Rob-Roy/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Rob-Roy
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michał Grubecki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ  VIII.
Panie, pochlebstwom się brzydzę,
Ale mówię, tak jak widzę:
Sprawa twoja doskonała,
Z niéj dla ciebie nowa chwała.
Butler.

Zsiadłszy z koni które od nas przyjął służący w liberyi barona Hildebranda, weszliśmy do domu. Zdziwiłem się, a bardziéj jeszcze piękna moja towarzyszka, gdyśmy na samym wstępie spotkali Rashleigha, który podobnież ujrzawszy nas, nie mógł skryć swego zadumienia.
— Rashleighu, — rzekła Miss Vernon, — uprzedzając jego zapytanie; — jak widzę sprawa pana Franka nie jest dla ciebie obojętną; i zapewne przybyłeś tu dla pomówienia o niéj z sędzią.
— W saméj rzeczy, — odpowiedział poważnie Rashleigh: — chciałem usłużyć kuzynowi memu ile mojéj mocy; — wyznam jednak, iż nie rad jestem, że go tu spotykam.
— Jako przyjaciel i krewny, pan Rashleigh Osbaldyston, powinienby raczéj cieszyć się, iż mię znajduje w miejscu, gdzie obrona sławy mojéj nakazała mi stanąć niezwłocznie.
— To prawda, — ale zdaje mi się, że stosowniéj było oddalić się na czas pewien do Szkocyi, póki rzeczy nie dadzą się ułożyć w sposób zaspokajający....
Uniesiony, przerwałem, że interes mój nie cierpi zwłoki, że żadnych zaspokajających sposobów używać nie myślę, i ze pragnę sam odkryć tak niegodziwą potwarz, i zbadać prawdziwą jéj przyczynę.
— Pan Frank Osbaldyston jest niewinny, — odezwała się Dijana: — żąda być prawnie oczyszczonym; a ja podjęłam się mu pomagać.
— Ty piękna kuzynko? mniemałbym, że byłoby zarówno skutecznie, a daleko przyzwoiciej, gdyby obronę pana Franka Osbaldyston mnie tylko poruczono.
— Być może; ale wiész, że dwie głowy więcéj ważą jak jedna.
— A zwłaszcza taka głowa jak twoja, śliczna Dijano, — odpowiedział Rashleigh, — zbliżywszy się ku niéj, i ująwszy jéj rękę z tą poufałością, która go w oczach moich uczyniła stokroć szkaradniejszym, jak był w istocie. — Dijana odprowadziła go na stronę, a gdy po cichu rozmawiali, uważałem, iż odmawiał jakiéjś proźbie, czy z niechęci, czyli z istotnéj niemożności. — Sprzeczność wyrazu ich twarzy była uderzająca. Miss Vernon wpadała w coraz wyższą niecierpliwość; oczy jéj iskrzyły się gniewem; policzki zajaśniały żywą czerwonością; założyła na krzyż ręce, a stukając nogą o ziemię, zdawała się słuchać z pogardą wymówek, o czém wnosić mogłem z postawy Rashleigha, pełnéj uszanowania i uległości; — nakoniec oddalając się, — zawołała rozkazującym tonem. — Ja tak chcę, i tak być musi.
— To być nie może, — to nie w mojéj mocy. — Czy dasz temu wiarę panie Osbaldyston? — rzekł Reshleigh, zwracając się ku mnie.
— To chyba rozum postradał, — przerwała żywo miss Vernon!
— Czy mógłbyś coś podobnego przypuścić, — mówił daléj Rashleig, nie zważając na jéj słowa. — Miss Vernon chce wmówić, że nietylko wiem pewnie o twéj niewinności, (o czém zapewne nikt bardziéj odemnie nie może być przekonany): ale nawet że znam prawdziwych sprawców rozboju. — Jestże to podobném do wiary, panie Osbaldyston?
