Resurrecturi/Część II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resurrecturi
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Pożycie państwa Mazurowiczów było nieustającą wojną, która młodej pani zdawała się prawie pożądaną — bawiła się nią i znajdowała w niej dziką jakąś przyjemność. Mąż dochodził czasem do wściekłości... naówczas piękna Hanna śmiała się z niego nielitościwie.
— Dobrze panu tak! — wołała. — Pocoś mnie brał, mimo woli mojej? Wiedziałeś przed ślubem, co cię czeka.
Po rozmowie ze starym Sławczyńskim, gdy się dowiedział później Mazurowicz, że sprawa przeciw Horyszkom, dla wywłaszczenia ich, już została rozpoczęta, triumfujący przyjechał do domu. Chciał tem oczy wykłuć żonie, lecz przez cały dzień nie spotykali się, tylko u obiadu. Hanna siedziała zwykle na klucz zamknięta w swoim pokoju. Mazurowicz niecierpliwie czekał, by dano do stołu. Żona, spojrzawszy nań, poznała odrazu, że musiało mu się coś udać uczynić jej na przekorę, tak był wesół i szyderski.
Pod koniec milczącego obiadu, w czasie którego gburowate chłopisko pozwoliło sobie poświstywać dla przepędzenia czasu, a Hanna siedziała, nie patrząc nawet na niego, Mazurowicz, gdy słudzy wyszli, rozśmiał się głośno.
— Gdzie to Hanna listy teraz będzie posyłała, jak tu pana Henryka i ich wszystkich nie stanie?
Żona śmiało na niego spojrzała.
— Tak, tak, — dodał — ojciec się do nich wziął, a on nie popuści... będą musieli precz iść, bo im ten murowany chlew ich zabierzemy i pójdą z torbami. Tak, tak!
Zbladła pani Mazurowiczowa — chociaż jej przywiązanie do Henryka było tylko fantazją, którą upór podtrzymywał; ale niewieście serce ulitowało się i oburzyło na to prześladowanie całej rodziny, dla znęcania się nad nią. Zimno odpowiedziała mężowi:
— Nie będzie pana Henryka, to będzie kto inny. Młodych chłopców nie braknie, co się we mnie kochać zechcą, a na złość wam pierwszego lepszego wezmę. Wszystkich trudno powypędzać z powiatu.
Mówiła to niby spokojnie, ale głos jej drżał i powieki się zwilżyły. Mazurowicz zaciął wargi.
— Jednemu się w nogę dostało, drugi po łbie oberwie, a trzeci, jak się nawinie, po sercu. Kul jest dosyć i ręka mi się jeszcze nie trzęsie.
— I do pana też kto strzelić potrafi, a niezawsze chybiają i inni... zobaczymy.
Wstała od stołu. Mąż postrzegł, że się pochwyciła za głowę i musiała oprzeć na krześle, bo się pod nią nogi zachwiały, a w głosie czuć było łzy. Na te oznaki czułości wpadł w większą jeszcze wściekłość. Nie patrząc na niego, wyszła Hanna z pokoju, a w kwadrans potem służąca biegła z listem do stajni. Mąż czatował w oknie i dognał ją, nim go wysłać pośpieszyła.
List był do matki. Nie wahał się Mazurowicz rozpieczętować, ale w nim nic nie znalazł, oprócz zaklęcia, aby Sławczyńska natychmiast przybyła. Pomiarkowawszy się, że drażnić żony więcej jeszcze nie należy, pozwolił wysłać pismo do Błotkowa i przed wieczorem nadjechała matka. W ganku ją przywitał zięć, którego zimno się pozbyła, śpiesząc do córki. W progu pokoju rzuciła się jej Hanna, płacząc, na szyję.
— Matusiu! — zawołała — ratuj! ratuj! bo zginę! Oni za mnie, za tego nieszczęśliwego Henryczka, chcą całą rodzinę gubić. Pan Mazurowicz mi się z tem przyznał. Ja tego nie zniosę! ja oszaleję! Jeżeli ojciec ich wypędzi z Zawiechowa, ja, przysięgam, ucieknę w świat z domu. Nie chcę ich mieć na sumieniu! — poczęła wołać, jak obłąkana. — To wszystko spadnie na mnie. Jedźcie do ojca i powiedzcie mu, że jeżeli on ich zgubi, to córkę własną zgubi. Ja się utopię, ja się otruję!
Mazurowicz słuchał pode drzwiami.
— Oto ze mnie bałwan! — rzekł sam do siebie. — Trzebaż się mnie było z tem zawczasu wygadać! Bodajem był sobie język odkąsił! One tu biedy nawarzą.
Między matką a córką wszczęła się cichsza rozmowa, której nie posłyszał już mąż. W pół godziny go przywołano. Znalazł żonę nadąsaną, zapłakaną, ale nieco spokojniejszą, a matkę, jak zawsze, poważną i dumną.
— Słuchaj acan, panie Mazurowicz, — odezwała się sędzina — kochana Handzia robi panu propozycję. Jeżeli skłonisz ojca do tego, że kroków przeciw tym biednym Horyszkom zaprzestanie, to daje panu słowo, że z nim pojedzie razem, dokąd zechcesz, i pogodzi się.
