Resurrecturi/Część II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resurrecturi
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

W pałacu, po śmierci starościny, przez parę dni wszystko pozostało w dawnym stanie. Panna Cecylja złamana była wypadkami i zbyt znękana, aby o czemkolwiek pomyśleć mogła. Henryk, który po raz pierwszy o kuli zszedł do babczynej trumny, powoli już przechadzać się próbował. Noga zraniona nie miała władzy zupełnej, lecz Hordziszewski czynił nadzieję, że się ona da odzyskać. Po dwóch dniach walki z sobą, panna Cecylja trzeciego ranka wstała z mocnem postanowieniem wzięcia się do porządku, obejrzenia pałacu i obmyślenia, coby się z niego uczynić dało. W pustce takiej mieszkanie było niedogodne, smutne, groziło zresztą ruiną, którą każdy dzień czynił bliższą. Pałac, jak mówiliśmy, ze starych murów ekonomji i myśliwskiego zameczka przerobiony, stał na maleńkiej wyniosłości, frontem obrócony do miasta. Przy ostatniej restauracji na przyczółku jego przylepiono gipsatury, dziś w znacznej części pootłukane, w których się wróble i jaskółki wygodnie gnieździły. Wystawiały one połączone herby Horyszków i starościny, otoczone armaturami, chorągwiami, kotłami, rogami obfitości i godłami, które się już dobrze teraz rozpoznać nie dawały. Gmach był bardzo rozległy, z dwoma bocznemi pawilonami, z dziedzińcem wpośrodku, którego czwartą ścianę stanowiły stajnie i wozownie. Wyschła, ocembrowana sadzawka, w której niegdyś miał być wodotrysk, środek jego zajmowała.
W pałacu tylko część głównego korpusu jeszcze była mieszkalna i jeden róg od ogrodu; — reszta stała z oknami pozabijanemi, pusta, lub zarzucona gruzem i sprzętem bez wartości. Kilka izb w jednem skrzydle zajmował Żyd na magazyn zbożowy. Dach, dawniej gontowy, w znacznej części pokrywała teraz słoma. Oprócz tych kilku pokojów i sal, które zajmowali starościna, Piotruska, a na górze chłopcy, panna Cecylja reszty prawie nie znała. Przypominała ją sobie dzieckiem, ale wówczas te ciemne izby, korytarze, sale tak dla niej były straszne, iż nigdy do nich nie zaglądała. Należało to wszystko obejrzeć i starać się uczynić użytecznem. Miasteczko się murowało, cegła i kamień były mu potrzebne. Zostawiając główny korpus nietknięty, sprzedać można było materjał pozostały. Nikomu to za życia starościny na myśl przyjść nie mogło, gdyż staruszka nie byłaby dozwoliła ruszyć jednej nawet cegły. Klucze od tych wszystkich pustek były przy Piotruskiej.
Zaprosiwszy Julka do pomocy, panna Cecylja poszła po nie do starej sługi. Ta już kręciła się w kuchni, ust, jak zwykle, nie zamykając i gderząc na dziewczynę.
— A to mnie Pan Bóg pokarał takim leniuchem, śpiochem i mrukiem, jak ty jesteś. Jak do muzyki, na chichotki... o, to aż się oczy śmieją... a do roboty... chora. Dam ja ci choroby, dam!
Wtem Julek wszedł, prosząc o klucze.
Piotruska nie zrozumiała jakie, a gdy się dowiedziała, że miano obchodzić pałac, trwoga ją ogarnęła i łzy się puściły.
— Niech idą, niech rewidują wszystkie zakamarki, niech sobie robią, co chcą... dziej się wola Boża! Ja już nie poradzę! Wywrócą pałac do góry nogami. Młodym w głowie świta... Ale ja tego nie ścierpię... niech lepiej oczy moje nie oglądają, jak się pastwić będą. Pójdę do szpitala, za jałmużną, gdzie bądź — aby na to nie patrzyć... Ledwie ją do grobu złożyli...