— Rashleighu, — rzekła Djana, — na cóż odwoływać się do pana Franka? czyliż mu są wiadome podobnie jak mnie stosunki twoje i łatwość, z jaką wszystko umiesz przeniknąć.
— Bardzo ci dziękuję miss Vernon za tak pochlebne zdanie.
— Sprawiedliwości, jednéj tylko sprawiedliwości, wymagam od ciebie Rashleighu.
— Okrutna jesteś Djano, — odpowiedział niby z westchnieniem po krótkim namyśle; — prawdziwie okrutna, nawykłaś rządzić poddanymi swymi żelazném berłem. Cóżkolwiekbądź, wola twoja kuzynko wypełnić się musi, ale nie możecie, nie powinniście tu zostać; musicie wrócić ze mną.
Potém zostawiwszy Djanę, która zdawała się wahać jeszcze nad tém, co przedsięwziąć miała, zbliżył się ku mnie i rzekł tonem pełnym przychylności:
— Wierzaj mi panie Osbaldyston, że sprawa twoja nieskończenie mię obchodzi; i że oddalam się w téj chwili jedynie dlatego, żeby ci tém skuteczniéj usłużyć; lecz prośmy wspólnie kuzynkę naszą, żeby nie zatrzymywała się dłużéj na tém miejscu; przytomność jéj nie przyniesie ci żadnéj pomocy, a dla niéj szkodliwą być może.
— Zapewniam pana, — odpowiedziałem, — że nikt tego mocniéj nie czuje nade mnie: prosiłem o to miss Vernon usilnie, i po kilka razy, ale napróżno.
— W téj chwili właśnie zastanawiałam się nad tém, — rzekła Djana po chwili milczenia, — i postanowiłam nie oddalać się, póki nie wyrwę pana z rąk Filistynów; Rashleigh jest przeciwnego zdania i ma w tém zapewne swoje widoki, ale z łaski Boga znamy się dobrze, i dawno. Nie pojadę ztąd — to go zmusi do czynniejszego zajęcia się sprawą.
— A więc zostań sobie, uparta kobiéto, — zawołał Rashleigh; — znasz dobrze twoją władzę nademną.
To mówiąc oddalił się nagle, i wkrótce tentent konia, zwiastował nam jego śpieszny odjazd.
— Chwała Bogu, już go niéma! — rzekła Djana, — teraz chodźmy do sędziego.
— Czy nie lepiéj uwiadomić wprzódy o naszém przybyciu?
— O! nie trzeba! znagła go napadniemy, — idź za mną.
Przebiegłszy kilka schodów przez ciemny kurytarz, weszliśmy do przedpokoju, na którego ścianach wisiały stare mappy, rysunki budownicze i genealogiczne drzewa. Podwójne drzwi oddzielały nas od jadalnéj sali; słychać było, że ktoś w niéj śpiewał starożytną piosnkę głosem, co to niegdyś rozweselał uczty przyjacielskie.

Kto wzajemności pięknéj odmówił dziewczynie,
Niechaj pije truciznę nawet w słodkiém winie?

— Oho! — rzekła miss Vernon, — jak widzę jego sędziowska mość musi już być po obiedzie; nie myślałam, żeby tak późno było.

W rzeczy saméj apetyt pana Inglewood zaostrzony urzędową pracą, obudził się nieco wcześniéj; dano mu więc obiad o dwunastéj, zamiast, jak było powszechnym podówczas w Anglii zwyczajem, o pierwszéj. Ranna nasza zabawa i inne przeszkody sprawiły, żeśmy przybyli po owéj stanowczéj godzinie, którą szanowny sędzia poczytywał za najważniejszą.
— Zatrzymaj się, — rzekła Djana, — a ja pójdę poszukać służącego; bo w takiéj chwili nagłe ukazanie się nasze, mogłoby zniechęcić staruszka.
