Sęp (Nagiel, 1890)/Część czwarta/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Sęp
Podtytuł Romans kryminalny
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
p“ i Robak.

Kto był „Sęp“?
Był to właściciel tej brudnej i ponurej kamienicy.
Plebs paryzki żywi stale rodzaj nienawiści do swoich kamieniczników i w ulicznym żargonie chrzci ich charakterystycznem przezwiskiem „sepów“ (vautour). Takie też być musiało pierwsze źródło nazwy, pod którą znano w tych okolicach właściciela ponurego domu.
Niewątpliwie jednak do ostatecznego nadania mu przezwiska przyczyniła się jego powierzchowność.
Był to mężczyzna więcej niż pięćdziesięcioletni, wysoki i nieco przygarbiony. Nosił krótką, siwą brodę. Ubrany był zawsze wcale przyzwoicie.
Twarz jego, dość regularna, posiadała nawet ślady dawnej piękności. Ale odstraszał jej wyraz nieprzyjemny. Z pod krzaczastych brwi patrzyły zimno szare oczy, a na czole rysowała się głęboka zmarszczka. Niekiedy w oku starca zapalała się błyskawica, która mogła przerazić tego, ktoby był przedmiotem nienawiści „Sępa“.
Twarz uderzała wyrazem energji i jakiejś dzikiej nienawiści. Rzadko kto odważył się patrzyć w twarz „Sępowi“. Dzieci, na które rzucił wzrok, zabierały się do płaczu.
Kamienica, w której znajdowała się knajpa, mieściła jeszcze wielu lokatorów. Byli to przeważnie biedacy. Ci mogliby wiele powiedzieć o szorstkości i braku serca „Sępa“. Bali się go wszyscy, a wielu nienawidziło.
„Sęp“ nie mieszkał w swoim domu.
Przychodził tu tylko od czasu do czasu, ażeby porozumiewać się z odźwiernym, który był jednocześnie rządcą domu. W podwórzu w antresoli, w dwóch czy trzech małych pokoikach mieścił się rodzaj kancelarji, w której gospodarz przepędzał niekiedy po kilka godzin.
Wtajemniczeni szeptali, że odbierał tam rachunki od „Mamy Gilotyny“ z zarządu knajpy, stanowiącej nader korzystny interes. Mówiono, że pomiędzy knajpą a mieszkaniem na antresoli istnieje komunikacja, a nawet „Mama Gilotyna“, wypiwszy kiedyś więcej absyntu, niż zwykle, wygadała się, że „Sęp“ całemi godzinami przygląda się przez ukryte okienko temu, co się dzieje w „Trupiarni“...
— Powiada, że go to bawi!.. — mówiła megera.
Zresztą była to chyba plotka, bo w wysokiej izbie, noszącej miano „Trupiarni“ nie widać było śladu żadnego ukrytego okienka...
Żaluzje okien antresoli były zresztą zapuszczone i widocznie przybite. Okna nie otwierały się nigdy. Co się działo wewnątrz, nie wiedział nikt. Sąsiedni lokatorowie opowiadali o jakichś odgłosach, które zdawały się niekiedy wychodzić ztamtąd, musiała to być jednak również bajka.
Wogóle postać „Sępa“ otaczała pewna tajemniczość. Nawet w tym podejrzanym zakątku spoglądano nań podejrzliwie.
Nikt na pewno nie wiedział nazwiska gospodarza kamienicy.
Zapewniano tylko, że jest cudzoziemcem, doktorem czy adwokatem i że ma gruby majątek. Dom kupił prawie przed laty dziesięciu. Niedługo zajął antresolę, w której urządził swą kancelaryjkę i zaczął tu od czasu do czasu przychodzić. Niekiedy przyjmował tu jakichś nieznajomych. Z początku postać jego obudzała zaciekawienie, powoli jednak przyzwyczajono do niej. Na zawsze jednak pozostała nieufność...
A jednak „Sęp“ był osobistością znaną w Paryżu.
Nie tylko znaną, ale nawet — cenioną. W sferach naukowych i lekarskich świata paryzkiego, przed dziesięciu laty opowiadano wiele o oryginale, znakomitym i bogatym doktorze, który około owego czasu osiedlił się i rozpoczął praktykę w Paryżu. Był to szwed. Przywiózł ze sobą listy, polecające do najpierwszych znakomitości lekarskich w stolicy Francji, a niebawem zwrócił na siebie uwagę specjalistów, całym szeregiem broszur w kwestji chorób nerwowych, którą specjalnie się zajmował. Nowy systemat kuracji, który proponował, zrobił wiele hałasu w akademji. Ostatecznie w krótkim stosunkowo czasie doktór Erikson stanął w szeregu paryzkich znakomitości.
Uchodził zawsze za dziwaka.
Praktyką zajmował się stosunkowo niewiele. Był zresztą zbyt bogaty, ażeby potrzebował liczyć na korzyści z tego źródła. Jeśli ordynował w jednym z wielkich zakładów prywatnych dla chorych umysłowo, robił to tylko dla tego, ażeby mieć materjał do obserwacji naukowych. Nadto wzywano go często w wypadkach trudnych, wymagających niezwykłego zasobu wiedzy... Po za tem uczony szwed zajmował się przeważnie badaniami teoretycznemu...
