Risztau/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Risztau
Pochodzenie Risztau; Pustelnia w górach; Czukcze
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

Kolegę z przyrody postanowiono zostawić na miejscu, ażeby suszył i wędził mięso niedźwiedzie, aż do ich powrotu; Swanet bowiem utrzymywał stanowczo, że dalej nie wedrze się za niemi. Jurek raz jeszcze spróbował nakłonić do ustępstw Helenę.
— Przysięgam ci, że zrobię wszystko, co jest w ludzkiej mocy! Twoja obecność będzie nam tylko przeszkodą.
Dziewczyna jakby zawahała się na chwilę. Istotnie: iść, czy nie iść? Siły fizyczne mogły jej niedopisać, dotarcie do celu opóźnić, ale czuła jednocześnie, wbrew wszelkim rozumowaniom najmocniej o tym przekonaną była, że tylko jej obecność podtrzymywała Jurka, zmuszała go iść do kresu. Nie wątpiła, że poczciwy chłopak będzie chciał spełnić obietnicę swoją, ale domyślała się, że w możliwość ocalenia Stanisława nie wierzy; tymczasem ona nie wyrzekła się jeszcze ostatniej, choć nieokreślonej nadziei.
— Przewodnik mówi tosamo — nalegał Jurek.
— Dobrze: jak tylko zauważę, że wam przeszkadzam, skoczę w przepaść!
Chłopak spojrzał na nią żałośnie, gdyż wierzył, że gotowa to uczynić.
— Mój panie — mówił, żegnając się ze studentem — idąc, nacinałem wszędzie krzaki i drzewa; możesz więc powrócić bez trudności. Ale ostrzegam, bądź uważny: zgubionej drogi nie odszukasz... Wejść łatwiej, niż zejść, gdyż wszystkie przesmyki zbiegają się na górze. Zstępując znajdziesz się wśród mnóstwa odnóży, których nawet nie zauważyłeś, idąc pod górę... Zabłądzisz, zaplączesz się, i będziemy musieli szukać jeszcze i ciebie... Możesz pan polować. Tutaj na skałach trafiają się kozy; nad ranem przychodzą zawsze do źródła... Ale bądź ostrożny: do dzika nie strzelaj z przodu, a do niedźwiedzia w nocy. Nie umiesz tego. Rysia i pantery nie tykaj wcale... Mięso wieszaj na noc na drzewie, bo ci je rozkradną szakale... Jeszcze raz powtarzam: bądź ostrożny... daleko nie odchodź, bo zabłądzisz... Trzymaj się nacięć... Mówię to na wypadek, gdybyśmy... nie wrócili!
Łzy zakręciły się w oczach Rosjanina; ucałował ich serdecznie, chciał nawet Swaneta uściskać, ale ten obojętnie palił fajkę i nie okazywał ochoty do tego. Za odchodzącemi machał długo czapką, krzyczał i trąbił w lufę karabina.
W głębi duszy był bardzo zadowolony, że zostawał, więc, pogwizdując wesoło, zabrał się do budowania wędzarni. Ale gdy ucichł szmer kroków oddalających się towarzyszów, a las natomiast zagwarzył, ogarnął go przestrach zupełnej, nigdy jeszcze niedoświadczonej samotności. Pierwszego dnia bał się nawet oddalić od ognia i patrzał z niepokojem w posępne, tajemnicze kolumnady lasu, w zielonawym ginące zmierzchu, wsłuchiwał się w dolatujące go stamtąd szmery i głosy. Z czasem przywykł jednak do tego.

A tamci wdzierali się coraz wyżej i wyżej. Grzbiet skalisty i zębaty jak piła przeciął im drogę. Było to owo drugie trudne wejście, które zapowiedział im przewodnik. Gdyby nie gęste zarośla rododendronów i olbrzymiej krzewiastej „czernicy“, za których wici można się było chwytać rękoma i wciągać jak po linach, gdyby nie nabyta już wprawa i orzeźwiające powietrze wyżyn, możeby się Helena na szczyt nie wdarła. Chwilami czuła się blizką omdlenia, więc choć przez dumę nie przyznawała się wcale do tego, Jurek przystawiał często kolbę karabina do wysokich, potrzaskanych zwojów skał, by dać oparcie nodze dziewczyny. Gdy stanęli na wierzchołku, twarze ich pobielały od blizkich śniegów Risztau. Wszystko wokoło wydało im się bledsze, przejrzystsze i jakby bardziej powietrzne. Tylko łąki na zboczach były niezwykle szmaragdowe. Lasy natomiast skarlały: przez konary drzew przeświecało wszędzie szafirowe niebo i jaśniały białe kołpaki śniegowych szczytów, ku którym dążyli. Na łysych, coraz częściej trafiających się polankach ogromne paprocie tamowały im drogę. Wilgoć, kapiąca z ich liści, zmoczyła wędrowców nie gorzej od deszczu. Nad niemi i pod niemi płynęły chmury, zostawiając po kniejach i zaroślach kłębuszki i szmaty swych mgieł. Powietrze było już tak chłodne, że, mimo ciągłego ruchu i gwałtownych wysiłków, zbytniego rozgrzania nie czuli. Przed samym wyjściem z lasów, gdy spuścili się w dół, by ominąć niezmiernie przykre przejście przez przełęcz, przewodnik omylił się i zbłądził. Zostawiwszy ich samych, poszedł szukać drogi, a oni siedzieli na kamieniach zmęczeni i smutni.