To mówiąc, znikła; a kiedym rozmyślał, czy mam iść daléj, lub zostać, usłyszałem głosy osób rozmawiających w jadalnéj sali; jeden zwłaszcza ostry i chrapliwy (który, jak mi się zdawało, nie był mi zupełnie obcy), powtarzał ciągle wymówki, że śpiewać nie może.
— Nie możesz śpiéwać? — odezwał się drugi; nic z tego nie będzie; toś umiał wychylić do dna mój kokosowy w srebro oprawny puhar, a teraz mi pleciesz że śpiéwać nie możesz. Wino, mój panie i kotaby śpiewać nauczyło; a więc daléj — piosenka, albo zaraz za drzwi. Patrzajcie go, przez cały ranek dręczył moje uszy swemi niedorzecznemi skargami, a na końcu oświadcza, że śpiéwać nie może.
— Tak chce miéć sprawiedliwość, — odezwał się głos trzeci, po którego donośnym i powolnym tonie, domyśliłem się; że do sądowego pisarza należyć musi; — wyrok zapadł; Canet — śpiéwaj.
— Śpiewajże, słyszysz, bo przez świętego Krzysztofa! napełnię ci puhar soloną wodą, i będziesz go musiał wychylić do kropli, stosownie do przepisów prawa istniejącego, albo istniéć mającego.
Na to zagrożenie, mój quondam spółtowarzysz podróży, (bo nie mogłem dłużéj powątpiewać, że to on był stroną zapozwaną), rozpoczął płaczliwą piosenkę, głosem zbrodniarza, nucącego na rusztowaniu ostatni psalm przed skonem.

Jeśli lubicie powieści,
Ciekawéj, okropnéj treści,
Słuchajcie mię dobrzy ludzie,
Powiem wam o jednym cudzie.

Sześciu zgodnych wędrowników
Skończywszy ucztę śród krzyków,
Śród żartów wstawszy od stołu,
W dalszą drogę szło pospołu.

Już spadała mgła wieczoru..:
Wtém wybiega zbójca z boru,
„Stójcie! na, krok nie ruszycie,
Albo kiesę, albo życie!

Wątpię, czy podróżnych o których śpiéwał, wiecéj przeraziło ukazanie się zbójcy, jak naszego śpiéwaka, moje wejście do sali. Nie mogąc się bowiem doczekać służącego, a nie chcąc być posądzonym o podsłuchiwanie, otworzyłem drzwi właśnie w téj chwili, gdy pan Morris (takie nosił nazwisko jak się późniéj dowiedziałem) miał zaczynać czwartą strofę żałosnéj swojéj ballady. Na widok osoby, równie jego zdaniem podejrzanéj, jak bohater pieśni, głos mu uwiązł w gardle, zamilkł i gębę na pół otworzył, jakby w ręku mojém ujrzał głowę Gorgony.
Sędzia, którego oczy już się zaczęły przymykać, dzięki usypiającym tonom śpiewaka, porwał się z krzesła, gdy te nagle ucichły osłupiał zadziwiony, ujrzawszy czwartą osobę, któréj wejścia nie dostrzegł; niemniéj przestraszał się pisarz; siedząc bowiem tyłem do drzwi, a obróconą ku Morrisowi twarzą, dzielił mimowolnie jego przerażenie, którego przyczyny nie wiedział.
Widząc że żaden słowa przemówić nie śmié, piérwszy przerwałem milczenie:
— Jestem Frank Osbaldyston, — rzekłem, — dowiaduję się, że jakiś łotr poważył się złożyć przeciwko mnie oskarżenie, jakobym należał do bandy rabusiów, którzy go obedrzéć mieli.
— Mój panie, — odpowiedział sędzia nieco oziębłym tonem, — są to rzeczy, o których nie mam zwyczaju rozprawiać po obiedzie. Na wszystko jest właściwa pora; a sędzia pokoju jak i każdy inny, potrzebuje pokarmu i wypoczynku.
