Rob-Roy/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Rob-Roy
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michał Grubecki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ  VII.
Bardolf. Szeryff z liczną strażą czeka u drzwi,
Henryk IV. Część pierwsza.

Dużo miałem kłopotu nim trafiłem do przeznaczonego mi pokoju, a zaskarbiwszy sobie przychylność służących mego stryja, sposobem najzdolniejszym do pozyskania ich serca; zamknąłem się na cały wieczór; — z hałasu bowiem, który ciągle w sali jadalnéj panował, łatwo wnieść mogłem, że towarzystwo krewnych moich w téj chwili dla trzéźwego byłoby nieznośném.
Co spowodowało mego ojca, że mi naznaczył mieszkanie pośród téj osobliwszéj rodziny? — to pytanie naturalnie najpierwéj mnie zajęło. Stryj mój przyjął mię tak, jakbym na długo miał w jego domu pozostać; — mniejsza lub większa liczba osób zasiadających do stołu była mu wprawdzie obojętną; nie wątpię więc, że nie żałował mi kawałka chleba; lecz i to pewna, że przybycie rodzonego synowca, nieuczyniło na nim większego wrażenia, jak jednego z owych błękitno ubranych służalców, których na samym wstępie spotkałem; — a co do moich godnych braciszków, w ich towarzystwie mogłem tylko zapomnieć wszystko, co umiałem, a nauczyć się jak leczyć psy i konie, i forsować lisy. Długo więc rozmyślając nad zamiarem ojca mego wpadłem nakoniec, jak mi się zdawało, na prawdziwą jego przyczynę; — przewidywał zapewne, że rodzaj życia krewnych moich wzbudzi we mnie odrazę ku próżniactwu i wszelkim wyradzającym się zeń przywarom; że więc tym sposobem najpewniéj skłoni mię do obrania stanu, który nad wszystkie przenosił; — wezwał wprawdzie Rashleigha na miejsce moje; ale czyliż nie miał tysiącznych sposobów zapewnienia mu losu lub oddalenia go w razie potrzeby? — Tu uczułem niespokojność i niejako wyrzuty sumienia, że człowiek, o którym z opisu Miss Vernon, tak niekorzystne powziąłem wyobrażenie, z méj winy wejdzie w dom ojca mego, i może nadużyje jego zaufania. Uspokoiłem się jednak myślą, że ja sam przez siebie nic nie działam, że ojciec mój nie dozwoli powodować sobą, i że nakoniec nie wypada zupełnie ufać zdaniu młodéj osoby, a zwłaszcza tak żywéj i płochéj. — Dziwna ta istota zajęła wkrótce całą myśl moją: jéj nadzwyczajna piękność, to szczególne położenie, które ją zostawiało saméj sobie, bez żadnéj władzy i opieki, oprócz własnego rozsądku i serca; jéj charakter łączący tyle sprzeczności, lecz przez to samo najsilniéj zajmujący uwagę i ciekawość, były przedmiotem ciągłych moich dumań. — Nie mogłem zataić przed sobą, że ustawiczne z nią przebywanie i coraz ściślejsza znajomość, osładzając nudy pobytu mego w Osbaldyston-Hallu, zagrozić mogą mojéj spokojności. Lecz mimo wszelkich usiłowań rozsądku, niezdołałem przezwyciężyć chęci spróbowania sił własnych, w téj nowéj dla mnie, a tak powabnéj walce; — zresztą, jak każdy młody w podobném położeniu, przyrzekałem sobie, że w postępowaniu mojém z Miss Vernon jak największą zachowam ostrożność, że unikać będę starannie zbyt ścisłéj z nią znajomości. — W tych dumaniach zasnąłem, a piękna Diana była przedmiotem ostatnéj méj myśli.
