Resurrecturi/Część II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resurrecturi
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Nazajutrz, już z wyjaśnioną nieco twarzą, acz zawsze posępny i wzdychający, przybył zrana pan marszałek wprost do pokoju Cecylji, która zdawała się czekać na niego, wiedząc, że walka będzie nieunikniona.
Zaczął się najprzód uskarżać na potargane nerwy, na ból głowy, noc spędzoną bezsennie i czułe serce, które mu nie dozwalało nigdy nic po męsku przyjąć obojętnie. Nastąpiły potem oświadczenia miłości dla rodziny i gotowości do poświęceń dla niej.
— Jestem waszym opiekunem z prawa, droga kuzynko; lecz gdyby mi się nawet ono nie należało, narzuciłbym się wam, wiedząc, jak jesteście osamotnieni, osieroceni i jak wielkie na mnie ciężą obowiązki.
Tu westchnął.
— Nie jest to może chwila do nastawania na to, co postanowiłem; ale ja, przy tych wiekuistych nieszczęśliwych moich zajęciach urzędowych, nie mam wyboru godziny. Musimy z sobą pomówić stanowczo. Nie odstępuję od myśli, droga kuzynko, abyś koniecznie przyjęła ofiarę mojego domu, który proszę za własny uważać. Zechcesz się zająć mojemi drogiemi sierotkami, czy nie, to od twej woli i serca zależy, ale niechże mi wolno będzie wyrwać cię z tej ruiny, z tej pustki, do której nie jesteś stworzona. Była to wola i postanowienie naszej drogiej zmarłej.
Cesia słuchała ze spuszczonemi oczyma, nie odzywając się jeszcze ni słowa. Marszałek więc mówił dalej:
— Ze wszystkich względów dla kochanej kuzynki dom mój będzie stosowny. Znajdziesz w nim towarzystwo, do jakiego nawykłaś na większym świecie, a co do mnie, proszę mi wierzyć, że będę najszczęśliwszy, spełniając we wszystkiem jej wolę.
Czarne, załzawione oczy podniosły się nareszcie, spokojne, jasne, pomimo łez, i utkwiły w mówiącym. W spojrzeniu tem malowała się taka pewność siebie, taka wola silna i tak niewzruszone postanowienie, że nim odpowiedź usłyszał, pan Bolesław już, przeczuwając ją, zmieszał się nieco.
— Nie umiem słów znaleźć na podziękowanie — odezwała się powoli. — Wierz mi, kochany wuju, iż tę ofiarę zachowam w sercu, jako drogą pamiątkę, bo przychodzi w chwili, gdy nikt nam ręki nie podaje, gdy tylko serce tak szlachetne, jak wasze, mogło się zdobyć na to... Ale chciej mnie posłuchać i zrozumieć. Ja o sobie nie myślę, ja przyszłości nie potrzebuję żadnej. Umiałam się ze swym sierocym losem pogodzić... Idzie mi jednak o braci i dla nich chcę pracować. Przygotowałam się poniekąd do tego zadania. Nauczycielka z powołania, chcę dla nich stać się siostrą-przewodniczką. Więcej od nich widziałam świata; miałam sposobność, jeśli nie nauczyć się czegoś, to spojrzeć przynajmniej na naukę. Ich wychowanie było zaniedbane, niedokończone. Jako siostra, winnam im najprzód sama siebie i chcę a muszę pozostać z nimi.
Marszałek okazał pewne zniecierpliwienie.
— Jest to nadzwyczaj piękne i szlachetne, ani słowa, — odezwał się — ale pozwól sobie powiedzieć, że oni obaj są w tym wieku, w którym już opieka nauczycielki ustać powinna. Mogłabyś się porwać na to, czego nie zdołasz spełnić. Miłość braterska zaślepia kochaną kuzynkę.
— Pozwólcie mi spróbować — wtrąciła Cecylja.
