Rude włosy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Leopold von Sacher-Masoch
Tytuł Rude włosy
Pochodzenie Demoniczne kobiety
Wydawca Wydawnictwo »Kultura i Sztuka«
Data wyd. ca. 1920
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rude Włosy.

Rude włosy! — mimo wszystkich zabobonów, jakie do nich są przywiązywane, mają one niezwykły powab i wdzięk. Zdarzenie, które miało miejsce w południowej części nowego świata, a które mam zamiar opowiedzieć, zdaje się potwierdzać uprzedzenia, jakie się ma do tej demonicznej barwy włosów.
Wyjaśniam tu na samym początku niniejszej romantycznej i nieprawdopodobnej historyi, że w Ameryce Południowej jeszcze dzisiaj istnieje niewolnictwo. Wprawdzie nieoficyalnie, ale potajemnie odbywa się wciąż jeszcze handel ludźmi, głównie Chińczykami i Murzynami, których sprzedają właścicielom wielkich obszarów do pracy, pod warunkami, ograniczającymi wolność osobistą w zupełności.
Komu zresztą chciałoby się zapuszczać w dzikie okolice, oddalone setki mil od miast i stawać w obronie niewolników przed swawolą nielitościwych panów, tembardziej, że Chińczyków i Murzynów i tak nie uważa się za ludzi, ale prawie za zwierzęta.
Przebywałem kilka lat z ramienia pewnej angielskiej firmy importowej, w Guayaquil na zachodniem wybrzeżu Ameryki Południowej, studyując plantacye kakao.
Jednego dnia oznajmił mi p. D., właściciel plantacyi, u którego miałem stałą swoją kwaterę, że wybierze się razem ze mną do posiadłości pewnej Niemki, aby mi pokazać tamtejsze wzorowe urządzenia. Objaśnił mię przytem, że dama, którą mieliśmy odwiedzić, jest jeszcze młoda i piękna, ale w wysokim stopniu ekscentryczna. Pochodziła z Pomorza i była córką tamtejszego obywatela. Wyszedłszy zamąż za hrabiego, wyjechała z nim niebawem do Ameryki Południowej, ze względu na jego chorobę piersiową. Nie pomogło to wiele, bo suchotnik wkrótce umarł, a ona, po jego śmierci, usunęła się zupełnie od świata. Mówiąc szczerze, kakao interesowało mnie więcej, niż wszystkie piękne wdowy na całym świecie, postanowiłem więc pojechać; niestety, mój przyjaciel zmuszony był zająć się bardzo ważnymi interesami i nie miał na to czasu. Dał mi tylko swoją wizytówkę i służącego i z tem wyprawił mnie w odwiedziny.
Po trzygodzinnej jeździe wierzchem, dostaliśmy się do oznaczonej farmy, która zewnętrznie nie różniła się niczem od innych. Wjechaliśmy przez bramę na dziedziniec, gdzie zaraz odebrano od nas konie, a jakiś stary Murzyn poprowadził mnie w głąb olbrzymiego parku. Oczom moim przedstawił się tu piękny budynek, w stylu willi, z obszerną werandą.
Stary Murzyn wyprzedził mnie, wziąwszy wizytówkę moją i p. D., udając się do pani. Ja zostałem w oddaleniu między zaroślami prawie zupełnie ukryty i podziwiałem piękny widok. Na werandzie, w bujającym fotelu, siedziała przecudna postać kobiety, ubranej w biel. Ręce miała założone w tyle głowy. Oparta tak, kołysała się lekko, podczas gdy stojący poza nią Murzyn poruszał wachlarzem, chłodząc jej twarz.
Stary Murzyn wyszedł po kilku stopniach na werandę, ukląkł przed swoją panią i oddał jej karty wizytowe, które ona przejrzała pospiesznie, poczem dała znak ręką: prosić. Murzyn przybiegł szybko z powrotem i poprosił, abym się za nim udał.
Pani przyjęła mnie nader uprzejmie. Była to kobieta jeszcze młoda i istotnie piękna, wzrostu średniego, o bujnym biuście. Włosy miała rudoblond — pod każdym względem zjawisko niepospolite. Rozmawialiśmy o celu mego przybycia, o plantacyach, o stosunkach społecznych, o kraju wogóle.
