Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się nawet oddalić od ognia i patrzał z niepokojem w posępne, tajemnicze kolumnady lasu, w zielonawym ginące zmierzchu, wsłuchiwał się w dolatujące go stamtąd szmery i głosy. Z czasem przywykł jednak do tego.

A tamci wdzierali się coraz wyżej i wyżej. Grzbiet skalisty i zębaty jak piła przeciął im drogę. Było to owo drugie trudne wejście, które zapowiedział im przewodnik. Gdyby nie gęste zarośla rododendronów i olbrzymiej krzewiastej „czernicy“, za których wici można się było chwytać rękoma i wciągać jak po linach, gdyby nie nabyta już wprawa i orzeźwiające powietrze wyżyn, możeby się Helena na szczyt nie wdarła. Chwilami czuła się blizką omdlenia, więc choć przez dumę nie przyznawała się wcale do tego, Jurek przystawiał często kolbę karabina do wysokich, potrzaskanych zwojów skał, by dać oparcie nodze dziewczyny. Gdy stanęli na wierzchołku, twarze ich pobielały od blizkich śniegów Risztau. Wszystko wokoło wydało im się bledsze, przejrzystsze i jakby bardziej powietrzne. Tylko łąki na zboczach były niezwykle szmaragdowe. Lasy natomiast skarlały: przez konary drzew przeświecało wszędzie szafirowe niebo i jaśniały białe kołpaki śniegowych szczytów, ku którym dążyli. Na łysych, coraz częściej trafiających się polankach ogromne paprocie tamowały im drogę. Wilgoć, kapiąca z ich liści, zmoczyła wędrowców nie gorzej od deszczu. Nad niemi i pod niemi płynęły chmury, zostawiając po kniejach i zaroślach kłę-