Nie wiem z pewnością, czy ją widziałem i we śnie; bo po całodziennych trudach, spałem smaczno: ale z rana, gdy mię nagle obudziła myśliwska trąba; Dijana pierwsza stanęła mi na myśli. — Kazałem natychmiast osiodłać konia, ubrałem się prędko, i w kilka minut wyszedłem na dziedziniec, gdzie już wszystko było gotowém. Stryj mój, który podobno niespodziewał się, aby synowiec jego wychowany za granicą lubił polowanie, zdziwił się, gdy mię ujrzał, i zdawało mi się, że powtórne jego powitanie nie było tak uprzejme jak pierwsze.
— Czy i ty chłopcze? — dobrze, ale pamiętaj na przysłowie: Kto leci nad przepaścią, może w niéj kark skręcić.
Któż z młodych, niewolałby raczéj być posądzonym o jakąkolwiek właściwą wiekowi przywarę, jak o nieumiejętność jeżdżenia na koniu? i ja podobnie ufny zręczności mojéj i odwadze, dotknięty nieco napomnieniem stryja, — odpowiedziałem żywo: — że się spodziewam, iż z końcem polowania odda mi zasłużoną sprawiedliwość.
— Możesz być najlepszym jeźdzcem, — rzekł Baron, — nie zaprzeczę, — ale nie o to tu idzie. — Powiadam ci chłopcze, bądź ostróżnym. — Ojciec twój pisał żeby cię miéć na oku, — a tu widzę, że cię trzeba jeszcze prowadzić na paskach, bo inaczéj mógłby cię kto inny poprowadzić na postronku.
Téj osobliwszéj perory zupełniem nie rozumiał; wyrzeczona jakby nawiasem, zdawała się raczéj być skutkiem jakiejś przelotnéj myśli, aniżeli chęci napomnienia mię za istotną winę: wnosząc przeto, że albo musi odnosić się do ucieczki mojéj z bankietowéj sali, albo, że głowa szanownego strja jeszcze zupełnie nie wyszumiała z dymów wczorajszéj biesiady, — pomyślałem tylko, że po takiém przyjęciu niewypada długo gościć w tym domu, i natychmiast pośpieszyłem na spotkanie Miss Vernon, która z uśmiechem zbliżała się ku mnie. — Godni braciszkowie zdawali się mieć chęć przywitania się ze mną; ale gdym ujrzał, że szeptają złośliwie między sobą i szydersko spoglądają na mój zagraniczny ubiór; minąłem ich i odtąd nie odstępowałem już Dijany, jako jedynéj osoby, z którą mogłem rozmawiać. Gdyśmy się zbliżali do kniei ciągnącéj się wzdłuż rozległéj doliny, zapytałem Miss Vernon, dla czego Rashleigh nie jest z nami? — O! rzekła, — to jest niepospolity myśliwy; ale poluje na wzór Nemroda, — zwierzyną jego jest człowiek.
Puszczono psy, ozwały się trąby; i kiedy wszyscy jeden przed drugim rzucili się do kniei, usłyszałem jak masztalerz Dickon odezwał się do niedołęgi Wilfreda: — zobaczysz, że nasz francuz zleci dzisiaj z konia.
— Francuz? — odpowiedział Wilfred. — Oj to prawda! patrz tylko, jaką on ma śmiészną kokardę przy kapeluszu!
Ale Thornkliff, który nie zdawał mi się zupełnie nie czułym na wdzięki krewnéj swojéj, czy przez zawiść, czyli raczéj dla tego, żeby mógł być świadkiem, jak zlecę z konia, nieodstępował nas ani na krok; — omyliły go jednak nadzieje; bo gdy psy ruszyły lisa, nizgrabny francuz mimo śmiesznéj kokardy wyprzedził wszystkich, i jak na złość kuzynom, obudził podziwienie stryja i Miss Vernon. Ubiegliśmy już mil kilka, gdy znagła psy ucięły; — uważałem, że niezbędne towarzystwo Thornkliffa zaczęło niecierpliwić Dijanę; nawykła nie taić nigdy tego, co miała na myśli, — rzekła doń tonem wymówki: — dziwno mi, że Thornkliff leży ciągle na moim koniu, jakby nie wiedział, że jamy młyna Wolwerton nie są zatkane.