— Czym się to skończy? — myślał Jurek, z trwogą przyglądając się Helenie, pochylonej nad przepaścią.
Gwizdnięcie rozległo się w górze: to przewodnik dawał im znać, że drogę odnalazł. Zaczęli się więc wdzierać, ale tak było ślizko i stromo, paprocie dawały takie niepewne oparcie, że Jurek krzyknął niecierpliwie na Swaneta, aby im pomógł. Wyszedł z tumanu tuż koło nich prawie, wziął ich węzełki i, wesoło uśmiechając się, powiedział:
— Risz-tau!
Po chwili stali na wyniosłym, kamiennym cyplu. Przed niemi drzemał w słońcu zimny, biały olbrzym. Potworną piersią zwalił się na grudę szarych skał, na wszystkie strony rozpuścił kamienne łapy, odnóża i macki o piłowatych grzbietach, zwietrzałych i ostrych, z niezliczoną ilością szczelin, zrębów i rozwidleń, któremi, jak siecią, oplątał tłum gór, zdusił i trzymał w poddaństwie. Między palcami i żyłami tych ciemnych opok, między haczykowatemi ich skrętami, po wązkich żlebach spuszczały się na dół blade lodowce, z pod których buchały wodospady i, rwąc, szalejąc, spadały w otchłanie, gdzie widać było śliczne, zielone hale i knieje, drobne, jak mech. Kiedyniekiedy chmura otarła się o niepokalanie białe czoło szczytu i płynęła wdal, rzucając na te góry, doliny, wody i bory cień przejrzysty i niebieskawy.
— Już blizko!... już blizko!... — powtarzała w upojeniu Helena, rwąc rosnące u nóg jej żółte azalje i zatapiając w nich rozgorączkowaną twarz; obok niej stał Swanet, wsparty na karabinie, i patrzał na góry, a dziki zachwyt malował się w jego dzikiej twarzy. Jeden Jurek był smutny.
Aby dostać się do głównego szczytu, musieli przebyć głęboką, u stóp jego leżącą dolinę, następnie — wedrzeć się na zupełnie nagą, omszałą przełęcz i, po wązkim jej grzbiecie, przenikającym niby żebro pod oponą śniegów, dostać się na lodowce, które obszedszy, można już było spuścić się w dolinę Urucha. Wytłumaczył im to wszystko przewodnik bardziej palcem niż słowem i naglił do zejścia. W dolinie powinni byli wypocząć i zjeść obiad, a nocować już mieli u samych lodowców. Zejście było bardzo przykre; pocieszał ich tylko widok doliny, wysłanej żywą, wesołą zielonością i, jak cudny kobierzec, wysypanej kwiatami. W wądołach bieliły się płachty wiecznych śniegów, a strumyk czysty jak łza sączył się od nich po łące. Spłoszyli stado żeranów, pasących się na dole; odeszły spokojnie na śniegi, ciekawie oglądając się na nich, aż Jurek strzelił i zabił jednego; wówczas pierzchły, skacząc po skałach, jak sznur płowych błyskawic.