Mazurowicz zrazu jeszcze się ofuknął nieco i począł narzekać, ale wkońcu, choć mu nie smakowało to poświęcanie się żony dla Horyszków, przyjął warunki, kazał zaprzęgać i natychmiast miał wyruszyć do Zawiechowa, aby Sławczyńskiego wstrzymać. Żona mu podała na odjezdnem rękę, czego od ślubu nie bywało, i powiedziała dobitnie:
— Albo ich zgubicie i mnie razem, bo ja na sumieniu mieć ich nie chcę, albo dacie im pokój, a wtedy ja panu zgodę przyrzekam i będę taką żoną dla pana, jaką być potrafię. Nie będę go kochała, bo nie mogę, to darmo, ale się do niego przyzwyczaję i awantury dokazywać poprzestaniemy.
— Masz acan wóz i przewóz, — dodała, zgóry nań patrząc, matka. — Zatem jedź i powiedz sędziemu ode mnie, od Hanny i od siebie, żeby dziecku własnemu kamienia do szyi nie przywiązywał.
Mazurowicz, napół kwaśny, napół uradowany, poleciał do Zawiechowa i kazał konie gnać, choćby padły, aby się nie spóźnić. Wojna z żoną już mu była dojadła.
Przed północą zaturkotała bryczka w rynku po bruku. Mało się już gdzie świeciło, zajechali więc pod stancję sędziego i ledwie się dobili do bramy. Zaspany Żydek otworzył Mazurowiczowi, który wpadł jak opętany, obawiając się, aby nie było za późno.
Sędzia spał, ale zaczęto do drzwi kołatać. Zerwał się, sądząc, że gore... i wyleciał bosy, w koszuli. Zobaczywszy Mazurowicza i dowiedziawszy się, że jego przyjazd tylko był przyczyną alarmu, zaczął od łajania go.
— Kaci cię tu przynieśli po nocy! czego? poco? Nie siedziałbyś w domu? Co ci jest? Poderwał się, zwarjował, czy co? Utrapienie z tym człowiekiem!
Mazurowicz ledwie mógł przyjść do słowa. Trafił pod jakiś zły humor i na rozespanego, nie było więc końca łajaniu. Dopiero wysapawszy się dobrze, począł sędzia słuchać, z czem zięć tak pędził, a słuchał w milczeniu posępnem. Wysłuchawszy, splunął i ramionami ruszył.
— Co tu o tem gadać? — zawołał. — Tu niema jeszcze nic i niewiadomo, czy co z tego będzie.
— No, to chwała Bogu! — wykrzyknął Mazurowicz.
— Ale... milczałbyś, kiedy nie rozumiesz — zniżając głos, rzekł Sławczyński. — Nie trzebaż tego głosić, że tu się sprawa popsuła, a przed Hanną powiedzieć, że ja dobrowolnie ustąpiłem, dla świętego spokoju. Ano, prawdą a Bogiem, kto, jak, co tu popsuło, nie wiem. Zęby mi wybierz, nie wiem. Mieliśmy już podpisywać, umowę kazałem na stemplowanym papierze przepisać... gotowe było wszyściuteńko... jeszcze i kopistę musiałem sowicie opłacić. Tymczasem nad wieczorem przychodzi do mnie z prośbami ta siostra ich, ta... panna Horyszkówna. Powiedziałbyś, że królewna, albo księżniczka, tak się to nosi, takie to pyszne, a gada z partesów... niby z kazalnicy. Poczęła mnie Panem Bogiem, głupia, straszyć... sumieniem, alem ją zgromił i przepędził. Myślę sobie: już mnie rozrachunek zostawcie. Nazajutrz idę do podpisu: burmistrza niema. Tknęło mnie to. Posyłam a posyłam, aż naostatek przybywa, ale taki, jakby go kto wczoraj na innego przehandlował. Powiada mi, że rzecz potrzebuje rozpatrzenia, formalności... to i owo, że trzeba zwlec podpisanie. Widzę, że źle. Ja do worka... ale ani chce słuchać. Otóż masz status rei. Com się nadreptał, napocił, nie liczę, ale co pieniędzy darmo poszło...
— Przecież można dojść, co się stało.
— Właśnie, że niepodobna niczego się domacać. Od dnia do dnia wloką i milczą. Zdaje się więc, że i takby z tego nic nie było.
Sławczyński westchnął.
— Nie będzie ich można forować tym sposobem, — dodał cicho — no, to niech siedzą, niech siedzą! Już ja ci daję słowo, że im życie tu obmierznie i sami się prosić będą na świeże powietrze... Tylko sza! cicho! nikomu nic; trzymaj język za zębami, żebyś znowu tak się nie spisał, jak tą razą. Kiedy głowy nie masz, bo nie masz, znaj to do siebie i języka zakąsuj.
Mazurowicz się nadął, ale nic nie odpowiedział. Przyniesiono mu siana na tapczan i położyli się spać.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.