Zaczęła głową trząść i płakać, zapomniawszy nawet o dziewczynie, która, ujrzawszy ją we łzach, sama też się rozpłakała, nie wiedząc czego.
Julek, któremu nigdy na myśl nie przyszło, żeby coś około pałacu przedsiębrać można, zadziwił się, słysząc Cecylję mówiącą tak śmiało o sprzedaniu spustoszonych skrzydeł, poprawieniu środka, uporządkowaniu wszystkiego. Bo i ogród i dziedzińce potrzebowały ogrodzenia, i dachy nowego pokrycia. Boczne gmachy były w takim stanie, iż o zachowaniu ich pomyśleć nie było można. Z wyjątkiem sal, na magazyn najętych, zaciekało wszędzie, sufity poopadały, a belki wisiały nad głowami, grożąc upadkiem. Posadzki ktoś powydzierał; pokradziono, co tylko się spieniężyć dało; żelazo nawet, tkwiące gdzie niegdzie w ścianach, powyrywano z nich dawno. Dla ocalenia reszty należało tę chorą część ciała poświęcić.
— Sprzedana cegła da nam fundusz na pokrycie i restaurację skromną środka. W jednem skrzydle od południa będzie mała cieplarnia, która przy ogrodzie naszym koniecznie jest potrzebna.
Julek słuchał zdziwiony.
— Ale cóż ci się śni, Cesiu? ogród, cieplarnia... kiedy my na życie ledwo mamy.
— Mówiłam ci przecie, będziemy ogrodnikami — zawołała Cecylja.
— Prawda, słyszałem coś o tem, — uśmiechając się, rzekł Julek — lecz ci się przyznam, że to za żart wziąłem... Handel, ogród... Nie!
— Ja już po ogrodnika posłałam — odezwała się Cesia. — Oczekuję go co chwila i sama z nim rozpocznę. Jeszcze gdy byłam w Warszawie, nasz pałac, ogród i nasza bieda na myśl mi przychodziły. Usnułam to sobie zawczasu. Moja dobra przyjaciółka, pani L., przyklasnęła myśli mojej i wzięła ją gorąco do serca. Zaczęłyśmy szukać ogrodnika i znalazłyśmy starego Wielkopolanina, który od lat dziesięciu w Warszawie i po wsiach prowadził sady i oranżerje, zakładał ogrody. Zrobiłam z nim warunkową umowę...
— Więc — krzyknął Julek zdziwiony — to już zaszło tak daleko?
— Przypomnij sobie, że nieboszczka babka zgodziła się na moje ogrodnictwo.
— A ja, przyznam ci się, nigdy tego nie brałem na serjo.
— Julku mój drogi, — westchnęła Cesia — życie ludzkie jest tak serjo... tak serjo, iż uśmiech w niem wydaje się niepojętą rzeczą, czemś prawie nieprawdopodobnem... Jam się nauczyła brać wszystko tak, jak każe ta smutna rzeczywistość, co się nazywa życiem. To dola, na którą skazani jesteśmy za grzech pierworodny. Nie pracą nas Bóg ukarał — praca jest dobrodziejstwem, ale walką poezji ducha z prozą powszedniego życia. Poddać się jej, a nie zbrukać nią... dłonią grzebać w ziemi, a duszą i myślą być w niebie — to nasze zadanie! Patrz, mój bracie: jedni padają w tym boju na błotnistym zagonie, twarzą w kał... i już nad kał nic nie widzą; drudzy idą z oczyma podniesionemi ku niebu i lecą kędyś w przepaści. Nam, skazanym na walkę, trzeba jedną ręką orać na życie powszednie, drugą na wieczne się modlić!
Mówiła tak natchniona, z oczyma zwilżonemi, i Julek, który się uśmiechał w początku, spoważniał. Uderzyło mu serce — zrozumiał pierwszy raz, że życie ma cel i że bez steru i żagla z łódką na morze rzucać się nie godzi.
Cesia postrzegła wrażenie, jakie jej mowa uczyniła, i uśmiechnęła się, nie chcąc odrazu zbytnią surowością zrażać brata.