Podczas gdy wyraziłem swoje zdziwienie, że w tym kraju właściciele plantacyi używają do osobistych posług Murzynów, zaśmiała się ironicznie i zauważyła, że mógłbym w tym kierunku wiele u niej się nauczyć, albowiem posiada specyalne zdolności tresowania niewolników. Gdy znowu wyraz »niewolnik« dotknął mnie niemile, zauważyła z uśmiechem, że nie ma zamiaru sprzeczać się o wyrazy, o nazwę.
— Nie mogę sobie wyobrazić — mówiłem — jak pani, sama jedna, kobieta, bądź co bądź słaba, może tych dzikich utrzymać w karbach.
— Wątpi pan o tem? — odrzekła. — A zatem jestem gotowa przekonać pana. Dodam tylko, że jak pan to trafnie określił, jestem kobietą nietylko słabą, ale i nader delikatną.
Podano chłodniki, poczem sama zaproponowała przejażdżkę po swojej posiadłości i zadzwoniła. Nagle zjawił się przy niej Murzyn, któremu wydała krótkie rozkazy. Niewolnik oddalił się i po chwili przyniósł buty z czerwonej skóry i srebrnemi ostrogami. I kiedy przed nią ukląkł podała mu, jakby od niechcenia, nogę jedną potem drugą, aby na nie naciągnął buty, patrzyła na mnie z dziwnym jakimś uśmieszkiem. Udała się potem do pokoju i po chwili była gotowa do jazdy. Miała krótką suknię z czerwonego jedwabiu, białą bluzkę, a na głowie słomkowy kapelusz z dużemi skrzydłami. Poniżej, u samych schodów przed werandą, stał już wspaniały rumak, w silnych rękach Murzyna, który poprawiał siodło na grzbiecie.
Nie miałem wówczas najmniejszego pojęcia o obyczajach południowo-amerykańskich i, słysząc żartobliwy i cyniczny śmiech pięknej plantatorki, nie odzywałem się bynajmniej. Ona zeszła po schodach i kiedy Murzyn padł przed nią na twarz, postawiła swą zgrabną nóżkę na jego wełnistej głowie i ozwała się:
— Oto mój najulubieńszy niewolnik. Ubóstwia mnie, co sprawia mu wielką przyjemność, jeśli go maltretuję i dręczę. No i widzi pan, sposób ten jest wcale skuteczny, przywiązuje bowiem tego rodzaju zwierzęce istoty znakomicie.
I jeszcze teraz nie mogłem się oryentować w sytuacyi.
— No, bestyo! — ozwała się, kopiąc Murzyna nogą. Ten podniósł się na klęczki tak, aby jego pani mogła wystąpić mu na ramiona i wsiąść na konia.
Na jej skinienie dosiadłem swego konia i pojechaliśmy w pola do plantacyi. Murzyn jechał obok mnie krok w krok.
Był już wieczór, gdyśmy powrócili i zasiedli na werandzie do herbaty. Ruda piękność była znowu ubrana w strój domowy z mnóstwem koronek i falban. Rozprawialiśmy o Europie i Niemczech. Wtem zbliżył się na czworakach Murzyn, który z nami był na przejażdżce, spojrzał na swą panią, jak pies, obawiający się chłosty i położył się u jej nóg, które oparła na jego barkach, jak na stołeczku.
Z nastaniem nocy pożegnałem uroczą, rudą piękność, unosząc z sobą dziwne i straszne wrażenia. Ocknąłem się dopiero w domu, gdy przyjaciel mój zaprosił mnie do butelki koniaku.
I kiedy opisałem mu swoje wrażenie, rozśmiał się i począł opowiadać:
— To, co pan widział u pięknej plantatorki, nie jest jeszcze niczem nadzwyczajnem, lecz zupełnie naturalnem w naszym kraju, gdzie Murzynów i Chińczyków uważa się za bydło, zwłaszcza ze strony naszych pań europejskiego pochodzenia. Nasze panie bowiem umieją »ujeździć« nietylko ludzi innych szczepów, ale i białych, pochodzących ze sfer niższych i oni chętnie temu się poddają.