— Za kosztowna to może być próba, a istoty takiej, mówię to bez pochlebstwa, szkoda do pracy, którą mniejszą ofiarą, a z lepszym może skutkiem, kto inny podjąć potrafi. Zresztą ja także i o nich myślę. Julka biorę do swojej kancelarji... urzędowa karjera...
Cecylja podniosła oczy.
— Nie wiem, czy Julek czuje do niej powołanie, i zdaje mi się, że jego usposobienie...
— Julek się wyrobi pod moim dozorem, — przerwał marszałek — a co się tyczy Henryka, ten, zdaje mi się, kaleką zostanie po tym nieszczęśliwym wypadku.
— Doktór zaręcza, że zaledwie ślad jakiś zostawi po sobie rana.
— Ach doktór! doktorowie obiecują zawsze... Ja się na tem znam: kula mu ścięgna porwała... co najmniej będzie nogą powłóczył. Jemu potrzeba spokojnej egzystencji. Znajdę mu małą dzierżawę...
— A cóż zrobimy z Zawiechowem? — żywo zawołała Cecylja.
— Sprzedamy pałac korzystnie na lazaret... to moja rzecz. Rząd potrzebuje właśnie murów i zapłaci bardzo dobrze.
Cesia złożyła ręce.
— Panie marszałku, — zawołała — to nie może być! Zaklinam pana, nie czyń tego! Te mury, te drogie, przesiąkłe pamiątkami gruzy... pozwól nam w nich zostać!... Mam, — dodała energicznie — trochę zapracowanego grosza, mam wiele odwagi, a przed sobą cel święty. Daj mi pan rok, dwa czasu... znajdę sposób ratowania rodziny o własnych siłach.
Marszałek się roześmiał.
— Już mi o tem mówiono — zawołał. — Mais, chére cousine, tak dziwaczna fantazja mogłaby być uwzględniona, gdybyśmy mieli dużo czasu i pieniędzy do stracenia. Ale przyznam się, że mi żal i twych pieniędzy, i pracy... bo to wprost pomysł piękny, poetyczny, ale, pozwól sobie powiedzieć, dziecinny.
Cesi oczy już były oschły.
— Kochany wuju, — odezwała się, wyraziście dając mu ten tytuł — przebaczysz mi. Może to być i dziecinne, ale ja na siebie biorę odpowiedzialność i, com postanowiła, to spełnię. Żadna w świecie siła od tego mnie odwieść nie może.
Pan Bolesław zbladł, zrobił dziwną minę, usta wykrzywił, dumnie jakoś pierś wydął i głowę na ramiona zarzucił.
— W takim razie — rzekł — musielibyście się wyrzec zupełnie opieki mojej, pomocy, wszelkiego odwoływania do mnie, jednem słowem węzłów, które nas łączą... bo ja czynię to, co mi doświadczenie i rozum dyktują, lub... umywam ręce.
— Jeżeli który z mych braci pójdzie za radą pana marszałka, — przerwała Cecylja — ja mieszać się nie będę do tego; mogą czynić, co chcą. Ale ja zostaję w Zawiechowie.
— Choćby sama jedna z Piotruską, która, między nami mówiąc, nie jest także długowieczna? — począł marszałek.
Cecylja nic nie odpowiedziała.
Pan Bolesław okazał się jakby urażonym: ostygł nagle. Jakkolwiek biedna sierota zdawała się być pewną tego, co czynić chciała, jakkolwiek mocne miała postanowienie spełnić myśl swoją i samej sobie być winną ratunek... przypomnienie, że nie własnym tylko losem, ale razem przyszłością braci rozporządza, strwożyło ją. Zawahała się, łzy pociekły jej z oczów i prędko zaczęła je chustką ocierać.