— Julku mój, — rzekła — wyobraź sobie nas wszystkich troje, siedzących na tych gruzach, które dokoła opadają, i płaczących bezsilnie, starzejących się w nędzy i znużeniu życiem próżniaczem. Cóż to za okropna dola! Postaw obok tego nas troje, budzących się zrana do zajęcia, czynnych, śledzących owoc i postęp swojej pracy, wesołych z dopełnionego obowiązku, wyprzedzających się do roboty, pomagających sobie wzajemnie. O, wierz mi, mogą nas spotkać zawody — może się nam wieść lub iść trudno i twardo; ależ nie jestże rozkoszą łamać się z tem, co staje na drodze, i zwyciężać?
Chwilę szli milczący przez stary ogród.
— Lecz najprzód — dodała — zacząć od tego potrzeba, aby Henryka stąd wyprowadzić, gdzie dla niego życie jest zbyt trudne, wspomnienia zbyt bolesne. Rok, dwa spędzone nad nauką, uspokoją go i wróci do nas dojrzalszy. Twoim obowiązkiem, jako brata, skłonić go do tego, przekonać, że inaczej być nie może. Henryś nawet może się prędzej wyleczyć w Warszawie. Damy mu listy polecające... Niech jedzie, niech co prędzej jedzie!
Julek szedł milczący, poważniejszy niż zwykle.
— Moja droga Cesiu, — rzekł — ty jesteś rozumniejsza od nas, to pewna. Ja, słuchając cię, uczę się i wstydzę, żem dotąd myślał za mało, żem żył tylko sercem. Ale ty sercem nie żyłaś wcale, tyś w pracy zapomniała o wszystkiem, tyś nie kochała nigdy, a Henryk...
Cesia zarumieniła się mocno: głosu jej zabrakło.
— Mylisz się, Julku — rzekła otwarcie. — Nie znasz życia mojego. Przed tobą jednym na świecie, boś moim bratem, bo chcę, abyś mnie znał taką, jaką jestem, przed tobą jednym powiedzieć mogę — mylisz się. Biedne moje serce biło, kochało, a oczy płakały... lecz nigdy nie straciłam panowania nad sobą. Tam, gdzie miłość musiała walczyć z obowiązkiem, nie wahałam się na chwilę ofiarą okupić spokoju sumienia i godności mojej. Tego samego wymagam od Henryka.
Coraz cięższym mówiąc głosem, wreszcie spuściła oczy i szła milcząca, jakby pod ciężarem wspomnień bolesnych. Julek był wzruszony; wziął jej rękę i ucałował ją w milczeniu.
— Cesiu moja, ja przed tobą klękam!
Pocałowała go w czoło.
— O nie! — zawołała — bratem mi bądź, daj mi dłoń i idźmy razem do celu! Padliśmy... zagrzebani w gruzach; własnemi rękami dobądźmy się z nich, a jeśli siły nie starczą, umrzyjmy na wyłomie, jak poczciwemu rodowi przystało. Czemże ród i szlachectwo? To różaniec wspomnień i przykładów. Nie żebrać nam, ale walczyć! Rycerstwo dawne bojowało z nieprzyjacielem na polu, kośćmi usłanem; my bądźmy rycerzami ducha, co wszystkie rycerstwa, co wszystkie stworzył szlachetności i szlachectwa. Walczmy ze świata pogardą, walczmy z opuszczeniem, walczmy z urągowiskiem, z niedostatkiem... z sobą samymi... bo walka tylko jest życiem, bo bez niej życia niema. Gdy oręż wypada z dłoni — a i pług jest orężem... dłoń idzie w grób, choćby żywa była.
Mówiła z zapałem, oczy jej płonęły. Julek chwytał myśli i słowa.
— Tak — odpowiedział — do dziś dnia byłem najleniwszy z ludzi; ale od jutra będziemy pracowali... nieprawdaż?
Cesia się roześmiała radośnie.