— Jakto niezatkane? kiedy młynarz zaręczył mi, że obszedł wszystkie o saméj północy.
— Wstydziłbyś się Thornkliffie polegać na słowie młynarza, gdy téj jesieni już trzy razy lis nam ucieka, i gdy za dziesięć minut mógłbyś tam i nazad przebiedz na dzielnym twoim szpaku!
— Dobrze, jadę więc: ale popamięta młynarz, jeżeli mię zawiódł!
— Ruszaj kochany Thornkliffie, ruszaj i napomnij go po swojemu!
Thornkliff spiął konia ostrogą i zniknął. — Przecież pozbyłam się natrętnika, — rzekła Dijana: — każdy z nich obracać się musi w prawo czy w lewo, w tył lub naprzód, na moje rozkazy. Wiész pan zapewne, że mam zamiar uformować pułk nowy: Thornkliff będzie pierwszym sierżantem, Dickon berajterem, a Wilfred, co wiele gada, a nikt go zrozumieć nie może, przyda się wybornie na dobosza.
— Czémże będzie Rashleigh?
— Rashleigh, będzie głównym moim szpiegiem.
— Spodziewam się, że i o mnie szanowny pułkownik nie zapomni.
— Dla was zachowuję urząd pułkowego płatnika; — ale jak widzę psy nie prędko poprawią; — jedźcie za mną panie Frank, pokażę wam przecudny widok.
W rzeczy saméj wjechaliśmy na piękny pagórek, panujący nad całą okolicą, rzuciwszy okiem na około; — jakby się chciała zapewnić, czy nie ma kogo w bliskości, zatrzymała konia między kupką brzóz; — tak, że w tém ukryciu nikt z myśliwych dostrzedz nas nie mógł. — Czy widzisz, — rzekła, — tę górkę ciemną i spadzistą, na któréj coś bieleje z boku?
— Przy końcu tego pasma pagórków? — widzę doskonale.
— Ta biała plama jest to skała Hawkesmore-crag, a Hawkesmore-crag leży już w Szkocyi.
— Doprawdy? — nie spodziewałem się, że Szkocyja leży tak blisko.
— Bardzo blisko, i ręczę, że za parę godzin tam stanąć w niéj możesz.
— Nie mam ochoty męczyć konia mego na próżno, zdaje mi się jednak, że nawet w prostéj linii będzie przynajmniéj mil ośmnaście.
— Pożyczę panu chętnie mego konia, jeżeli swego żałujesz, a jak powiadam, za dwie godziny będziesz już w Szkocyi.
— Być może, ale tak mało mam chęci ją zwiedzić, że gdyby przednie nogi mego konia były już z tamtéj strony granicy, nie wiem czy i wtenczas nawet chciałbym ją przejechać. — Cóżbym miał robić w Szkocyi?
— Szukać ocalenia, ponieważ trzeba ci otwarcie powiedzieć, — czy rozumiesz mię teraz panie Frank?
— Bynajmniéj, — nie wiem co pani chcesz mówić.
— A więc, albo pan nie masz we mnie najmniejszéj ufności, i w sztuce udawania przechodzisz samego nawet Rashleigha, albo nie wiesz wcale, o co cię posądzają; — ale ta osłupiała postać, na którą bez śmiéchu patrzyć dłużéj nie mogę, dowodzi mi, że istotnie o niczém nie wiész.
— Na mój honor Miss Vernon, — rzekłem zniecierpliwiony jéj dziecinną wesołością, — ani słowa zrozumiéć nie mogę, — szczęśliwy jestem, że panią bawię, ale dla czego, i jakim sposobem? — nie umiém się domyślić.
— W rzeczy saméj, nie jest to materyja do żartów, — rzekła Dijana poważniejszym tonem: — ale są osoby, którym zadziwienie nadaje tak pocieszną minę, że trudno się nie rozśmiać na chwilę; — mówmy więc spokojnie. Czy znasz pan niejakiego Morraj czy Morry, lub coś podobnego?
