Rok 3000-ny/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paolo Mantegazza
Tytuł Rok 3000-ny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Powieści i Romansów
Data wyd. 1930
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Melania Łaganowska
Tytuł orygin. L'anno 3000
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.

Paweł i Marja opuścili Rzym, stolicę „Stanów Zjednoczonych Europy“, i zajęli swój największy, na dłuższe podróże przeznaczony statek powietrzny.
Statek ów poruszany jest siłą elektryczności. W środku stoją dwa wygodne fotele, które za pociśnięciem sprężyny, zamieniają się na równie wygodne łóżka. Przed fotelami znajduje się kompas i kwadrant z napisami: Ruch, Ciepło, Światło.
Pociśnięcie klawisza wprowadza statek w ruch i reguluje jego szybkość, która dojść może do 150 kilometrów na godzinę. Za pociśnięciem drugiego klawisza ogrzać można temperaturę, stosownie do upodobania, pociśnięcie zaś trzeciego daje światło. Prosty przyrząd tedy zamienia elektryczność według chęci w ciepło, światło lub ruch.
W ścianach statku ukrytego było tyle pożywienia, że starczyć mogło na dni dziesięć. Prócz tego znajdowały się białkowe substancje, preparaty związków węglowych, w miejsce mięsa i jarzyn, jak również eteryczne materje, zastępujące zapach najpiękniejszych kwiatów i najwybredniejszych owoców. Mała piwniczka zawierała bogaty zapas ożywczych napojów, pobudzających trzy ośrodki mózgowe i najważniejsze funkcje życia: Myśl, Ruch i Miłość.
Okręt nie potrzebował ani maszynisty, ani żadnej obsługi, bo każdy człowiek od najmłodszych lat szkolnych uczył się z nim obchodzić, podnosić go, spuszczać i posuwać wedle upodobania. Ma kwadrancie czytamy ilość przebytych kilometrów, temperaturę morskiego powietrza i kierunek wiatru.
Paweł i Marja niewiele książek ze sobą zabrali; między innemi „Rok 3000-ny“, napisany przez pewnego lekarza, który przed dziesięcioma wiekami z dziwaczną fantazją usiłował przepowiedzieć, jak świat wyglądać będzie za dziesięć stuleci.
— Podczas naszej długiej podróży, — mówił Paweł do Marji, — rozpraszać będę twoją nudę, tłumacząc ci szczególne fantanzje tego starożytnego pisarza. Ciekawy jestem istotnie do jakiego stopnia prawdziwie prorok ów przepowiedział przyszłość. Prawdopodobnie ubawimy się i uśmiejemy serdecznie.
Należy czytelnikowi wiedzieć, że w roku 3000-nym od pięciu już przeszło stuleci świat cały używał jednego języka „Kosmicznego“. Wszystkie europejskie języki umarły; mówiąc już tylko o samych Włoszech, wymarły w ciągu tego czasu: etruski, celtycki, łaciński i nakoniec włoski.
Podróż, jaką Paweł i Marja przedsięwzięli, jest bardzo długa. Z Rzymu zamierzają udać się do Antropolis (miasta Ludzkości), stolicy Stanów Zjednoczonych planetarnych, gdzie chcą święcić swoje tak zwane „owocodajne małżeństwo“, będąc połączonymi już od pięciu lat „ślubem miłości“. Muszą przedstawić się biologicznym władzom w Antropolis, ażeby ów najwyższy trybunał wiedzy orzekł, czy mają prawo wydawać na świat innych ludzi.
Zanim jednakże przebiegną Europę i Azję, ażeby dotrzeć do stolicy świata, leżącej u stóp Himalajów, w okolicy dawnego Dardżilingu, Paweł życzył sobie, aby narzeczona jego widziała wielkie miasto umarłych, Spezzię, gdzie Włosi roku 3000-nego złożyli, jak w muzeum wszystkie pamiątki przeszłości.
Marja dotąd mało podróżowała. Znała tylko Rzym i Neapol, a myśl o nieznanem oszołomiła ją. Miała lat dwadzieścia i przed pięciu laty oddała Pawłowi swoją miłość i swoją rękę.