— Pójdźmy nawracać Henryka! — zawołała.
Wesoło, jak dzieci, pobiegli, wyprzedzając się, ulicą ogrodową. Piotruska, która stała w oknie, postrzegła to i ruszyła ramionami.
— Warjaty ta młodzież! I to chce tu gospodarować! Świszczypałki! Choćby i ta panna Cecylja, i tej w głowie pstro.
Całemi dniami rodzeństwo siadywało u łóżka Henryka. Cesia przynosiła tu robotę, książki, a częściej jeszcze wszystkie myśli, które w braci przelać chciała.
Z Henrykiem szło ciężej, choć się nie sprzeciwiał. Słuchał milczący, napozór zgodny, nie wypowiadając swych myśli, ale siostra czuła, iż go ująć i przekonać nie mogła. Były chwile, gdy się zdawał poddawać jej radom i woli, lecz zostawiony sam sobie, wracał do marzeń, któremi truł się i żywił.
Julek, który zupełnie już teraz zamiary siostry podzielał, pracował zosobna nad bratem w chwilach, gdy byli sami. Nie mógł jednak wymóc na sobie, aby go pozbawić listów od Hanny, nie umiał odmówić pośrednictwa w przesyłaniu odpowiedzi. Te listy żywiły w piersi Henryka najdziksze marzenia. Zgadzał się wszakże na wyjazd do Warszawy, a Cesia, choć nie śmiała powodów wyznać doktorowi, błagała go, ażeby pozwolenie wyjazdu przyśpieszył. Henryk o kulach już chodził, zdawało się jednak, iż podróży nie zniesie, a odbywać ją musiał nieinaczej, jak na prostej bryczce trzęsącej, bo innej nie mieli. Stare powozy, oddawna nieużywane, choćby je można było poprawić, wymagały więcej koni i kosztu znaczniejszego do podróży. Prosić marszałka o pożyczenie lżejszego a wygodniejszego Cesia nie chciała i nie dopuściła. Musiano czekać.
Tymczasem list od pani L. oznajmiał przybycie ogrodnika starego, który z ciekawością wiekuistego włóczęgi jechał poznać kraj nowy.
— Bo to ja, proszę pani, — mówił na wyjezdnem do pani L. — spenetrowałem już niemało kątów. A gdzie ja ogrodów nie zakładał i ogrodników nie uczył! Na wołowejby skórze nie spisał. Niechajże na starość i pod tę puszczę Białowieską zawlokę się... a jużcić i tam ludzie żyją. Zobaczymy. Jakoś to będzie.
Wszystko troje po niejakim czasie marzyli o przyszłym swym zakładzie. Julek chciał mu już nadać jakieś imię dźwięczne i pociągające... Henryk, na uczczenie Cecylji, radził nazwać Cecylinem... Śniły im się prześliczne kwiatki, a siostra rozpowiadała o cudownych orchideach.
Liczyła się, ale sam na sam tylko, aby nie przestraszać braci, czy jej zapracowany grosz starczy na podróż Henryka, na założenie ogrodu, na pokrycie pałacu, na mnóstwo niezbędnych przy nowym zakładzie wydatków. Miała, oprócz grosza, kosztowne podarki z tych domów, w których te lata przebyła, i gotowa była rozstać się i z niemi, sprzedać, bez czego tylko obyć się mogła. Liczyła wszystko, codzień prawie na nowo rozpoczynając rachunki i dodając sobie otuchy.
Wtem jednego ranka, gdy jeszcze była w swoim pokoju, zastukano zlekka do drzwi i stary Szmul wszedł, ale tak blady i pomieszany, tak jakoś widocznie nieswój, drżący jakiemś poruszeniem wewnętrznem, że Cecylja, spojrzawszy nań, wstała przestraszona.
— Panie Szmul, czy nie chory jesteś?
Żyd ręką tylko dał znak, że nie, bo mówić nie mógł. Podparł się na lasce, głowę spuścił i dumał długo.
— Siadaj pan, zmęczenie... gorąco...