— Nieprzypominam sobie.
— Pomyśl pan tylko, czy nie miałeś jakiego towarzysza podróży swojéj do Osbaldyston-Hallu?
— Prawda, że jechałem przez dwa dni blisko w towarzystwie jakiegoś tchórza, którego dusza zdawała się spoczywać w tłumoczku.
— Podobnie jak dusza Pedra Garcias, która spoczywała między dukatami w skórzanym worku; — otóż tego jegomości późniéj okradziono; zaniósł na pana skargę, żeś należał do liczby tych, co mu gwałt zadali!
— Miss Vernon żartuje sobie!
— Nie żartuję, — wierzaj mi, — że tak jest w istocie.
— Czy możesz mię pani posądzać o podobną zbrodnię? — zawołałem tknięty do żywego.
— Gdybym miała szczęście urodzić się mężczyzną, wyzwałbyś mię na pojedynek, nieprawdaż? — Ale spróbuj pan, potrafię dotrzymać wam kroku, tak jak potrafiłam wczoraj przesadzić przez wrota.
— Nie śmiem mierzyć sił moich z walecznym pułkownikiem, — odpowiedziałem, — wstydząc się mego uniesienia; — ale racz mi pani proszę, ten nowy żart wytłomaczyć.
— Jużem panu powiedziała, że to nie są żarty; — oskarżono cię o rozbój na publicznéj drodze, a stryj pański podobnie jak i ja, wziął to za istotną prawdę.
— Jeżeli tak jest, dziękuję przyjaciołom moim za dobrą opiniję!
— No! przestań pan już rzucać się tu i owdzie, i parskać nakształt lękliwego konia; — nie ma w tém tyle złego, jak sobie wyobrażasz; nikt mu niezarzuca prostéj i podłéj kradzieży. — Ten jegomość miał powierzoną sobie od rządu znaczną summę w gotowiznie i biletach kassowych, na opłacenie żołdu wojsku stojącemu na północy; — mówią nawet, że mu zabrano jakieś bardzo ważne papiery.
— Tak więc nie o prostą kradzież, ale o zbrodnią stanu jestem posądzony!
— Bez wątpienia, — a wielu mniema, że taka zbrodnia po wszystkie czasy odznaczała tylko samych niepospolitych ludzi; — znajdziesz w tym kraju, a nawet niedaleko siebie mnóstwo takich, którzy uważają za czyn chwalebny wszystko, co Hannowerskiéj dynastyi zaszkodzić może.
— Moje zaś moralne jak i polityczne wyobrażenia tak wcale są odmienne.
— W rzeczy saméj zaczynam wierzyć, że masz prawdziwą presbiterijańską, a co gorsza Hannowerijańską duszę; — ale cóż zamyślasz przedsięwziąć?
— Zmyć z siebie natychmiast tę haniebną potwarz, — przed kim zaniesiono na mnie oskarżenie?
— Przed starym sędzią Inglewood, który rad nie rad musiał je przyjąć, lecz ostrzegł niezwłocznie stryja mego, radząc mu, jak się domyślam, aby pana co najrychléj wyprawił do Szkocyi, gdziebyś ze wszystkich sędziów naszych mógł żartować, — ale kochany stryjaszek wié dobrze, że religija, którą wyznaje, i dawne przywiązanie do króla Jakóba, wprawiły go w podejrzenie u dzisiejszego rządu, — i że gdyby go złapano na gorącym uczynku, mógłby utracić broń, a co gorsza, konie i psy nawet, jako papista, Jakóbita, a zatém niebezpieczna osoba.
— O! nie wątpię, że łatwiéj by mu przyszło poświęcić synowca, jak rozstać się z myśliwstwem.
— Synowca, synowicę, synów, córki, gdyby je miał, i całe plemie swoje! — I dla tego nie ufaj mu ani na chwilę i spiesz póki czas potemu.