Pogoda dopisywała im dotychczas. Dopiero gdy, wypocząwszy i posiliwszy się, weszli na ostatnią przełęcz, Helena aż krzyknęła z przerażenia. Cała głębia północnego stoku wypełniona była chmurami: kłębiły się, wzdymały, opadały, i czuć w nich było fermenty burzy. Mężczyźni, prócz dawnych pakunków obciążeni wiązankami drew i ćwiartkami zabitej zwierzyny, poruszali się bardzo powoli i ostrożnie. Helena chętnie byłaby usiadła i posuwała się na klęczkach; szli po wązkim, ślizkim szlaku, niby po szczycie ogromnie wysokiego, kamieniami krytego dachu. Przebywając niebezpieczniejsze zazębienia, dziewczyna chwytała się rękoma za skąpo rosnące tam trawy, czepiała złomów, byle nie patrzeć przed siebie w przestworza, nie prostować się, gdyż zdawało jej się, że bezmiar ją porwie, że lada wietrzyk ją zdmuchnie. Droga w tych warunkach mogła przedłużyć się nad miarę. A tymczasem słońce było już blizko zachodu; przepaście na jasnej stronie powlokły się długiemi, ostremi cieniami, mgła wzdymała się, rosła, jak ciasto na drożdżach, aż zaczęła się przelewać przez szczerby grzebienia, po którym szli. Brnęli w niej, jak w wodzie.
— Jurku, nie mogę iść... Strasznie się boję!... — rzekła Helena.
— Aby tylko nie wiatr... aby nie wiatr!... — szeptał chłopak, podając jej rękę. — Pewnie zatrzymamy się tu gdzie niedaleko.
Mgła wzmagała się, a z nią zwiększało się ciemno; zalała ich już po szyję, tak że musieli schylać się nizko, nurkować w niej z głową, by rozpatrzyć głazy pod nogami. Szli więc prawie omackiem, próbując drogi przed sobą kolbą karabina, aż nakoniec przewodnik zniknął z okrzykiem radości. Niedaleko szczytu, na jaśniejszej południowej stronie dostrzegł on nieduże wgłębienie, osłonione ogromnym, zaokrąglonym rogiem skały. Powierzchnia skały była oszlifowana, miała starte kanty, zapewne przez lodowiec, który tędy musiał zsuwać się na dół. W zagłębieniu zebrało się zapewne trochę gliny, gdyż zielska i kwiaty alpejskie rosły bujnie w tym miejscu. Mężczyźni nacięli ich kindżałami, wysłali niemi ziemię pod skałą, z karabinów i kijów zbudowali nad tym posłaniem z chwastów rusztowanie, przykryli je burką i zmusili Helenę wejść pod ten improwizowany namiot, a za nią wsunęli rzeczy. Był już wielki czas po temu, gdyż wicher, wyjąc, zaczął rzucać na nich całe potoki deszczu i chmur. Ledwie udało im się rozniecić ogień, który, aby zabezpieczyć od siekącej z góry wody, musieli okryć niby parasolem liśćmi ogromnego łopuchu. Ale ciepło było i zacisznie w ich orlim gnieździe. Ogień, nad którym unosił się siwy dymek, szaszłyk, skwierczący na węglach, aromatyczny zapach, dobywający się z szumiącego imbryka, napełniał serca otuchą, wbrew wichurze, szalejącej nad niemi i pod niemi. Swanet uderzał Jurka po kolanie i powtarzał:
— Jutro dobrze... jutro słońce...
— Jutro będziemy już po tamtej stronie!... Czy słyszysz, co on mówi?... Będzie pogoda!... Uśmiechnij się, Heleno! To zwyczajny deszcz górski!.. A choćby padał jeszcze i jutro, to spuścimy się w dolinę, strzelać będziemy żerany i czekać pogody! — rozgadał się Jurek.
Widziała, jak zatykał najmniejszą szparkę, przez którą deszcz lub zimno mogły jej dosięgnąć, i była mu ogromnie za wszystko wdzięczna.
Zjedli kociołek gorącej mamałygi z osetyńskim serem i całe udo żeranie, wypili niezliczoną ilość szklanek herbaty, a ponieważ deszcz padać nie przestawał, naciągnęli worki na nogi i legli spać pokotem, położywszy jedną burkę pod siebie, a nakrywszy się drugą. Ogień zgasili, gdyż mieli mało drew i musieli je oszczędzać.
Niewiadomo, jak długo już spali, kiedy obudziło Helenę przykre uczucie zimna. Wysunęła ostrożnie głowę i zobaczyła gwiazdy. Otaczała ich noc strasznie cicha i nieruchoma, a że wydało jej się jeszcze wcześnie, próbowała zasnąć. Nie mogła jednak. Wszystko, co się stało, co ją tutaj przywiodło, przesunęło się przed oczyma jej wyobraźni z jasnością wizji. Miała ochotę wstać, wyjrzeć na świat, by odegnać te przykre myśli, ale wstrzymywał ją ciężki oddech śpiących mężczyzn.
— Niech śpią!... niech wypoczną!... — myślała z serdeczną tkliwością.