Szmul znowu ręką zaprzeczył, aż sił nabrawszy, głowę podniósł, wzdychając.
— Przyniosłem wam... złą wiadomość, — odezwał się — ale niema chwili do stracenia, jeżeli jeszcze ratować się można.
— Na Boga! — przerwała Cesia. — Cóż nas jeszcze więcej dotknąć może? Straciliśmy wszystko.
— No, został państwu ten muru kawał, ten kawałek ziemi, dach nad głową, — dodał Szmul — swój dom, a tego może nie wie nikt, co znaczy swój dom, kto nie był bezdomnym. Wam i to chcą odebrać.
— Jak? kto? przecież to jest własność nasza!
— O! zły człowiek zawsze może zrobić, co zechce. Mnie się w głowie zawraca. Któż o tem pamiętał, że tu był niegdyś proces z miastem o grunta? Kto o tem wiedział? Dwadzieścia lat nikt się nie upominał.
Cecylja ręce załamała i padła na krzesło.
— Miasto, — ciągnął Żyd dalej — ale miasto do dziś dniaby się o to nie upominało. Zły człowiek to zrobił, zły człowiek to nabywa. Za godzinę może kontrakt podpiszą.
— Kto? z kim? — zawołała Cesia.
— Sławczyński nabywa tę pretensję, to dosyć powiedzieć... Jeżeli on dziś to kupi, jutro was stąd wypędzi.
— Więc na to niema ratunku? — spytała Cecylja.
— Niema żadnego, — odparł Szmul z boleścią — niema żadnego. Próbowałem ja, starałem się, biegałem, ale zrobiłem tyle tylko, że mi Machczeńko obiecał przeciągnąć podpisanie umowy może do jutra. Nie dał mi słowa, ale uczynił nadzieję. Myślałem... Sławczyński jest tu, on to czyni przez zemstę... któż wie...
Żyd dokończyć nie śmiał.
Panna Cecylja zrozumiała go, domyśliła się i zerwała z krzesła.
— Mam iść? — zapytała.
— Nie wiem — rzekł Szmul cicho i nieśmiało. — Jeżeli się to na nic nie zda, a sądzę, że z tym człowiekiem i wy nic nie poradzicie, to nacóż macie się narażać na jego grubjaństwo i dawać mu pociechę pomszczenia się jeszcze straszniejszego... w żywe oczy?
— Tu nie o mnie idzie, — odpowiedziała Cecylja, narzucając chustkę i biorąc pośpiesznie kapelusz — idzie tu o los rodziny, o pamiątki dla nas drogie. Miałabym sobie do wyrzucenia, gdybym zaniedbała, co jest w mocy mojej. Poprowadź mnie, wskaż, idę!
Stary Żyd stał w progu, patrząc na nią z poszanowaniem i litością. Nie mówił słowa. Cesia ubrała się prędko, cała drżąc ze wzruszenia, i wyszła.
Po drodze nie spotkali nikogo i niktby jej też był nie poznał, bo szła ubrana skromnie, zakwefiona i chyba postawa szlachetnaby ją zdradziła. Szła tak żywo, że stary ledwie mógł za nią podążyć. W rynku wskazał dom, doprowadził do drzwi, i, gdy te się otworzyły, sam pozostał w sieni. Cecylja weszła śmiało, odrzucając z twarzy zasłonę.
Sławczyński, oczekując na godzinę, wyznaczoną mu do podpisania umowy, nadąsany, że ją zwleczono, siedział porozpinany, bez chustki, na kanapie. Przed nim stała szklanica grogu. Straszny był dzikim twarzy wyrazem. Na widok wchodzącej do pokoju nieznajomej kobiety, której piękność, ruchy, ubiór domyślać się kazały położenia w świecie nierównie świetniejszego, niż ono było w istocie, zdumiony sędzia przypuszczał zrazu, że to była omyłka. Poruszył się nieco.
— Pan sędzia Sławczyński? — odezwała się Cecylja, której rozpacz dodawała odwagi.