Ze swej strony marszałek poczuł, że złą drogę obrał, chcąc trafić do serca pięknej kuzynki, którą co chwila się więcej zachwycał. Nie spodziewał się w niej tej energji, ale nie życzył sobie zerwać, bo już marzył o niej i o bardzo miłej jakiejś przyszłości. Powiedział sobie, że z takim charakterem trzeba więcej działać z pomocą zręcznej insynuacji, czasu, może trochy pochlebstwa i przymilenia. Łzy owe na oczach kuzynki dawały mu doskonałą sposobność do uczynienia zwrotu, z którego sobie najlepsze obiecywał skutki.
— Niech próbuje — rzekł w duchu.
Udał nadzwyczaj wzruszonego temi łzami, złożył ręce i rzucił się ku niej.
— Droga Cesiu, pozwól mi się tem poufałem nazywać imieniem, jako krewnemu, niechże ja nie mam sobie łez tych pięknych oczu do wyrzucenia. Czyń, co chcesz. Zgadzam się na wszystko. Złamałaś mnie. Nie wiesz, jaką masz potężną władzę nade mną. Ustępuję, bo nie miałbym siły ani się wyrzec tych drogich węzłów, które nas z sobą łączą, ani ci się sprzeciwiać. Czyń, co ci się podoba... O jedno tylko proszę, błagam: pozwól mi stać na straży, zwać się twym opiekunem i przyjść ci w pomoc, gdy się przekonasz, iż poezja, niestety, w obłokach świeci, ale na ziemi nie kwitnie.
Tu westchnął. Cecylji zrobiło się lżej; podała mu rękę, którą, zamiast uścisnąć, ucałował aż nadto gorąco.
Ujęło ją to wzruszenie, w które uwierzyła. W chwili gdy zdawało się grozić zerwanie, nastąpiło pewne zbliżenie i rozmowa przeniosła się na zmarłą staruszkę, na przeszłość, na Zawiechów. Marszałek wrócił zręcznie do poddanej myśli sprzedaży.
— Proszę mi wierzyć, — rzekł — że nie dlatego to mówię, abym się upierał przy swoich planach; ale potrzebuję zrzucić ciężar z sumienia. Kochana kuzynka wie, że u nas wszystko się robi przez wpływy i stosunki. Marszałek, który umie chodzić około tego, może w powiecie zrobić, co zechce. Zawiechów tak jak jest, z tą ruiną, z tym ogrodem, z tym kawałkiem gruntu jałowego, niewart nawet kilku tysięcy rubli, a na lazaret ja — ale tylko ja — mogę go sprzedać za kilkanaście, a może i do dwudziestu dociągnąćby się dało. Jest to jedyna w świecie sposobność. Nikt pewnie nie ceni wyżej pamiątek naszych, jak ja. Gdyby nie interesa, nie straty, jabym sam Zawiechów kupił. Mnie się serce krajać będzie, widząc go sprofanowanym; ale dla was choć po kilka tysięcy rubli funduszu, to jakby z nieba spadły dar.
— Masz słuszność, kochany wuju, — cicho odpowiedziała Cecylja — tem bardziej że ja mojej części się wyrzekam w każdym razie. Bywają w życiu wypadki, w których i łzami oblaną pamiątkę trzeba poświęcić dla ocalenia niepodległości, a jednak ja proszę...
— A ja milczę i rozkazom jestem posłuszny, — rzekł szybko marszałek — bo, proszę mi wierzyć, każde słowo kochanej Cesi jest dla mnie rozkazem.
— Kochany wuj mnie popsuje — odezwała się z uśmiechem smętnym Cecylja, wstając. — Pójdźmy do Henryka.