Zaokrąglone policzki pana sędziego były niewątpliwym dowodem, że gorliwie czynił zadość tym ludzkim potrzebom.
— Racz mi przebaczyć panie sędzio, — rzekłem znowu, — te niewczesne odwiedziny; ale idzie tu o moją dobrą sławę, a obiad jak widzę, jest już skończony...
— Nie zupełnie mój panie, — przerwał sędzia, — spoczynek i trawienie po obiedzie są równie potrzebne, jak sam obiad; — pokarm byłby trucizną, gdybym po nim nie miał przynajmniéj dwóch godzin wypoczynku przy wesołéj rozmowie i skromnem krążeniu butelki.
— JW. sędzia raczy darować, — rzekł pan Jobsohn, przyrządziwszy wszystko do pisania podczas krótkiéj naszéj rozmowy; — ale ponieważ idzie tu o zbrodnię stanu, a ten pan jak uważam nie chce czasu tracić, oskarżenie przeto contra pacem Domini Regis...
— Idź do d... z swojém Domini Regis! — przerwał zniecierpliwiony sędzia, — kiedy to mówię, nie myślę wcale obrażać majestatu; ale prawdziwie oszaleć trzeba przy takiéj pracy; czyliż mam choć jedną spokojną chwilę? — tu skarga, tam pozew, tu śledztwo, tam sądy! — Słuchajno panie Jobsohn; jeśli tak zawsze będzie, pożegnam niezawodnie i was i sędziostwo.
— JWielmożny sędzia zważyć raczy powagę i dostojność urzędu swego; urzędu jednego z quorum i custos rotulorum; urzędu, — o którym Edward Cooke tak pochlebnie się odezwał: że byle godnie był sprawowany, nie ma sobie równego w całém chrześcijaństwie.
— No, niechże i tak będzie, — rzekł sędzia ułagodzony pochwałą znakomitego swego urzędu, i zatapiając resztę uniesienia w pełnym kielichu burgundzkiego wina, — skończmyż tę sprawę jak najprędzéj. — Zbliżcie się tu panie Morris, rycerzu smutnéj postaci! — czy to jest ta osoba, która podług zeznania twego miała należéć do rozboju?
— Mego zeznania? — rzekł Morris nie ochłonąwszy jeszcze z piérwszego przestrachu; — ja nic nie zeznałem przeciw temu panu, i... nie mam doń żadnéj pretensyi.
— Kiedy tak, to i po całéj sprawie. — Zabierz no się do butelki panie Osbaldyston!
Ale Jobsohn, który sobie nie życzył wypuścić Morrisa na sucho, zawołał:
— A to znowu po jakiemu panie Morris? oto jest własne twoje zeznanie; jeszcze na niem atrament nie zasechł, a już je tak bezwstydnie odwołujesz.
— A któż tam wié, — odpowiedział Morris drżącym głosem, — czy gdzie niéma kilkunastu łotrów czatujących na jego obronę? Naczytałem się dosyć podobnych zdarzeń w życiu sławnych zbójców przez Johnsona. Oho!... drzwi się otwiérają.
Otworzyły się istotnie i weszła Djana:
— Piękny w tym domu porządek, — rzekła, — ani żywéj duszy, — nie ma kogo zapytać, czy jest pan u siebie!
— A — zawołał sędzia z uniesieniem, które mi dowiodło, że ani Temis, ani Comus nie odjął mu pamięci o tém, co był winien piękności. — Cóż ja widzę! Djana Vernon, ozdoba dziewic naszych, najokazalszy kwiat Czeviotu, raczyła nawiedzić dom starego kawalera! A witaj że prześliczne dziéwcze! milsze dla nas przybycie twoje, nad pierwszą wiosny zieloność.
— Dom pański jest prawdziwie gościnny, szanowny sędzio! stoi otworem dla wszystkich; nikt nie spyta przychodnia, zkąd, i dokąd idzie?