— Tak, — jadę natychmiast, ale do tego pana Inglewood; — w któréj on stronie mieszka?
— Blisko pięciu mil ztąd; — w dolinie za tym gajem, gdzie widać wieżyczkę.
— Dobrze, — stanę tam za chwilę, — rzekłem, — zwracając konia.
— Stój pan! — zawołała Dijana, — ja ci pokażę drogę.
— To być nie może, — Miss Vernon dozwoli sobie powiedziéć otwarcie, że nie wypada, aby mi towarzyszyć miała w takiéj zwłaszcza okoliczności.
— Rozumiem pana, — rzekła, zapłonąwszy się nieco, — jest to mówić jasno, i... (dodała po chwili), — i jak się zdaje po przyjacielsku.
— Czy możesz powątpiewać, że nie umiem czuć i cenić tego dowodu jéj życzliwości? — jest on dla mnie tém milszy, że okazany w niebezpieczeństwie, które jest próbą prawdziwéj przyjaźni; ale byłbym niewdzięcznym, gdybym chciał korzystać z uniesień wspaniałego serca: ukazać się w tak publiczném miejscu, byłoby to prawie toż samo, co stanąć obok obwinionego w sądowéj izbie.
— A gdyby to nawet była sądowa izba; czyżbym do niéj nie weszła, jeśliby tego wymagała obrona przyjaciela? Jesteś tu prawie cudzoziemcem, i na nikim polegać nie możesz; — a w tym kraju, na saméj granicy królestwa, sądowe wyroki bywają częstokroć gwałtowne, a rzadko kiedy sprawiedliwe. — Stryj mój nie zechce się mieszać do téj sprawy. — Rashleigha tu nie ma, a choćby i był, któż wié, za czyją poszedłby stroną? — bracia jego, gdyby nawet chcieli, niezdołaliby wam dopomódz: słowem, ja tylko jedna mogę panu się przydać, więc jadę; — nie należę do rzędu owych delikatnych niewiast, które dostają spazmów, słysząc krzykliwą perorę mecenasów, lub na sam widok ich ogromnéj peruki.
— Ale droga moja kuzynko...
— Ale drogi mój kuzynie, — siedź cicho, i ani słowa więcéj; bo gdy wezmę na kieł, żadne wędzidło wstrzymać mię nie zdoła.
Troskliwość o los mój, jaką okazywało to lube stworzenie, pochlebiała mojéj miłości własnéj; lecz razem wyobrażałem sobie z bojaźnią, jak dziwném się wyda i do jakich domysłów otworzy pole, ukazanie się moje przed obliczem sędziego, w towarzystwie ośmnastoletniéj panienki, mającéj być moim obrońcą: usiłowałem więc ile możności odwrócić jéj postanowienie, ale nadaremno: — odpowiadała mi ciągle, że nie na próżno nosi imię Vernon, że żaden z jéj rodziny nie opuścił przyjaciela w przygodzie, i że wymowa moja mogłaby zapewne sprawić wrażenie na umyśle nie jednéj z owych delikatnych, wykwintnie prowadzonych i skromniuchnych piękności, które zdobią salony Londynu, lecz nie zmiękczy uporczywéj wieśniaczki, nawykłéj iść za własném zdaniem, i własnéj dogadzać chęci.
