Resurrecturi/Część II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resurrecturi
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Od czasu upadku majątkowego rodziny, która wprzódy całą okolicę zamożnością i życiem wytwornem gasiła, wszyscy ci, co ją objadali, co się łasili około starościca, co mieli się za szczęśliwych, gdy ich do Zawiechowa zapraszano, powoli od niego usuwać się zaczęli. Otwierały się oczy, znajdowano, że upadek ten spowodowany był własną winą; w postępowaniu osób, dawniej uwielbianych, odkrywano wiele niedorzeczności, wad, zdrożności. Do prawdy fałsz się domieszał... prysnęli przyjaciele domu i znikli. W miarę jak majątek się zmniejszał, interesa stawały trudniejsze, usuwało się sąsiedztwo, i ludzie przestali przyznawać się do dawnych stosunków. Nabywać się tylko starano rozprzedawane folwarki, jak można było najtaniej.
— Nie skorzystam ja, skorzysta drugi... to daremna rzecz; wolę przecie sam wziąć tanio, co się ma innemu dostać.
Tak mówili wszyscy.
Horyszkowie dziwnie byli nieporadni i zaślepieni; szli do zguby, jakby fatalizmem pchani, nie umiejąc się bronić, a wkońcu z rodzajem bezmyślnej rozpaczy.
Kto nie potrafił naówczas z ruiny skorzystać, stawał się nieprzyjacielem jawnym. Zmyślano dziwy na rodzinę, której największą winą było to, że nie umiała wyrzec się w porę swego dawnego stanowiska, odwołać do skrzętności i pracy, przyznać do zubożenia i pracować, aby mu zaradzić. Do ostatniej chwili wyglądano jakiegoś cudu Opatrzności, sukcesji niespodzianej, wielkiego losu na loterji, bodaj odkrycia zakopanego skarbu, nie umiejąc tylko rachować na siebie i własne siły.
Odstąpienie dawnych przyjaciół musiało zrodzić żal i narzekania, a z tego urosło rozdrażnienie obustronne. W chwili śmierci starościny Horyszkowie nie mieli, oprócz księdza Kulebiaki i Szmula, nikogo, coby się mógł nazwać przyjacielem domu i pozostałej rodziny. Zacny doktór Hordziszewski, który poważał wielce pannę Cecylję, chłopców zawsze jeszcze nazywał trutniami i był tego przekonania, że to marnie poginie.
Mniejszaby o to było jeszcze, że na przyjaciołach zbywało, gdyby miłość Henryka nie rozbudziła nienawiści. Stary Sławczyński jemu przypisywał domowe swe nieszczęścia, nieznośne pożycie córki z zięciem, a zajadły Mazurowicz podżegał go jeszcze, wiedząc lub domyślając się stosunków żony i kładąc staremu w uszy nieustannie, że się tego paskudztwa z powiatu pozbyć potrzeba. Mazurowicz nie miał tam jednak wielkiego miru między ludźmi i sam nie mógł nic; odgrażał się tylko, że przy pierwszej sposobności w łeb palnie Henrykowi.
— Tak, tak — odpowiadał Sławczyński — i pójdziesz do turmy, do kryminału. Tu trzeba sobie radzić inaczej, aby to śmiecie wyforować.
— Niechże ojciec radzi, — wołał Mazurowicz — bo, jak Boga kocham, byle ozdrowiał, a na oczy mi się nawinął, nie wytrzymam...
— Milczałbyś — bąkał stary. — Co to za gadanina! At, w głowie jak w Pacanowie... pleciesz, sam nie wiesz co. Mnie to zostaw.
Rad też nierad, zięć musiał zdać na teścia owo wyforowanie z powiatu Horyszków. Byłby może wreszcie gniewom i zemście sfolgował, ale żona przy każdej sposobności drażniła go nie do zniesienia. Stał się pośmiewiskiem ludzi; nie śmiał nikogo do domu zaprosić, bo mu sceny wyprawiała przy gościach. Wszystko to szło na rachunek Henryka. Gdy się na niego odgrażał przed żoną, to mu odpowiadała:
— Ja jego znałam i kochałam wprzódy, niż się tu pan Mazurowicz zjawił; on do waćpana żal może mieć, a nie pan do niego. Pocoś sam biedy szukał, zabierając gwałtem, co się komu innemu należało.