— Tak jest, — zawołał — spinając surdut naprędce i wysuwając się z za stołu, stary, nie wiedząc jeszcze wcale, z kim miał do czynienia. — Czem służyć mogę?
Odetchnąć potrzebowała chwilę śmiała kobieta, nim mówić zaczęła.
— Moje nazwisko powie panu, z czem przychodzę — odezwała się, wlepiając w niego oczy. — Jestem Cecylja Horyszko.
Sławczyński zmieszał się nieco. Schwyciło go to niespodzianie. Oczy spuścił i sparł się o stół, nie wiedząc jeszcze, jaki przybrać ton i postawę.
— To cóż, — odparł — to cóż?
— Może być, żeśmy przed panem zawinili, — zaczęła Cecylja — aleśmy odpokutowali za to ciężko. Pragniesz pan jeszcze zemsty nad nami, chcesz nas zgubić, wydziedziczyć, wygnać, wiedząc, że jesteśmy bezbronni i biedni. Panie sędzio, czy to po chrześcijańsku?
— A, to waćpanna mnie będziesz uczyła moralności chrześcijańskiej? — podchwycił, zaczynając się burzyć, sędzia.
— Nie chcę pana uczyć, chcę ją panu tylko przypomnieć i chcę upokorzona prosić go za moją rodziną.
Sędzia się trochę zadumał.
— Ja nie potrzebuję przypominania żadnego, a co mam raz postanowionem, tego u mnie nikt nie odprosi. Cóż to, nie wolno mi kupić, co się podoba, kiedy jest do sprzedania? Mam tym łaski świadczyć, co mi życie struli? Nie, z tego nie będzie nic. Proszę mi dać pokój.
Odstąpił od stołu w głąb izby na kilka kroków.
— Panie sędzio, — zaczęła Cecylja — mój brat oddala się z tych stron... wyjedzie, na to mu słowo daję.
— Wy wszyscy stąd precz pójdziecie — wybuchnął przypomnieniem Henryka rozdrażniony Sławczyński. — Tak jest, ja was wszystkich stąd precz wyrzucę. Szeroki świat... nabroiliście tu, więc idźcie gdzie indziej, gdzie was jeszcze nie znają. Z Panem Bogiem!
Cecylja wlepiła w niego oczy. Spojrzał na nią i musiał wzrok spuścić.
— Panie sędzio, — zawołała — jeszcze raz was proszę: nie bierzcie na sumienie nieszczęścia rodziny.
— Biorę, biorę, wezmę... nie zlęknę się tego. Na sumieniu jestem czysty, a ludzie mi podziękują, gdy się pozbędziem stąd tych, co nam czynili zakałę.
Cecylja potrzebowała całej mocy ducha, aby te w oczy sobie rzucane obelgi wytrzymać. Kilka razy chciała się już cofnąć, lecz zdało się jej, że jeszcze niedosyć uczyniła.
— Bóg nas wszystkich sądzić będzie, — rzekła — pamiętajcie o tem. Nie jesteśmy może tak bezbronni, tak osieroceni, jak się wam zdaje; za uciśnionymi przemówią ludzkie serca... odezwie się wasze własne sumienie, do którego się jeszcze raz odwołuję... Henryk winien, tak jest, — dodała — ale on nie byłby na taki krok się odważył, gdyby go nie ośmielono. Niedosyć wam, żeście zabili naszę babkę...
— My? — zakrzyczał sędzia, rzucając się — my?
— List bezimienny świadczy, rękę poznać łatwo. Przy tym liście, odebrawszy go, skonała — mówiła Cecylja. — Ten list, jako dowód, chowam...
— Ja o liście żadnym nie wiem nic, — ponuro odparł sędzia — ja do was żadnych listów nie pisałem.
Widać po nim było zakłopotanie pewne... lecz wnet gniew go ogarnął znowu.
— My — zawołał — razem żyć tu nie możemy... albo wam, albo mnie ustąpić stąd trzeba... Idźcie w świat! Dobrodziejstwo wam czynię... Weźmiecie się przynajmniej do pracy. Tu robić niema co, a w pustce pomrzecie z głodu.