Jego arystokratyczni klijenci i uczeni koledzy, którzy znali jego pracownię na bulwarze Melesherbes, ani się domyślali, jak dziwnem przezwiskiem obdarzono znakomitego medyka w złodziejskiej dzielnicy.
Na rok prawie przed wypadkami, które opowiadamy, nastąpiło zetknięcie pomiędzy szwedzkim doktorem, a znanym nam dobrze Robakiem.
Ten ostatni, potomek spanoszonego rodu Półtorackich, już oddawna przebywał w Paryżu, stolicy wszystkich chevaliers d’industrie. Po przymusowym wyjeździe z kraju, tułał się kolejno po wszystkich stolicach Europy, prowadzać egzystencję niejasną i awanturniczą. Zajmował się wszelkiemi rzemiosłami, a między innemi i takiemi, do których dość trudno byłoby się mu przyznać. Widziano go kolejno pośród względnie błyszczącego towarzystwa i na ostatnich stopniach nędzy... Niekiedy ukazywał się u modnych wód z wspaniale ubranemi kobietami i rzucał na stół rulety tysiące franków czy marek, kiedyindziej obdarty żebrał po hotelach, poszukując naiwnych, a czułych podróżnych.
To pewna, że nigdzie długo miejsca nie zagrzał...
Staczał się zresztą coraz niżej. Coraz częstsze i ostrzejsze zatargi z prawem nie pozwalały mu robić lepszych interesów. Zbyt dobrze znała go już policja wszystkich stolic Europy... Wtenczas Lolo Półtoracki obrał sobie za stałe miejsce pobytu Paryż i, ażeby ostatecznie nie plamić rodzinnego nazwiska przyjął pseudonim „Roback“. Towarzysze przezywali go częściej, ze względu na szczątki dawnej dystynkcji, „Hrabią“.
Przez lat kilka żył pośród szumowin stolicy.
Znany był dobrze w świecie łotrów, a niejedna jego ówczesna sprawka dawała mu prawo do więziennej celi w Mazas. Szczęśliwy jednak traf pozwalał mu tymczasem unikać tej ostateczności... Zresztą życie jego było życiem wyrzutka społeczeństwa. Pomimo wszystko cierpiał nieraz dotkliwą nędzę. W owym czasie począł się upijać nieraz aż do utraty przytomności.
Maison Noire“ był jedną z najulubieńszych knajp „Hrabiego“, jak go nazywali koleżkowie. Kiedy zdobył zkadkolwiek nieco pieniędzy, szedł do „Trupiarni“ i pił tam dotąd, dopóki nie przepił wszystkiego, co miał... Po pijanemu majaczył. Mruczał coś do siebie pod nosem po polsku, śpiewał półgłosem i wymachiwał rękami.
Pewnego razu, gdy chwiejąc się na nogach, wychodził z „Trupiarni“, „Mama Gilotyna“ dała mu znak, że chce z nim mówić.
Robak spojrzał na nią zdziwiony, jednak zbliżył się.
— Chcesz co zarobić? — zapytała go bez dalszych wstępów.
— Chcę...
— Bądź tu jutro o jedenastej rano. Zobaczysz.
Na dalsze pytania Robaka „Mama Gilotyna“ nie chciała i nie miała czasu odpowiadać.
Nazajutrz rano zaciekawiony Robak znajdował się o oznaczonej godzinie przed bufetem gospodyni. Stara baba kazała mu iść za sobą do swego prywatnego mieszkania, które komunikowało się z knajpą... Ztamtąd ciemnym kurytarzykiem i wązkiemi schodami poprowadziła go na antresolę.
Zapukała do drzwi.
Entrez — odezwano się z wewnątrz.
Za chwilę megera i Robak znaleźli się w nizkim pokoiku, ciemnym i oświetlonym tylko płomieniem gazowym. Był to rodzaj kancelarji. Przed dużem biurkiem siedział jakiś stary człowiek o siwej przystrzyżonej brodzie.
— Ten pan chce z tobą mówić — rzekła „Mama Gilotyna“ do Robaka i wyszła.
Wówczas nieznajomy odwrócił się do swego gościa twarzą. Robak poznał „Sępa“, którego niejednokrotnie widział na ulicy.
Szwedzki doktór rzekł doń jak najczystszą w świecie polszczyzną:
— No, panie hrabio Półtoracki... chciałbyś ze mną pogadać, czy nie?..
Twarz „Sępa“ wykrzywiła się uśmiechem ironji, który czynił ją jeszcze nieprzyjemniejszą niż zwykle.
Łatwo sobie wyobrazić zdziwienie Robaka.
Przez chwilę stał, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Ale ironiczny uśmiech pytającego przywołał go do zimnej krwi.
— Dla czego nie? — odrzekł równie po polsku.
— A więc siadaj pan.
Następstwem tej rozmowy, która potrwała dość długo, było, że Robak został czemś w rodzaju ajenta „Sępa“. Biegał za jego interesami, zbierał jakieś wiadomości, załatwiał zlecenia... Trwało to pewien czas.
Wreszcie jednego wieczoru, zaopatrzony przez doktora w dobry szwajcarski pasport, Robak wyjechał do kraju w tajemnej misji...
Jak ją wykonywał? widzieliśmy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.