Obchodzenie się żony, która męża nigdy prawie inaczej nie zwała, tylko panem, i okazywała mu wzgardę, do wściekłości go doprowadzało. Ojciec się odgrażał, matka, już trochę przestraszona, starała się ułagodzić córkę — ale wszystko to za późno przychodziło. Pani Hanna, raz wszedłszy na tę drogę, egzaltowała się swoim heroizmem coraz bardziej. Stary Sławczyński i Mazurowicz nie widzieli innej rady, tylko „tych Horyszków precz stąd wymieść... precz!“
Stary Sławczyński był to szlachcic-dorobkiewicz w całem znaczeniu tego wyrazu, bo nietylko majątku, ale jakiej takiej ogłady po świecie się dobił. Początkowo, ledwie z niższych klas wyszedłszy i trochę liznąwszy łaciny, nie umiał więcej nic nad to, co z trzech pierwszych klas wynieść można. W miarę jak mu majątku przybywało, jak z ludźmi obcować począł, przyzbierał wiadomości, szczególniej prawniczych. Nie obeszło się żadne kupno bez procesu, trzeba było spraw dopilnować. Roztropny człek nabył rutyny pieniackiej i sposobików na ludzi. Uparty, skryty, choć charakteru gwałtownego, w potrzebie umiał się zmitygować i wytrzymać a zmilczeć. W środkach nie przebierał; nie popełnił nigdy nic, za coby jawnie mógł odpowiadać, ale delikatności i szlachetności w postępowaniu trudno u niego było szukać.
Mieszkał od dosyć dawna w okolicy, a będąc świadkiem stopniowej ruiny i upadku Horyszków, sam nabywca części ich majątku, doskonale znał wszystkie interesa. Skutkiem postanowienia, aby Horyszków precz wykurzyć z sąsiedztwa, było to przekonanie, że trzeba koniecznie odebrać im to gniazdo, w którem siedzieli.
— Póki oni tu kąt będą mieli, mosanie, — mówił — my się ich stąd nie pozbędziemy, to daremna. Trzeba deposedować.
Sławczyński, raz to postanowiwszy, nikomu przedwcześnie nic nie mówiąc, zaraz się wziął do rzeczy. Przyszło mu na myśl, iż słyszał niegdyś, że między mieszczanami zawiechowskimi a ekonomją dawną był stary proces o grunta. Za życia starosty zaniechano go, skutkiem różnych wpływów, a potem nie odnawiano, czy z powodu przedawnienia, czy też że na Horyszkach nic do utargowania nie było. Pusty pałac niewart był tego, co mogło kosztować jego utrzymanie. Sławczyński, wiedzący o wszystkiem, wiedział też, że rząd szukał nabycia murów na lazaret i mógł je dobrze zapłacić. Z tych pokombinowanych okoliczności ułożył się plan wcale zgrabny nabycia od mieszczan zgasłej pretensji za bezcen, odnowienia procesu i zrobienia niezłego interesiku ze sprzedażą murów.
Pomysł był genjalny; wszystko jednak zależało od wykonania. Z mieszczanami sprawa nie była łatwa, bo obudziwszy ich uwagę, można się było narazić na zbyt wysokie ocenienie pretensyj. Z drugiej strony należało się zapewnić, że mury nabyte zostaną.
Co do tego ostatniego punktu, Sławczyński był przygotowany choćby na stratę.
— Pal ich djabli, — mówił w duchu — bylem to paskudne plemię stąd wyrugował, a już choćby się ten stary chlew przy mnie został... mniejsza z tem.
Sławczyński zanadto był przebiegły, ażeby wprost do mieszczan się sam udać. Nawykł w interesach nigdy prostemi nie chodzić drogami. Z powierzchowności człek rubaszny, gadatliwy, niby otwarty i niezręczny, miał ten talent, że się daleko wydawał głupszym, niż był w istocie. Ludzie też niebardzo się go wystrzegali i dobrze mu się z tem działo.
W wielu sprawach pomocny mu był sekretarz Machczeńko. Wyrachował sobie, iż z nim i przez niego najłatwiej dojdzie do celu. Chwile wolne, jak wiadomo, spędzał Machczeńko najczęściej w restauracji. Bilard i gawędka, coraz nowe twarze, które się tam spotykało, rozrywały go po biurowej pracy. Sławczyński, choć nie zajeżdżał do Szmula, bo się za coś na niego gniewał, do restauracji czasem zachodził. Udał się do niej i teraz, za przybyciem do miasteczka. Wszedłszy, obejrzał wszystkie kąty, sapiąc, ale sekretarza nie było. Spytał kelnera o niego: odpowiedział, że tylko co go nie widać. Kazawszy więc sobie dać jeść, stary czekał. Jakoż niebawem zjawił się pożądany, w wyśmienitym humorze.
— Pana sędziego dobrodzieja! — zawołał.