— Zostawcie to nam — odrzekła spokojnie Cecylja.
Sławczyński, burcząc, chodził w kącie izby.
— Ale proszęż mnie do ostateczności nie przyprowadzać — rzekł, zwracając się. — Waćpanna tu nie wyprosisz nic, nie pomoże żadne zaklęcie... Nie ustąpię... dosyć!
I wskazał na drzwi.
Cecylja nie ruszała się z miejsca.
— O nic już nie proszę — rzekła. — Zrobiłam to, co mi nakazywał obowiązek; poniżyłam się aż do błagania człowieka bez serca i bez litości. Jest Bóg, on rozsądzi między wami a nami, między uciśnionymi a tym, co zna zemstę tylko. Wspomnisz pan może kiedyś tę godzinę i pożałujesz jej, bo mocniejsza od naszej dłoń pomści się za nas.
Wyrazy te, wymówione uroczyście, podziałały na starego: spuścił głowę i zawahał się; ale w tejże chwili podniósł ją i wybuchnął głośniej a zapalczywiej, niż wprzódy:
— Uwolnijże mnie waćpanna od nauki i od proroctw! — krzyknął. — Cóż to jest znowu? Nie nawrócisz mnie waćpanna, a zmusisz tylko do powiedzenia jej jeszcze czego nieprzyjemnego.
— Chciałabym to posłyszeć, — zawołała Cecylja — aby wypić kielich swój do kropli. — Proszęż nie oszczędzać mnie.
Sławczyński spojrzał; zdawało się, że zacznie mówić, ale się zawstydził.
— To osobliwsza pretensja — począł nawpół sam do siebie. — Co ja mam za powód ustępowania waćpaństwu? Ja ich nie znam dziś i znać nie chcę. Na tem koniec.
Cesia zarzuciła na twarz zasłonę. Nie odzywała się już wcale i, powolnym krokiem ku drzwiom postępując, wyszła.
Sławczyński pozostał w miejscu, nierad z siebie widocznie i podrażniony; chwycił się za głowę, strzepnął rękami, pośpieszył ku drzwiom i z pasją je zatrzasnął. Potem, sapiąc, wrócił ku kanapie i siadł na niej, podpierając się łokciami na stole.
— Niech gadają, niech wygadują... Jak ich tu nie stanie, zapomni się wszystko. Byłbym głupi, żebym ustąpił. Poco? naco? dlaczego? niech giną... niech giną!
Pomimo tych urywanych wyrazów, twarz jego zmieniona, rysy przeciągnięte, ręce drżące, oczy zbłąkane dowodziły, że z tem sumieniem, do którego się odwoływała Cecylja, nie był w zgodzie zupełnej.
— Mazurowicz ten list pisał do starościny, — bąknął sam do siebie — głupie chłopisko! Żeby był dał komu przepisać. A to się oni z tym dokumentem nosić będą... Marszałek go w ręce dostanie, to sprawa brzydka. Z Mazurowicza ekonom dobry, niema co mówić, ale głowa do pozłoty, a zapalczywe licho. Lecz tem ci bardziej ustąpić nie można, bo myśleliby, żeśmy się zlękli. Marszałek znowu tak bardzo ich bronić i za nimi ujmować się nie będzie. Jemu też z tem na rękę pewnie, że się utrapionej opieki i wydatku pozbędzie. Chybabym go nie znał. — I po namyśle dodał: — Co się stało, to się stało... Precz stąd! i będziemy pokój święty mieli... a jak ich nie stanie, to się to wszystko zatrze i pogoi. Jużci bez krzyku być nie mogło i bez lamentu, ale ktoby tam tego słuchał? Niech ruszają w świat!
Całej tej rozmowy mimowolnym świadkiem był Szmul, stojący przed nieszczelnie zamkniętemi drzwiami. Gdy panna Cecylja wyszła i oczyma suchemi, ale pałającemi dziwną energją i odwagą, nań spojrzała, ścisnęło mu się serce z litości.