Marszałek podał jej rękę i w najlepszej zgodzie poszli na górę. Tu rozmowa była obojętna, a siostra, przebywszy chwilę z braćmi, znużona, potrzebując odpoczynku, wysunęła się do swojego pokoju. Niezupełnie jeszcze była spokojna. Nieszczęsny ten list bezimienny, który nosiła przy sobie, palił ją jak ogniem; kilka razy przebiegała go z oburzeniem i łzy stawały jej w oczach. Ten, co śmiał nim dobić nieszczęśliwą staruszkę, mógłże z pochwyconą gdzieś potwarzą, raz jej używszy, zamilknąć? Człowiek, co to uczynił, mógł się posługiwać tą bronią przeciwko rodzinie. Wieść o tem mogła dojść do marszałka, do braci, z innego źródła, a milczenie obwinionej za przyznanie się do winy mogło być wzięte.
Chociaż pan Bolesław nie obudzał w niej ani zbytniego zaufania, ani sympatji, postanowiła po namyśle pokazać mu list i rozmówić się z nim otwarcie.
— Uwierzy mi, czy nie, ale należy do rodziny, niech więc wie wszystko.
Myśl ta, której powzięcie wiele ją kosztowało, gdy raz się w niej utwierdziła, prawie ją uspokoiła.
— Tak uczynić powinnam — rzekła sobie.
Marszałek nie wyrywał się, swoim zwyczajem, na obiad. Zabrawszy z sobą Julka, poszedł do restauracji, nie chcąc być ciężarem w domu, w którym mniej niż kiedy było porządku i usługi. Po południu obaj mieli powrócić.
Przez te dni Cesia chlebem prawie żyła i kawą, gdyż od biednej Piotrusi niczego wymagać nie było można. Po pogrzebie jednak spłakana staruszka wróciła do swych zajęć nałogowo... i znowu się krzątała, przerywając łzami i wspomnieniami łajanie sługi.
W parę godzin Julek z marszałkiem powrócili z miasteczka. Ostatni wybierał się już w drogę i koniom kazał przyjść za sobą. Chcąc jednak jeszcze raz sam na sam rozmówić się z piękną kuzynką, wysłał Julka na górę i wszedł do jej pokoju. Cesia czekała nań blada, poruszona — czując, że jedną z najprzykrzejszych chwil w życiu ma do przebycia. Potrzebowała całego męstwa, aby jej podołać.
Marszałek po obiedzie był w dosyć wesołem nawet usposobieniu, o ile żałoba i ledwie zamknięty grób dozwalały.
— Muszę jechać — zawołał, wzdychając i rzucając się na krzesło. — Jestem doprawdy jednym z najnieszczęśliwszych ludzi na tym padole płaczu. Obowiązki rzucają mną, nie dając mi tam, gdziebym chciał, pozostać. Oto i dziś na komisję jakąś jechać tam muszę, gdy takby mi tu było miło... Będę o was niespokojny, a jeśli pozwolicie choć przejazdem się odwiedzić...
— Bardzo wujowi będziemy wdzięczni — dodała Cesia. — Przykro mi tylko, że my, zamiast mu tu dać chwilę wytchnienia, napoiliśmy i poić go musimy goryczą. Podobno najboleśniejsze wyznania zostały mi na chwilę ostatnią.
— Cóż takiego? — podchwycił przestraszony nieco marszałek.
— Dla mnie to szczególniej bolesne — mówiła Cecylja. — Wiecie już o przyczynie śmierci naszej najdroższej babki...
— Mówiono mi o jakimś liście.
— Tak, był list, list okropny, list bezimienny.
— I zginął? — spytał pan Bolesław.
Drżącą ręką dobyła go z kieszonki Cecylja.
— Oto jest, dla was nie powinniśmy mieć tajemnic, choćby wyznanie najprzykrzejszem się stało. Czytaj pan.
Marszałek chciwie porwał szarą ćwiartkę papieru, najprzód starannie rozpatrując się w jej powierzchowności. Twarz mu się zaczerwieniła... począł przebiegać pismo. Cecylja, stojąc przed nim, wlepiła weń oczy, czekała tej chwili, gdy dojdzie do miejsca, w którem o niej była mowa. Marszałkowi zadrżała ręka, oczy na nią podniósł, oniemiał.