Tymczasem zbliżaliśmy się do mieszkania pana Inglewood, i żeby odebrać mi sposobność opierania się jéj woli; Miss Vernon zaczęła opisywać sędziego i jego pisarza. — Pan Inglewood jéj zdaniem osiwiały Jakóbita, podobnie jak wielu innych, nie długo chciał wykonać przysięgi na wierność nowéj dynastyi; lecz nakoniec przysiągł pod warunkiem, iż będzie sprawować urząd sędziego pokoju. — Uczynił to, — rzekła, — na usilne prośby spółobywateli, wcześnie przewidujących bliski upadek owego palladium ich leśnéj uciechy, praw — o polowaniu, które niezawodnieby zapomniano, gdyby nie było urzędnika, ściśle pilnującego ich wykonania. — Dotąd władzę sądowniczą w tym przedmiocie miał burmistrz z Newcastle, który woląc raczéj zajadać zwierzynę, kiedy już była na stole, jak czuwać nad jéj zachowaniem po lasach i polach, zamykał oczy na szkodników niszczących krajowe myśliwstwo. — Widząc przeto gwałtowną potrzebę, aby ktokolwiek czystość Jakóbickiéj wiary poświęcił powszechnemu dobru; — obywatele Nortumberlandu włożyli tę świętą powinność na Inglewooda, — który, niezbyt surowém obdarzony sumieniem, mógł bez wielkiego wstrętu w razie potrzeby przyjąć każde polityczne credo. — Lecz znalazłszy, że tak powiem, ciało sędziego, dla nadania mu czucia i władzy (jest bardzo leniwy), wynaleźli mu duszę w osobie pisarza. Tym celem sprowadzili biegłego prawnika z Newcastle — Jobsohna, który widząc, że może wygodnie przedawać sprawiedliwość, pod firmą sędziego Inglewooda, i że dochód tego handlu zależy od liczby spraw; stara się wszelkiemi sposobami o ich pomnożenie, tak dalece, że biedny sędzia nie ma ani chwili pokoju. Dość powiedziéć, że żadna przekupka owoców na dziesięć mil w około, nie może skończyć rachunku z ogrodnikiem bez wyroku sędziego, za staraniem niespracowanego pisarza pana Józefa Jobsohn. — Ale nic nie ma pocieszniéjszego, jak kiedy się zdarzy, sprawa podobna do pańskiéj, to jest o polityczne przewinienie; — pan Józef Jobsohn (nie bez ważnych zapewne powodów) jest gorliwym obrońcą protestanckiéj religii i dzisiejszego rządu; — lecz pryncypał zachowując jeszcze nałogowe przywiązanie do opinii, które głośno wyznawał, nim się skłonił złagodzić je nieco, w patryjotycznéj chęci ocalenia ustaw przeciw nieprawym niszczycielom kuropatw i zajęcy; — pryncypał ten mówię, jest niekiedy w bardzo przykrém położeniu, kiedy gorliwość pisarza uwikła go w prawne sidła, mające jakąkolwiek styczność z dawną jego wiarą polityczną. — Na tenczas zamiast pomagania Jobsohnowi, bierze zwykle podwójną dozę lenistwa i opieszałości, — lubo w istocie nie można go nazwać niedołężnym; bo jak na osobę, która nie widzi większéj roskoszy życia nad jedzenie i picie, dość jest czynny, żywy i wesoły; ale właśnie to samo, zmyśloną obojętność tém pocieszniejszą czyni. — W tych to zdarzeniach Jobsohn jak koń stary i dychawiczny, zaprzężony do ciężkiego wozu, sapie i dobywa ostatnich sił, żeby rozruchać uśpioną sprawiedliwość sędziego; gdy tymczasem skrzypiące koła przeładowanéj bryki zaledwo się obracają; bywa jednak, i to właśnie nieszczęśliwą szkapę do rospaczy przywodzi, — że ten sam wóz, który w téj okoliczności tak trudno jéj ruszyć, winnéj, — kiedy naprzykład idzie o zrobienie przysługi quondam przyjaciołom sędziego, — leci sam jakby go kto popchnął z góry; — wtenczas to Jobsohn zniecierpliwiony do ostatka, oświadcza solennie, że gdyby szczególnie nie poważał pana Inglewood i całéj jego rodziny, dawnoby już zaniósł skargę do sekretarza stanu.
Miss Vernon kończyła właśnie ten osobliwszy opis, gdyśmy stanęli przed domem pana Inglewood którego okazała lubo starożytna budowa, świadczyła o zamożności dziedziców.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: Michał Grubecki.