— Kochanego sekretarza — jakże mi miło! Toż to kopę lat! — rozstawiając ręce, w których nóż i widelec trzymał, zawołał Sławczyński.
Machczeńko był rezolutny i wesół czasami.
— Czy nie za interesem? — zapytał, śmiejąc się. — Toby mi bardzo w porę przyszło... Owsa dla koni potrzebuję... no i...
— Co będziesz pił? — zapytał gościnnie sędzia.
— Szklankę ponczu — odparł Machczeńko.
— Hej ty, Moryc! ponczu dla sekretarza.
Machczeńko był człowiek dziwny: ani zły, ani dobry. Nie miał w życiu sposobności wyrobić się ani w jednym, ani w drugim kierunku, a natura go stworzyła tak, że lubił — przekorę. Spłatać figla było dlań największą w życiu rozkoszą, szczególniej gdy się go kto nie spodziewał. Nie znał większej przyjemności, nad wyprowadzenie innych w pole. Często na tem tracił nawet, ale wstrzymać się nie mógł.
Gdy siadł z cygarem naprzeciw brzuchatego, opasłego szlachcica, pierwszą myślą, jaka mu do głowy przyszła, było: coby jemu za finfę puścić? Finfą nazywała się u niego każda trafna sztuczka.
— Interesu to ja żadnego nie mam tak dalece, — mówił, zajadając, stary — jak mi Bóg miły; ale gdyby się interes trafił, tobym nie był od tego. Niema co robić, a tak to człek gnuśnieje.
— Sędzia szukasz biedy i guza?
— Ano, guz za guz; choćby się i oberwało, to się odda, byle nie próżnować.
Zaczęli się obaj śmiać, ale tak głośno, tak długo, tak zawiesisto i donośnie, że Moryc aż pode drzwi przybiegł podsłuchać, co to było. A był to wprost ten rodzaj śmiechu, który zastępuje myśli, lub zapełnia przerwę w rozmowie. Obaj patrzyli sobie w oczy.
— No, panie sekretarzu, dajcie wy mnie jaki interes. Wezmę, jak Boga kocham, wezmę... Nie mam co robić.
Machczeńko ramionami ruszył. Była chwila milczenia.
— Wiecie co? Przyszła mi myśl do głowy. Chcecie? Będzie i owies dla koni, i dla mnie guz... i wszystko.
— A co? — zapytał Machczeńko, pomyślawszy — o cóż idzie?
— Tu, przed jakiemi laty piętnastu, szesnastu...
— Eh, eh! stare dzieje!
— Ale ba, z gałganów starych robią nowy papier, a na papierze asygnaty drukują — rozśmiał się Sławczyński.
I znowu zaczęli się śmiać okrutnie. Śmiech był w ich rozmowie rodzajem przyprawy czy sosu, bez którego się obejść nie mogli.
— Cóż to było przed szesnastu laty? — spytał sekretarz.
— Ot, co było — począł Sławczyński. — Mieszczanie mieli proces o grunta z Horyszkami. Naówczas te łapserdaki byli jeszcze w pierzu i zdusili sprawę. Dlaczegóżby miasteczko nie miało się teraz o swoje upomnieć? Ot, i sprawa... a jeśli zechcą, to ja nabędę pretensje.
Sławczyński z krzykliwego śmiechu i głośnej mowy przeszedł do szeptu prawie i oglądał się jeszcze, czy kto nie słucha. Wyplunąwszy już, co miał na myśli, dopiero się spostrzegł, że mu to wypadło jakoś niezbyt zgrabnie.
Machczeńko w duchu sobie powiedział:
— Aha!... tędy... to już wiem. — I dodał równie poufnie do samego siebie: — Zjesz ty djabła!
— No, no, — odezwał się głośno — wiecie, że to tak sprytna rzecz, jak rzadko... Ano! ja z burmistrzem pogadam.
— Ale ostrożnie! — dodał Sławczyński. — Mnie to tak, nie wiedzieć skąd, narazie przyszło, dla żartu... ot, aby się bajdurzyło. Ano, kto wie, możeby co i było z tego.
— Czemu nie? — rzekł Machczeńko, jedno oko przymrużając i puściwszy, niby przypadkiem, dym z cygara w same oczy sędziemu. — Jakby się udało pałacysko im zabrać, toby (tu się ręką zasłonił) na lazaret kupili.
Sławczyński udał zdziwionego.
— Co? jaki?
— Nie wiecie?
— Cóż ja o lazarecie wiedzieć mogę?
I począł dojadać sosu, zgarniając go chlebem i wycierając talerz doczysta.
Milczenie trwało chwilkę. Owa bujna wesołość zupełnie się wyczerpała. Sławczyński był nierad, że go zrozumiano.