— Stoi tam, — poczęła spokojnie obwiniona — czytałeś, kochany wuju, stoi, żem splamiła poczciwe imię nasze, żem z zaufaniem wprowadzona do domu zacnego wniosła doń niepokój, zerwała węzły święte, dała się obłąkać sercu lub nikczemnej rachubie. Nieprawdaż? tak tam stoi... Czy wierzysz temu?
Marszałek milczał.
— Lecz jakiż mógł być powód stworzenia tak ohydnej potwarzy? — rzekł po chwili.
— Powód był — spokojnie ciągnęła dalej Cecylja, siadając i głowę sparłszy na ręku. — Pan hrabia Sulejowski żonaty jest z kobietą, która go nie kochała nigdy. Małżeństwo znalazłam, przybywszy do tego domu, najnieszczęśliwszem. Chciałam się oddalić, ale nie puszczano mnie. Nie mogłam nigdy posądzić pana hrabiego, by na mnie rzucił okiem. Pracowałam nietylko nad ich dziećmi, ale nadaremnie usiłowałam przywrócić tam pokój i zgodę, gdzie ich nigdy nie było. W pierwszej chwili, gdym mogła nie postrzec, ale domyśleć się ze strony hrabiego tego uczucia dla mnie, w które nie wierzę, które było pańską jakąś lekkomyślnością i fantazją, pożegnałam ich natychmiast. Napisałam do babki, wróciłam tutaj. Oto jest prawda cała. Ale hrabia rozwodzi się z żoną, która oddawna domagała się rozwodu... to mogło dać powód do potwarzy... Zbyt jestem dumna, — dodała Cecylja — zbyt czuję godność swoją, abym posądzona nawet być mogła.
Marszałek siedział zamyślony, przybity, widocznie mocno tknięty tem wyznaniem.
— Bądź co bądź — odezwał się — jest to prawdziwe nieszczęście, bo dla ludzi dosyć pozoru, aby potwarzy uwierzyli, a tu się istotnie składają rzeczy jakoś tak dziwnie...
Zaczął szukać po kieszeniach.
— Niech kuzynka sobie wyobrazi, ja od tego Sulejowskiego, a przynajmniej domyślam się, że to ten sam być może, jak mu imię?
Cecylja się zarumieniła.
— Alfred — rzekła pocichu.
— No, więc od tego samego list miałem przed wyjazdem. Chce tu w sąsiedztwie kupić dobra, wystawione właśnie na sprzedaż, i mnie, jako marszałka, zapytuje o ich wartość, prosząc o otwarte objaśnienie interesu.
Żywo poruszyła się Cecylja, składając ręce.
— Na miłość Bożą, — zawołała — jeżeli to być może, niech mu wuj odpisze, iż nie radzi, że dobra są zrujnowane, że ceny tej niewarte...
Prośba ta zdziwiła nieco, ale razem uradowała marszałka.
— Naturalnie, że postąpić inaczej nie mogę, — rzekł — chociaż wyznaję, że odpowiedź tego rodzaju będzie trudna, bo dobra są tanie, w położeniu doskonałem i interes wyborny.
— Ale się coś zawsze znaleźć może?
— Musimy coś znaleźć — odparł marszałek, któremu obojętność Cecylji dla hrabiego zdawała się dobry humor przywracać. — Stanowczo mu odradzę. Na nieszczęście ja, przy tych moich interesach i kłopotach niezliczonych, nie miałem czasu zaraz mu odpowiedzieć... list trochę zależał; zresztą i człowieka nie znałem.
Cecylja milczała. Pan Bolesław list bezimienny obracał na wszystkie strony, badając pieczątkę, adres, papier, pismo.
— Możecie mi powierzyć ten dokument? — zapytał.
— Naco?
— Radbym dojść sprawcy.
— Proszę was, nie czyńcie tego... wzgardzić należy, a nie mścić się... Oddajcie mi list, niech Bóg kary domierzy.