Podróż z Rzymu do Spezzii trwała zaledwie kilka godzin i przeszła spokojnie. Stanęli nad wieczorem i po krótkim wypoczynku w jednym z wykwintniejszych hoteli miasta, odjęli od powietrznego statku rodzaj kauczukowego płaszcza, nazwanego Hydrotachem czyli wodnym statkiem, który za pomocą rozdęcia, zamieniał się w przeciągu kilku minut na wygodną, bezpieczną łódź. Mała maszynka wprowadza ją w ruch na wodzie.
Zatoka Spezzii przedstawiała tego wieczoru czarujący widok. Księżyc swojem majestatycznem światłem oblewał wszystko dokoła, szerząc jednocześnie tchnienie cichej melancholji. Góry, posągi, wyspy, niby z bronzu wykute, stały nieruchome, kilkowiekową śmiercią skamieniałe. Wspaniały ów widok graniczyłby może z ponurością, gdyby nie pieniące się fale, które, szemrząc, bawiąc się i śmiejąc pospołu, ożywiały zatokę.
Narzeczem trzymali się za ręce i patrzyli sobie w oczy. Utonęli oboje w tej mgle magicznej, która zaciera ostre kontury przedmiotów, lecz jednocześnie rozciąga olbrzymie rozmiary dusz ich.
— Patrz, Marjo, — przemówił nareszcie pierwszy Paweł, — oto wokoło nas śpi snem wiecznym więcej niż dwudziestowiekowa historja ludzkości. Ile krwi, ile łez popłynęło, zanim ta ludzkość doszła do spokoju i sprawiedliwości, jakich dziś zażywamy a jakie to jeszcze dalekie od naszych ideałów. A jednak na szczęście dla nas z tych pierwszych wieków kolebki ludzkości, pozostało tylko niewiele broni kamiennych i niejasnych wspomnień. Mówię „na szczęście“, bo im bardziej zagłębiamy się w historję, tem dzikszym i gorszym znajdujemy człowieka.
Tak rozmawiając, zbliżyli się do Palmarji zamienionej obecnie w wielkie przedhistoryczne muzeum.
— Patrz, Marjo, tu mieszkali przed dwudziestu wiekami ludzie, którym obce były metale i którzy ubierali się w skóry dzikich zwierząt. Przy końcu dwudziestego wieku antropolog z Parmy, niejaki Regalia odkrył tę grotę, nazwaną później „grotą gołębią“, ażeby wskazać tem na znalezione tam pozostałości po zwierzętach. W tym samym czasie jednak, właśnie przy końcu XIX-go wieku cała wyspa pokryta była armatami i olbrzymia baterja, prawdziwy cud sztuki zabijania ludzi, służyła do obrony zatoki. Cała zatoka stanowiła zresztą sidła, gwałtownie zastawione na ludzi. Na górach armaty, na wybrzeżach armaty, na okrętach armaty i mitralleus’y: istne piekło zniszczenia i trwogi.
Przed kilku wiekami już przedtem ta sama zatoka była również świadkiem krwawych wypadków, tam na zachodzie ponad Lerici wznosi się stary zamek, gdzie siedział uwięziony król francuski, Franciszek I, po przegranej pod Pawią.
Na dnie morza leżeć muszą niezliczone masy kości, bo na początku XX-go stulecia wreszcie miała tu miejsce straszna bitwa morska, w której udział wzięły wszystkie floty europejskie, gdy tymczasem, nieszczęsnym zbiegiem okoliczności staczały się również okropne walki we Francji.
Toczono walkę o wojnę i pokój: Europa podzieliła się na dwa obozy. Jedni pragnęli wojny, drudzy pokoju. Ale ażeby okupić pokój, trzeba było prowadzić wojnę i krwawe strumienie zabarwiły fale morza Śródziemnego i rozpływały się po ziemi. Jednego dnia zginęło w walce w Spezzii i pod Paryżem miljon ludzi. Tu gdzie się obecnie znajdujemy i gdzie zażywamy rozkoszy tego cudnego wieczoru, w przeciągu godziny 20 pancerników wysadzono w powietrze, niosąc śmierć tysiącom dzielnych, pięknych młodzieńców, z których każdy pewnie zostawił matkę lub ukochaną.