Co do naszej pięknej znajomej z rudymi włosami, to mogę panu opowiedzieć wiele rzeczy, które wychodzą daleko poza ramy tutejszych obyczajów. Ba, nawet ona, zdaje się, wytknęła sobie za cel życia poddanych sobie Murzynów traktować bez żadnego uczucia, jakiejkolwiek litości. Z tej też przyczyny weszła ona nieraz już w konflikt z władzami i kodeksem karnym. Jednemu ze swoich Murzynów wyłupiła oczy, jednego zamęczyła okrutnie, wbijając go na ostre pale żywcem.
Jeżeli jednak wieści o okrucieństwach dochodziły do publicznej wiadomości, to zdarzało się to niesłychanie rzadko. Ona bowiem wywiera na swoich poddanych taki wpływ, że tylko wyjątkowo jakiś śmiałek odważy się wystąpić przeciw niej publicznie.
Gdy wyraziłem zdziwienie, że taka urocza i czarująca kobieta zdolna jest do podobnych okrucieństw, p. D. mówił dalej:
— Mimo wszystko, nie stoimy tu wobec jakiejś trudnej zagadki, — przeciwnie, da się tu wszystko wyjaśnić bardzo łatwo. Nasza plantatorka posiada niezwykłą energię, a że męża swego kochała z prawdziwą namiętnością i straciła go, więc... Ale wyjaśnię to panu dokładniej.
Mąż jej przybył tu z Północy, szukając dogodnego klimatu do wyleczenia się z gruźlicy i istotnie wkrótce nastąpiło w stanie jego zdrowia znaczne polepszenie. Hrabia był idealistą i filantropem w całem znaczeniu tego wyrazu i dlatego nie mógł się utrzymać jako plantator. Tutejsi Murzyni nie przywykli do traktowania ich po ludzku. Dla nich potrzeba ręki silnej, żelaznej, wówczas pracują chętnie i są ulegli. Łagodne, prawie braterskie postępowanie hrabiego, miało wkrótce fatalne następstwa. Zamiast bowiem wdzięczności, spotkała go zemsta, zamiast przyjaciół — miał naokoło samych wrogów, którzy zbuntowali się niebawem, wypowiedzieli mu posłuszeństwo i zagrozili nawet jego mieniu, ba, nawet życiu ich obojga.
Gdy przyszło do otwartego buntu, próbował hrabia raz jeszcze uśmierzyć ich łagodnością, niestety, zbuntowani drwili sobie z jego braterskiej życzliwości i — uśmiercili go. Nad jego trupem poprzysięgła wdowa zemstę niegodnym poddanym. Z niesłychaną energią zdołała wkrótce zorganizować z białych i kreolów oddział, na którego czele stanęła przeciw buntownikom i zwyciężywszy ich wkrótce, rozpoczęła bezwzględny sąd, skazując na śmierć niewdzięczników przez wbijanie na pal. Do konających w strasznych męczarniach strzelała z rewolweru sama tak długo, dopóki nie wyzionęli ducha.
O tego czasu bali się jej Murzyni, jak ucieleśnionego dyabła i nie dziw. Za śmierć najukochańszego męża żywi ona głęboką nienawiść do rasy czarnej, niewdzięcznej i zdradliwej. Jeżeli zresztą oprócz zemsty weźmiemy na uwagę i tę okoliczność, że ona, postępując łagodnie, nie mogłaby utrzymać karności wśród pół-dzikich ludzi, to wyda się poniekąd rzeczą jasną, ta jej bezwzględna srogość i tyrania. Przecie to kobieta. Musi więc używać takich środków, aby szerzyć wśród nich postrach.
— Kto wie — zauważyłem — czy postępowanie to ujarzmiłoby tak Murzynów, gdyby ich pani nie była zarazem pięknością.
— Zgadzam się z tem zupełnie — odparł p. D. — Jej olśniewająco biała płeć, złotoczerwone włosy mogą posiadać własności, które wywierają demoniczny wpływ na czarnoskórych niewolników.
— Czemu ona jednak nie wraca do Europy?
— Do Europy! Jak to pan sobie wyobraża? Ona wolna, niekrępowana niczem! Jest przecie w swojej posiadłości prawie udzielną panią. Przywykła do bezwzględnego posłuszeństwa. Jakże byłoby jej nieswojo wśród stosunków europejskich, gdzie co krok natknąćby się musiała na policyanta!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Leopold von Sacher-Masoch i tłumacza: Anonimowy.