— To hultaje! jak tylko skończą obiad, każdy w swoją stronę, — ale czemużeście wcześniéj nie przybyli? — Kuzyn wasz Rashleigh obiadował z nami, i zwyczajnie jako tchórz, uciekł zaraz po pierwszéj butelce; ale zapewne nie jedliście jeszcze? — Natychmiast każę coś przynieść tak delikatnego i dobrego, jak sama pani jesteś.
— Dziękuję mój sędzio; nie mogę długo bawić; przybyłam z kuzynem moim Frankiem Osbaldyston, i muszę mu pokazać drogę napowrót, bo inaczéj mógłby zabłądzić.
— Czy tak! — zawołał sędzia, — rozumiem, rozumiem

I pokazała mu drogę
Drogę... na ślub do kościoła.

a mnie starego nawet godzinką nie chcesz obdarować?
— Dziś niepodobna, — ale jeżeli wasza sędziowska mość odprawi natychmiast Franka i uwolni nas; w przyszłym tygodniu przyjedziemy ze stryjem, zajadać pańskie przysmaki.
— Zawsze są dla was gotowe, zawsze moja perło droga! — co zaś do sprawy pana Franka, wszystko już ukończone; zaszła tam jakaś pomyłka w oskarżeniu, którą się późniéj wyjaśni.
— Za pozwoleniem panie sędzio, — rzekłem, — ale ja dotąd nie wiem co mi zarzucają?
Pisarz, który za przybyciem Djany rozumiał, że już po sprawie; usłyszawszy słowa moje, których się bynajmniéj nie spodziéwał, nowéj nabrał śmiałości:
— W istocie JWielmożny sędzio, — rzekł, — pamiętać trzeba na to, co mówi Dalton, że oskarżony o zbrodnię stanu, tylko na skutek formalnego wyroku uwolnionym być może; — nim zaś to nastąpi, musi złożyć porękę, lub pójść do wiezienia; a w każdym razie, zapłacić pisarzowi sądowemu zwykłe kopy, za napisanie stosownego aktu.
Sędzia nieboraczysko musiał nakoniec dać mi krótkie o sprawie mojéj objaśnienie.
Pokazało się, iż płoche żarty, których dozwoliłem sobie w podróży z tym Morrisem, zrobiły na nim tak mocne wrażenie, że te otoczone mnóstwem dodatków, na jakie tylko słaby jego umysł zdobyć się potrafił, stanowiły główną podstawę oskarżenia. — Tego samego dnia, w którym się ze mną rozłączył; dwóch ludzi zamaskowanych i uzbrojonych zaskoczyło mu drogę i zabrało ulubiony tłomoczek.
Jeden z tych ludzi, wedle zeznania Morrisa, miał być do mnie podobny; a gdy po cichu rozmawiali, drugi wymówił Osbaldyston: w dalszym ciągu oskarżenia nadmienił, iż rozpytując się o rodzinie tego nazwiska, powziął wiadomość, że wszyscy do niéj należący, znani są z najgorszéj strony; gdyż jak go zapewnił pastor protestancki, w którego domu znalazł schronienie po nieszczęśliwym wypadku swoim, wszyscy bez wyjątku byli, i są papistami i Jakóbitami, począwszy od czasów Wilhelma Zdobywcy.
Opierając się na tych ważnych poszlakach, obwiniał mię Morris o uczestnictwo w wyrządzonym mu gwałcie, kiedy za szczególném poleceniem zmierzał do Szkocyi, mając z sobą papiery wielkiéj wagi i znaczną gotowiznę, dla wręczenia pewnym znakomitym i posiadającym zaufanie rządu osobom.