Rzeź była tak straszna, że Europa w końcu zadrżała. Wojna zwalczyła wojnę, dnia tego położono kamień węgielny pod Zjednoczone Stany Europy.
Te czarne olbrzymy, które widzisz tam płynące po zatoce — to starożytne pancerniki, jakie pozostały w owym dniu strasznym nieuszkodzone. Są one przedstawicielami wszystkich ówczesnych narodowości: Włochów, Francuzów, Anglików i Niemców. Dzisiaj zwiedzane są jako osobliwości muzealne; niektóre z nich obejrzymy jutro.
Przekonasz się jak w owych barbarzyńskich czasach, genjusz i wiedza wytężały swoje siły, ażeby zabijać ludzi i burzyć miasta. Wyobraź sobie, że największą sławą było popełnianie morderstw w wielkiej ilości, a zwycięzcy jenerałowie i admirałowie byli odznaczani i święcili tryumf. Biedny wiek, politowania godna ludzkości!
Ale i po zniesieniu wojny ludzie nie zaznali spokoju. Zbyt wiele jeszcze było głodnych i nieszczęśliwych, a współczucie dla cierpienia, nie rozum poprowadziło Europę na drogę socjalizmu.
Stało się to za ostatniego papieża; (zdaje mi się, iż nazywał się Leon XX), jeden z królów włoskich nagle zstąpił z tronu i zapowiedział, że pragnie uczynić pierwsze doświadczenie socjalizmu. Umarł, koronowany sławą wśród błogosławieństw całego ludu. Inni władcy zaprotestowali przeciw jego czynowi i wyklęli go.
Wielka wojna, ale tym razem wojna słowa i pióra wybuchła między republikanami, konserwatystami i socjalistami. Ostatni zwyciężyli.
Szlachetny, lecz niedorzeczny eksperyment przetrwał cztery pokolenia, ale ludzie zmiarkowali się jednak, że idą błędną drogą. Zgnietli jednostkę, a wolność umarła w rękach tych, którzy z niej rzecz świętą uczynili. Tyranję królów i parlamentu zastąpiła inna, o wiele uciążliwsza: sztuczne urządzenia ku obronie bezimiennego ogólnego pojęcia, w którym jednostka znikła i gdzie walka o przywileje i prawa była stłumioną. A ponieważ odrzucono prawo dziedziczności, rodzina stała się prostą fabryką dzieci, gdzie panowała bezowocna i smutna nuda.
Wielkie zgromadzenie socjologów i przyrodników obaliło socjalizm i utworzyło Zjednoczone Stany Świata, rządzone przez dwukrotnie obieranych najlepszych i najuczeńszych ludzi. Miejsce bezkrytycznej większości zajęła mniejszość, złożona z ludzi czcigodnych i ludzi wiedzy; ludzie zaczęli naśladować najszlachetniejsze czynniki przyrody i stworzyli z niej podstawę do ludzkiego społeczeństwa. Jednakże zmierzyliśmy dopiero połowę drogi. Owa sztuka wyszukiwania najlepszych, jeszcze nie została wynalezioną i myśliciele i myślicielki, kapłani myśli i kapłanki uczucia, ciągle jeszcze nad tem pracują, ażeby wynaleźć lepszą metodę, ażeby każdy syn ludzkości zajął miejsce, jakie mu natura przy urodzeniu wyznaczyła.
Zniesiono: wojsko, podatki, cła konsumpcyjne, wszystkie te akcesorja dawnych barbarzyńców. Osunięto również fizyczne cierpienie: przeciętny wiek człowieka przedłużono, doprowadzając go do lat 60-ciu.
Ale została jeszcze choroba; rodzą się garbaci, chorzy umysłowo, zbrodniarze, a od spełnienia marzeń, ażeby ujrzeć wszystkich ludzi umierających, tylko ze starości i bez cierpień, jeszcze bardzo dalecy jesteśmy.
Marja słuchała go w milczeniu, a i Paweł przestał mówić, ogarnięty wielką melancholją. Te 2000 lat wydały mu się jednakże zbyt długiemi stosownie do tych małych kroków, jakie uczynił postęp.