— A to łotr, proszę, — mówił do siebie — proszę, żeby tak zaraz wiedzieć, gdzie raki zimują.
Machczeńko przypatrywał mu się.
— Mam pogadać z burmistrzem? — spytał.
Jakby z zamyślenia wychodząc nagle, stary głowę podniósł i spytał:
— Co, co? dalipan, zapomniałem.
Zdało mu się to bardzo sprytnem, ale — jak mówił Machczeńko — przeholował. Łatwo się już było domyśleć, że kłamał.
Rozmowa przez jakiś czas rwała się, zawiązywała, wracała nawet do epizodów owego głośnego śmiechu, dających czas do namysłu. Wkońcu jednak Machczeńko się na pewno domacał, że szło o nabycie pretensyj od mieszczan. Zasiedzieli się, tak rozmawiając, dopóźna. Sławczyński, który po staremu w to wierzył, że się najlepiej interesa przy butelce robią, bo butelka dozwala potem niedobrze sobie przypominać tego, czego się nie chce pamiętać — kazał dać starego węgrzyna. Obaj trochę sobie podchmielili; ale do ponczu nawykły sekretarz nabył tylko trochę śmiałości, a sędzia stał się niepotrzebne gadatliwym.
— Choć ja o tem nie myślałem — rzekł wkońcu — i już na starość chleba mam dosyć, ale interes byłby niezły... i dla pana sekretarza, i dla mnie. Czyby zarobek był, czy nie, to zawsze tych łotrów z pod ciemnej gwiazdy, tych Horyszków, preczbym z powiatu wygonił. Już oni mi tu siedli.
I pokazał na gardło.
Machczeńce chciało się śmiać, ale minę zrobił smutną i dodał:
— Już to prawda... panna Hanna...
— Ano, co tu przed przyjacielem taić? Córkę mi bałamucił, o włos, że ślubu z nią nie wziął. Ale dał mu Mazurowicz dobrze; liże się, liże, bodaj się nie wylizał! Ja ich, chybabym żyw nie był, wykurzę. Niech idą z torbami... niech idą!
Sekretarz głową tylko potakiwał, ale, doszedłszy już do dna i zgruntowawszy, o co chodziło, powiedział sobie:
— Niedoczekanie twoje!
Podali sobie ręce. Sławczyński chciał kazać dać jeszcze jedną butelkę, ale sekretarz odmówił. Na jutro w porze obiadowej mieli się zejść, dla pomówienia ze sobą.
Rozpocząwszy tak szczęśliwie sprawę, Sławczyński poszedł spać. Człek był pobożny; zmówił pacierz głośno i zakończył go myślą szczęśliwą, że ofiaruje cztery świece funtowe do obrazu cudownego w Zbirowej, byle Horyszków z torbami puścił.
— Tak mi, Boże, dopomóż, dam! nie pożałuję! i jeszcze na wotywę solenną. Hanna, jak go tu nie będzie, do rozumu przyjdzie i z mężem zacznie żyć, jak Bóg przykazał.
Nazajutrz, oddawszy kilku znajomym wizyty, pochodziwszy z rękami wtył założonemi, dla powagi, po miasteczku, w godzinie obiadowej przybył Sławczyński do restauracji. Zastał już w niej Machczeńkę. Nim się rozmowa zaczęła, kazali kimlu przynieść, bo miał być na obiad chłodnik.
— A co? — zapytał sędzia.
— Zagaiłem sprawę, — rzekł sekretarz — ale jest sęk.
— Jaki sęk?
— Najprzód zdaje się, że przedawnienie zaszło; ale na toby radę można znaleźć, bo da się tam może w akta co wcisnąć.
— A jużciż, a jużciż! nie bez tego, gdy potrzeba! — rzekł poważnie sędzia. — Toć tu nie o żadne oszukaństwo chodzi, tylko o formalność. Z czystem sumieniem... słowo daję, z czystem sumieniem!
— Ale gorsza jest rzecz — rzekł cicho sekretarz. — Mieszczanie mają pretensję do masy. A przy ostatniej eksdywizji to, co się pozostało Horyszkom, uwolniono od wszelkich ciężarów, masa je wzięła na siebie... więc — dokończył — kto odpowiada? pan, co jesteś nabywcą części majątku, no i drudzy.
Sławczyński się za głowę pochwycił i podskoczył do góry.
— A niechże piorun trzaśnie! Tośmy gotowi beknąć, jak się mieszczanie obudzą.
— Katże to wiedział, jak sprawa stoi! — zawołał sekretarz z miną kondolencyjną. — Właśnie z waszego rozkazu, mówiąc z burmistrzem, mimowolnie...