— To osobliwsze zaskarżenie, — odpowiedziałem, — gruntuje się na zbyt błahych podstawach, aby mogło nadawać jakiejkolwiek władzy prawo pozbawienia mię wolności; nie wypierałem się, żem żartował z bojaźni pana Morris w czasie naszéj podróży; ale okazałem, że te same żarty byłyby dostateczną charakteru mego rękojmią, każdemu zdrowym rozsądkiem obdarzonemu człowiekowi. — Dowodziłem, że od chwili rozłączenia się naszego nie widziałem ani razu Morrisa; i jeżeli istotnie uległ nieszczęściu, którego tyle się obawiał, nigdy nie należałem do zbrodni tak haniebnéj, i tak niezgodnéj z moim sposobem myślenia; — dodałem w końcu, że gdyby nawet jeden ze zbójców nazywał się Osbaldyston, a drug rzeczywiście wymówił to imię, nie stanowiłoby to żadnego przeciw niewinności mojéj dowodu. Co zaś do ostatniego zarzutu, łatwo mi dowieść, ku tém większemu zaspokojeniu sędziego, pisarza, a nawet i oskarżyciela, iż jestem tego wyznania, co i przyjaciel jego pastor protestancki; i że jako wierny poddany Króla Jmci, wzywam opieki prawa.
Sędzia kręcił się na swojém krześle, zażywał ustawicznie tabakę, nie wiedział co ma począć, gdy pan pisarz Jobsohn z całą szybkością wprawnego języka wyrecytował nam postanowienie Edwarda III, w trzydziestym czwartym roku panowania wydane, a udzielające sędziom pokoju władzę przytrzymania i uwięzienia wszelkich podejrzanych osób. Niecnota ten śmiał nawet własną broń moją przeciw mnie obrócić, dowodząc: — że ponieważ nie zaprzeczyłem, iż przyjąłem na siebie postać złoczyńcy, czyli rozbójnika, dobrowolnie przeto zasłużyłem na podejrzenie, na które się użalam, winienem być oddanym w ręce sprawiedliwości.
Z gniewem i pogardą zbijałem jego zarzut; rozumowanie, — i oświadczyłem w końcu, ze jeżeli będzie potrzeba, złożę rękojmię, któréj sędzia odmówić nie może bez ściągnienia na siebie surowéj odpowiedzialności.
— Proszę mi wybaczyć mój panie, — rzekł niezmordowany pisarz, — jest to przypadek, w którym rękojmia nie ma miejsca; tak chce ustawa z roku trzeciego panowania króla Edwarda, która wyraźnie dobrodziejstwa rękojmi odmawia każdemu, kto popełnił zbrodnię stanu, lub do jéj popełnienia jakimkolwiek sposobem należał. Wielmożny sędzia przyznać raczy, że w takim razie rękojmia ani słowna, ani na piśmie, przyjętą być nie może.
Kiedy to mówił pan pisarz, oddano mu list, na który ledwo rzucił okiem, wnet udając powagę człowieka obarczonego interesami, wykrzyknął:
— Wielki Boże! nie dają czasu pomyśleć ani o moich własnych, ani o publicznych sprawach! — nie mam chwili spoczynku! — gdybym przynajmniéj mógł trzymać do pomocy, jaką godną zaufania osobę!
— A niechże Bóg broni! — rzekł sędzia, — czyliż nie dosyć jednéj na moją biédę?
— Wezwany jestem w bardzo pilnym interesie.
— Czy znowu jaka sprawa? — przerwał zatrwożony sędzia.
— Nie, — odpowiedział Jobsohn poważnie, — jest to mój osobisty interes; — stary Gaffer Rutledge z Grimes-Hall, odebrawszy pozew przed sąd tamtego świata, wyprawił umyślnego do doktora Kildown, prosząc o rękojmię; a drugiego do mnie, abym ułożył doczesne jego rachunki.
— Spiesz więc coprędzéj, — zawołał skwapliwie sędzia, — bo może śmierć nie przyjmie rękojmi doktora.
