę manometru, która opadła na zero.
Juljan nie pytał nawet, co to znaczy. Czuł, że już nie myśli, że jego głęboko wstrząśnięty mózg odpoczywa i było mu dobrze.
Z odrętwienia zbudziło go skrzypnięcie drzwi. Wszedł stary chemik i, przelotnie spojrzawszy na Juljana, zbliżył się do manometru. Chwilę patrzył, przetarł szkło i znowu patrzył. Juljanowi zdawało się, że na wstrętnej twarzy starca poczerwieniały blizny i że następnie pobladły mu usta. Obejrzał w milczeniu cylinder, starym krokiem pobiegł do aparatu z kwasem węglanym, znowu wrócił do cylindra, przypatrzył się śrubie mikrometrycznej i wtedy dopiero zaczął mówić, jakby do siebie:
— Bardzo dobrze!... Zdaje mi się, żem powiedział: bardzo dobrze?... I dobrzem powiedział. Nigdy nie myślałem, że moje retorty są aż tak wytrzymałe... Bardzo dobrze.
Lada głupiec potrafi ryzykować — mruczał starzec — ale ten, kto zaryzykuje szczęśliwie, nazywa się wielkim... Wielkim genjuszem... albo głupcem...
Hej! — zwrócił się do Juljana. — Manometr opadał i podnosił się przynajmniej o stopień?... Co?...
— O trzy stopnie — odparł Juljan.
— O trzysta atmosfer?... Bardzo dobrze!... Zrobiłeś piękne odkrycie, przez które na każdej dobie zyskujemy po dwadzieścia jeden godzin; na przyszłość jednak radzę ci być mniej samodzielnym, a więcej uważnym. W taki sposób z manometrami postępują nie uczeni, ale oficerowie turkosów, którym płacą za to, ażeby sami ginęli i zabijali innych... Zresztą wszystko dobrze.
Podniesiony głos starego chemika stopniowo łagodniał.
— No, no — mówił — reakcja skończyła się w sześć godzin, a miała trwać czterdzieści osiem!... Wyborne odkrycie. Swoją drogą manometr może wahać się co najwyżej o jedną kreskę, czyli o dwadzieścia atmosfer...
Ujął się ręką za suchą brodę, znowu obszedł cylinder i prawił:
— Zresztą rób, jak chcesz. Ludzie kiedyś obawiali się zapałek, a my dziś trzystu atmosfer. Tamto przesąd i to przesąd... Trzysta atmosfer różnicy w ciśnieniu... Niech go nie znam!... Śmiały człowiek.
Zbliżył się do siedzącego Juljana i uderzywszy go w ramię, rzekł:
— Winszuję!... Skróciłeś nam czas doświadczeń osiem razy. Jak na pierwszą próbę — to dobrze. Masz szczęśliwą rękę i nie zdziwiłbym się, gdybyś w jednem doświadczeniu znalazł to, nad czem ja naprzykład musiałbym dwadzieścia lat pracować. Cóż?...
— Chcę spać — odparł Juljan stłumionym głosem. — Tylko spać...
— Wygląda, jakby wczoraj został mężatką — mruknął stary chemik. Wziął Juljana pod rękę i przez sień zaprowadził do pokoju, do którego w nocy weszli najpierwej.
Juljan upadł na skórzaną kanapę i głęboko zasnął.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.