Sławczyński aż się zerwał od stołu i począł chodzić po izbie wielkiemi krokami.
— A toby dopiero było, żebym sam sobie takie gody wyprawił... Ale szczęściem jest przedawnienie.
— Tak, — odparł Machczeńko — aleś pan przecie uznał, że z czystem sumieniem możnaby...
Sławczyński wybuchnął.
— Jam to powiedział? ja? Jakto, akta fałszować?... wszak to nie co innego... akta fałszować?
Machczeńko parsknął śmiechem, aż zaniósł się, ale sędzia nie miał najmniejszej ochoty mu wtórować; kręcił głową i koło szyi coś poprawiał. Szczęściem chłodnik przyniesiono.
— Ale asindziej — odezwał się po chwili Sławczyński — nie mówił burmistrzowi nic, kto, co, jak... o mnie?
— Owszem, wspomniałem mu, że sędziabyś ich pretensje mógł przejąć.
— To się źle stało, — mruknął markotno Sławczyński — bardzo źle!
— Niema o czem mówić, kiedy nie da się zrobić — odparł sekretarz.
Obiad przeszedł nieochoczo. Jedną tylko butelkę postawił sędzia i sam pił mało, uskarżając się na ból głowy z gorąca. Sekretarz też, figla spłatawszy, prędko go pożegnał. Nastąpił kwaśny porachunek z Morycem, który większą jeszcze goryczą napełnił serce Sławczyńskiego, płacił bowiem oba rachunki razem, wczorajszy i dzisiejszy, a pierwszy wypadł mu nad miarę wielki.
— Bo to... mości panie, — mówił, odchodząc — bo to chla, pije bez miary ta kancelarja. Daj ich katu z ich gardłem i ich rozumem!
Wyszedłszy na rynek, Sławczyński nie wiedział już, co robić, gdy — jakby na toż, burmistrz mu się nastręczył. Był to młody człek, dosyć zamożny i, chociaż syn rzemieślnika, wykształceniu był winien, że go ludzie szanowali. Miał tylko tę wadę, że szlachty nie lubił i, gdy jej dokuczyć mógł, czynił to z prawdziwą przyjemnością.
— Otóż i burmistrz — rzekł w duchu sędzia. — Trzeba mu się wyprzeć tej sprawy, żem o niej jako żywo nie myślał i ochotę mu do niej odebrać.
Pośpieszył więc na powitanie. Spotkali się w samym rynku.
— Cieszę się bardzo, że oto pana tu znajduję, — odezwał się sędzia — bo pragnę się wytłumaczyć.
— Wytłumaczyć? z czego? — spytał burmistrz.
— A co to tam plótł panu Machczeńko, bo on to wziął ze swojej głowy.
— Ale co takiego?
— Interes, o którym on mówił z panem.
— On ze mną o żadnym nie mówił interesie.
Sławczyński osłupiał.
— Kiedyż to być miało? — pytał mieszczanin.
— No, dziś... o tej głupiej pretensji.
— Nic nie rozumiem.
Spojrzał w oczy burmistrzowi Sławczyński i wziął go pod rękę.
— Może na chwileczkę zajdzie pan do mnie.
Poszli razem do zajazdu. Sławczyński dygnitarza posadził na kanapie i ostrożnie sprawę zagaił.
Sekretarz o niej, jak się okazało, nie mówił nawet z burmistrzem. Rzecz stała wcale inaczej: pretensje nie były przedawnione i nie stosowały się do masy.
Odetchnął sędzia. Zdało mu się, że zdrajca Machczeńko komu innemu pewnie chciał naraić sprawę całą. Przysiadł się więc niezwłocznie do burmistrza, dowodząc mu, że miasteczko z tego nic nie zyska i niczego dojść nie potrafi, że pretensja funta kłaków niewarta, ale przyznał się do tego, iż gotów ją podjąć, przez zemstę na Horyszkach.
Dobicie upadłej szlachty zanadto się uśmiechało burmistrzowi, aby się nie chwycił tak wybornej sposobności. Obiecał sprawę przedstawić i dołożyć starania o ustąpienie pretensyj sędziemu.
W chwili więc, gdy już był stracił nadzieję wszelką, Sławczyński znalazł się prawie u celu i w duchu ponowił ślub uczyniony, postawienia czterech świec funtowych. Nie chciał już nawet odjeżdżać do Błotkowa, dopókiby czegoś pewnego nie miał, a choć go kilkodniową zwłoką burmistrz straszył, odparł, że i tydzień siedzieć gotów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.