— Ale obecność moja i tu jest potrzebna, — rzekł Jobsohn postępując zwolna ku drzwiom, — rozkaz uwięzienia zdałoby się napisać, a konstabl czeka tylko na zawołanie; — wié pan, — dodał ciszéj nieco, — jaka jest opinia pana Rasleigha... reszty usłyszéć nie mogłem; lecz sędzia odpowiedział głośno:
— Mówię ci że nie, nie, i jeszcze raz nie; wstrzymamy się do twego powrotu; — tymczasem przybliż butelkę panie Morris, — bądź dobréj myśli panie Osbaldyston; a pani, mój pączku róży, przyjmij choć jeden kieliszeczek na ożywienie prześlicznéj twarzyczki.
Djana przez cały przeciąg rozmowy, zdawała się być pogrążoną w głębokiém zamyśleniu; ocknąwszy się zeń jak ze snu, rzekła:
— Nie, mój kochany sędzio, lękam się ożywić tę część mojéj ślicznéj twarzyczki, na któréj czerwoność nie wiele przydaje wdzięku; — przyjmuję jednak wasze wezwanie.
To mówiąc wypiła szklankę wody z pośpiechem, który zdradził udaną jéj wesołość.
Zniecierpliwiony odwłoką méj sprawy, nie zwróciłem uwagi na widoczną niespokojność miss Vernon; sędzia nie chciał się tknąć niczego w nieobecności pisarza, któréj tak pragnął jak student wakacyj. Napróżno usiłował rozweselić gości swoich, każdy z nich miał swoje do zmartwienia powody.
— No i cóż panie Morris, — zawołał, — alboż tobie piérwszemu zdarzyło się spotkać zbójców na drodze? żal próżny nie powróci straty. — I ty panie Osbaldyston nie piérwszy z młodych trzpiotów, co to lubią żartem sięgnąć do cudzéj kieszeni. — Przypominam sobie, że w młodości mojéj znałem Jacka Winterfield; miał on wstęp do pierwszych w kraju naszym towarzystw, piérwszym był na wyścigach konnych, piérwszym na kogucich batalijach. Żyłem z nim tak ściśle, jak rękawiczka z ręką... — Przysuńno z łaski swojéj butelkę, bo ciężko opowiadać na sucho. — Kto z kim, mówi przysłowie, a ja z biédnym Jackiem; razemeśmy żyli, i razem pili; humor dobry, oko żywe, serce na ustach, słowem, był to uczciwy chłopak; — zrobił małe głupstwo i to go o śmierć przyprawiło. — Biédny Jacek! — wypijmy panowie za duszę jego. A ponieważ mowa o Jacku, i o tém, co go spotkało, póki ten przeklęty pisarz poluje na inną zwierzyną, i póki jesteśmy sami, powiém ci otwarcie panie Osbaldyston, że będąc tobą, skończyłbym ten interes po przyjacielsku. — Prawo jest srogie! bardzo srogie! — Biédny Jacek Winterfield kołysał się na szubienicy w Jorck! a za co? — za to tylko, — że ulżył zbytniego ciężaru jakiemuś bogatemu dzierżawcy, który powracał z jarmarku, przedawszy karmne woły. — Nasz pan Morris jest dobra dusza, oddajcie mu do licha tłumoczek, i niech sobie jedzie szczęśliwie.
Rozjaśniły się oczy Morrisa, gdy usłyszał tę radę, i już zaczął przebąkiwać, że nie pragnie cudzéj śmierci; — lecz ja oburzony przedstawieniem sędziego, wyrzucałem mu hańbiące podejrzenie, jakobym popełnił zbrodnię, pomimo tego, że dobrowolne moje przybycie w chęci oczyszczenia się z zarzutu, było już dostatecznym niewinności mojéj dowodem. Zaledwo skończyłem mówić, wszedł służący donosząc, iż jakiś jegomość życzy sobie widzieć się z JW. Panem. — Jakoż w téj chwili, wzmiankowana osoba, nie czekając odpowiedzi sędziego, weszła do sali.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: Michał Grubecki.