Wyszli z sieni. Biedna dziewczyna, której najdziwniejsze myśli i środki ratunku przelatywały przez głowę, szła zadumana, ale śpiesząc, do domu, gdzie nagłe jej wyjście mogło braci nabawić niepokoju, lub gdyby się przyczyna jego przed czasem wydała, Julka pobudzić do jakiego nierozważnego kroku.
Szmul zlekka ją za ręce zatrzymał.
— Panienko, — rzekł — póki umowa niepodpisana, zawsze czegoś próbować można. Ja zwlokłem do jutra, a gdybyś panna chciała sama słowo dobre powiedzieć sekretarzowi Machczeńce? To niezły człowiek, onby dla panny zrobił więcej, niż dla mnie, onby jeszcze dni kilka mógł podpis przeciągnąć... a wtedy możnaby posłać sztafetę po marszałka... albo... kto wie? inne jakie znaleźć sposoby.
— Gdzież go znajdę? — spytała Cecylja.
— Sekretarz jest na dole w restauracji — zawołał Szmul. — Niech panienka wejdzie tylko do sieni mojego domu, aby na rynku nie zobaczył kto rozmowy, a ja sekretarza wyprowadzę.
I stary, zapomniawszy o swych latach, prawie pobiegł, wyprzedzając swoją protegowaną. Cecylja poszła za nim. Po chwili Machczeńko bez czapki wybiegł z restauracji.
Nigdy on zbliska nie widział panny Horyszkówny. Spojrzawszy na nią, na jej piękność, na powagę, przejęty wrażeniem, jakie ten ideał na nim uczynił, stanął pokorny i oniemiały. Panna Cecylja w najświetniejszych salonach wydawała się taka, dla ludzi nawet, którzy już w żadne ideały nie wierzyli; można więc sobie wyobrazić, jak olśniła kancelistę, który chyba zdaleka mógł oglądać podobne zjawisko.
— Uczyniono mi nadzieję, — odezwała się Cecylja, wyciągając ku niemu rękę, której on nie śmiał się dotknąć — że znajdę w panu opiekuna. Jesteśmy sieroty... chcą nam wydrzeć ostatni nasz przytułek, ostatnią okruszynę, jaka nam pozostała. Panie, przychodzę was prosić o jedno tylko: starajcie się zwlec podpisanie tej umowy, a ja użyję wszelkich środków, jakie są w mocy mojej, aby zapobiec ruinie. Proszę pana, ratuj nas, jeśli możesz.
Dźwięk tego głosu, wejrzenie błagające, podana ręka w uniesienie wprawiły sekretarza. Chwycił się za piersi i prawie głosu mu zabrakło.
— Pani! choćby przyszło głową nałożyć! jak Boga kocham... wnet lecę i przeszkodzę... Ile?... tydzień trzeba? niedoczekanie ich! nie będzie z tego nic, daję słowo!
— Uczynisz pan chrześcijańskie dzieło miłosierdzia i Bóg to wam za nas wypłaci, a ja do zgonu wdzięczna mu będę. Wstrzymaj pan dni kilka... uczyń, co możesz, a koszta, jeśli jakie będą, chętnie poniosę.
Machczeńko się oburzył.
— Koszta? jakie koszta być mogą? Żadnych w świecie, złamanego szeląga! Daję słowo, niech pani będzie spokojna; lecę w tej chwili.
— Staniesz się naszym dobroczyńcą — dodała Cecylja.
— Będę najszczęśliwszym, gdy potrafię usłużyć, daję słowo... proszę polegać na mnie.
To mówiąc, z odwagą rzucił się na rękę panny i, ucałowawszy ją, pobiegł jak szalony.
Cesia uśmiechem podziękowała staremu Żydowi, który swobodniej odetchnął, i zwróciła się ku drzwiom.
— Niech pani pisze do marszałka, — szepnął Szmul — niema rady! On jeden tu coś może. Ja wyprawię sztafetę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.