Statek z narzeczonymi sunął spokojnie po falach zatoki, ruchami swemi przedzierając srebrną świetlaną smugę, jaka rozpostarła się na ich drodze. Tymczasem zbliżyli się do starego arsenału Spezzii i o uszy ich odbił się ponury monotonny dźwięk, to niejasny, zaledwie uchwytny, to znów wyraźny i czysty, stosownie do zmiany powiewu nocnego wiatru.
Paweł i Marja zwrócili w tym kierunku oczy i zdawało im się, iż pochodzi z tego miejsca morza, gdzie jak żółw olbrzymie kołysało się na falach wielkie, okrągłe ciało.
Tam też skierowali statek, a dźwięk stawał się coraz mocniejszy, coraz bardziej ponury.
— Co to za ciało?
— To jest starożytna boja, do której barbarzyńcy XIX-go stulecia przymocowywali swoje największe pancerniki. Tutaj zardzewiała ona po tylu stuleciach i znikła z pamięci czasu, który na szczęście dla ludzi, nigdy już nie powróci.
Tymczasem owe smutne tony, wychodzące z boi, stawały się coraz wyraźniejsze.
Był to nieharmonijny, z dwóch nut złożony, podwójny dźwięk: skargi i groźby.
Najprzód ostre i przeciągłe Ihhh, potem, po krótkiej pauzie, głuche i głębokie Bmm, potem znowu pauza i nakoniec znów nieustająca wymiana gróźb i jęków.
Wszak i ludzkie serce mierzy krótki przebieg kwadrantu życia dwoma zmieniającemi się dźwiękami: tik i tak; ale to są wesołe, świąteczne niemal tony.
Gdy tymczasem tamte wydawały się uderzeniami olbrzymiego zelżonego serca, niby wybijane godziny naszej planety.
— Powiedz mi, Pawle, czemu się ta boja właściwie tak skarży; zdaje się cierpieć i jęczeć.
— Skarga — to skrzek zardzewiałego pierścienia boi, — odparł z wymuszonem uśmiechem — zaś groźba — to uderzenie bałwanów o puste ściany.
I długo jeszcze oboje tonęli w głębokiem milczeniu.
— Oddalmy się stąd, wracajmy na ląd, te dźwięki przerażają mnie i przepełniają smutkiem — rzekła w końcu Marja.
— Masz rację, oddalmy się. I mnie to niewesoło nastraja. Zdaje mi się, jakobym tu widział bolesny obraz całej historji ludzkości. To skarga, wydobywająca się z piersi nowonarodzonych dziatek, zakochanych młodzieńców, tęskniących do śmierci starców, z łona wszystkich nieszczęśliwych, wszystkich żądnych chleba i sławy, bogactw i miłości. To skarga, którą zawodzi cała planeta, ze łzami palącemi, zapytując niebo: dlaczego żyje i dlaczego cierpi?
I na te wszystkie skargi los odpowiada tą głęboką, stłumioną groźbą:
— Tak jest, tak być musi, tak będzie!
— Nie, Pawle, tak nie jest, i tak nie będzie wiecznie. Pomyśl o tych śmierć niosących flotyllach, które przestały istnieć, pomyśl o wojnie, która już nie egzystuje, pomyśl o postępie, który nigdy nie ustaje, i ta boja, która swojem drganiem zdaje się powtarzać nam wieczną skargę ludzkości i okrutną odpowiedź losu, zamilknie z chwilą, gdy fale morskie zburzą ją zupełnie.

— Oddalmy się, — zakończył Paweł, przy śpieszając bieg statku, ażeby się usunąć od gnębiącego wrażenia tych żałosnych tonów.




Następnego rana miast księżyca zajaśniało najpiękniejsze słońce nad zatoką Spezzii. Życie pełne pracy rozproszyło melancholję nocy; narzeczeni, zwiedziwszy kilka starożytnych statków wojennych, wsiedli znów do swojego i skierowali się na wschód, skąd zawsze ludziom przychodziła wraz z światłem dnia nadzieja, która przecież nigdy nie gaśnie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paolo Mantegazza i tłumacza: Melania Łaganowska.