Myślała o Jurku, o Szymonie, o pani Strasiewiczowej, o Polsce płaskiej i szarej, o tym, co będzie, co ją czeka, co się stać może... Niema... niema jej rycerza, jej orła! Pewnie zginął lub może teraz ginie...
Wydało jej się, że już dnieje, więc trąciła Jurka. Zerwali się, drżąc od zimna, i zakrzątnęli się żywo około rozniecenia ogniska. Gwiazdy świeciły jeszcze jasno nad samotnemi lodami Risztau; niżej nad ziemią wisiały mgły, a mętny zmrok bił od poblizkich skał. Zamigotał płomyczek ogniska, oświecił ich twarze, ogrzał ręce, a zolbrzymiałe ich cienie odrzucił na przyległe urwiska. Nim skończyli śniadanie, jasność dnia wypłynęła z mroku, przebiła chmury, srebrząc szronem pokryte gzymsy wiszarów. W blasku jej występowały purpurą i złotem zabarwione szczyty gór, potężniał, rozrastał się król ich lodowy — Risztau. Ale gdy wzeszło słońce, góry w pogodnym majestacie jego znowu zmalały, opadły; sam Risztau, pocięty zmarszczkami, skurczył się i spowszedniał.
Podróżni byli już wówczas bardzo blizko lodowców. Szli, jak wczoraj, związani sznurem, mając pośrodku Helenę. U obuwia mieli ostre, żelazne podkowy, a gdy weszli na płaszczyznę śniegów, chylącą się ku przepaści, przewodnik co krok wybijał w śniegu ciężką kolbą karabina wgłębienie dla nóg. Musieli, ominąwszy przepaść, spuścić się po krętym lodowym grzbiecie, którego koniec tonął gdzieś w chmurach.
Na słońce i na te chmury przewodnik co chwila spoglądał z niepokojem. Przypuszczał nie bez obawy, że mogli noc jeszcze jedną spędzić w śniegach, tym razem bez ognia i ciepłego pokarmu. Około południa słońce zaczęło przypiekać, zwierzchni śnieg chrzęścił pod nogami, jak kasza. Przysiedli, by wypocząć i posilić się. Czas był prześliczny, powietrze ciche, ale pomimo to z twarzy Swatena znikła zuchowata wesołość, a widoczna troska i malujące się na niej skupienie oddziaływały na nich przygnębiająco.
Straszne było to zsuwanie się na dół ku niewiadomym, chmurami pokrytym otchłaniom. Jeśli z niebezpieczeństwa i grozy swego położenia nie zupełnie zdawali sobie sprawę, to tylko dla tego, że cała ich uwaga pochłonięta była przez trudności, które zwalczać musieli; większą część drogi przebyli, zsuwając się w postawie napół leżącej. Kiedy dosięgli linji chmur, Swanet zwrócił ku nim twarz zasępioną i machnął ręką:
— Nazad!... Budie... propał!
Ale ofiar zbyt już dużo ponieśli i za daleko zaszli, by się cofać; nawet Jurek nie chciał o tym słyszeć. Czas jakiś posuwali się jeszcze po wązkiej, błyszczącej żyle oświetlonego grzbietu. Z obu stron w czeluściach jego wrzały białe, słońcem przestrzelone chmury, a wichry ukryte w głębiach rzucały mglistą pianę pod nogi. Nakoniec zanurzyli się w zimnym, wilgotnym puchu. Wiatry nie wyły tam jeszcze, ale każda cząsteczka powietrza, każda gwiazdka rozpylonego śniegu dygotała już febrycznie. Przewodnik schylił się i szybko kindżałem zaczął kopać w śniegu jamę.
W tej jamie, nakryci burkami, spędzili noc straszną. Wichry biły się nad niemi, deptały po nich; zdawało się, że zerwą szczyt, w którym tkwili, i rzucą go w przepaść. Szczęściem, że śnieg ich zasypał, że mieli co jeść, więc było im ciepło.
Nad ranem, gdy zawierucha ustała, a oni wyszli z pod śniegu, spostrzegli, że byli już na samym brzegu lodowca: przez rzadkie mgły widać było ciemną w głębi dolinę. Zaczęli spuszczać się, nie czekając wschodu słońca. A gdy wzeszło i lekki wietrzyk ostatecznie rozpędził chmury, zobaczyli przed sobą szmaragdowe skrawki zatopionych łąk i nieprzejrzane szeregi prostopadłych, szarych skał, przeglądających się w długim jak rzeka i jak niebo błękitnym jeziorze.
— Za późno!
Helena, łkając, upadła na kamienie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.