Marszałek zwrócił pismo, wstał i gotował się do odjazdu; Cecylja śmiało i otwarcie spojrzała mu w oczy.
— Widzisz mnie, kochany wuju, spokojną, zrezygnowaną. Nim odjedziesz, zapytam raz jeszcze: czy sądzisz mnie winną? czy możesz przypuścić, żem była płocha aż do zbrodni?
— Ah, nigdy w świecie! — z zapałem podchwycił marszałek, na którego Cecylja coraz większy urok wywierała.
— Dziękuję wam; potrzebuję być czystą w oczach tych, co do mnie należą, a co powie świat, jest mi zupełnie obojętne. Ja się wyrzekłam świata, on dla mnie zamknięty.
Podała mu rękę i żywo odeszła ku oknu; łza się jej kręciła w oku. Pan Bolesław stał jeszcze chwilę i, nie mniej poruszony, poszedł się żegnać z chłopcami. Julek przeprowadził go aż do powozu, wyszła Piotruska, do kolan się schylając i prosząc, aby o nich nie zapominał.
Konie ruszyły przez miasteczko; marszałek kazał się zatrzymać przed Szmulem.
Znalazł starego Izraelitę na górze, odpoczywającego nad książką pobożną. Na widok gościa, dokończywszy naprędce modlitwy, Szmul wyszedł z powitaniem i wskazał mu najparadniejszą kanapę.
— Panie Szmul, — odezwał się przybyły — czy jesteśmy sami i możemy mówić poufnie?
Stary poszedł opatrzyć wszystkie drzwi i powrócił z zapewnieniem, iż niema nikogo.
— Pan z pewnością musisz dużo listów odbierać od różnych osób... z obywateli.
Szmul głową dał znak potwierdzający.
— I mogę się pochwalić, — rzekł — że u mnie korespondencja jest w porządku. Każda rzecz na swojem miejscu, pod alfabetem. Pismo to wielki interes; może się świstek przydać w lat dziesięć i albo zabić, albo wyratować człowieka.
Popatrzył w oczy marszałkowi, jakby dochodził, na co mu się jego korespondencja przydać mogła, aż nagle wpadł na trop.
— Jaśnie pan widział ten list?
— Jaki? — spytał marszałek.
— Ten niepoczciwy, szelmowski, co zabił naszą starościnę.
Nim pan Bolesław miał mu czas odpowiedzieć, Szmul poszedł do czarnej szafy, stojącej w rogu izby, otworzył ją i z szufladki, oznaczonej literą M., wyjął cały pęk listów.
— Tego się łatwo domyśleć, kto to pisał... ja ręczę, że on i ręki nie zmienił... to Mazurowicz.
Rzucił wiązkę listów przed marszałkiem, któremu dosyć było spojrzeć na papier, charakter, a nawet pieczątki, aby nie mieć najmniejszej wątpliwości, że Mazurowicz był autorem anonimu.
— Czegóż on chce? za co się mści? — zawołał. — Żonę wziął. Wszystko skończone. I chłopca omało nie pozbawił życia.
— I dlatego że nie pozbawił, to mu niedosyć — począł Szmul z oburzeniem. — To nie jest żadną tajemnicą: oni z sobą żyją, jak pies z kotem. Kobieta dziesięć razy od niego rozumniejsza, a zdesperowana... niech jaśnie pan sobie pomyśli, co to tam za życie być musi! Ona się z tem wcale przed nim nie tai, że pana Henryka jeszcze kocha, a mówi mu w oczy: „Wydali mnie siłą, wziąłeś mnie mimo mej woli, powinieneś więc wiedzieć, co cię czeka. Zawsze mnie pilnować nie możesz: zemszczę się po kobiecemu!“ Słyszy pan marszałek? To są jej własne słowa, ja o tem wiem przez jej sługi, bo ona gada głośno i nie wstydzi się. Mazurowicz rwał się już do cybucha, ale się zląkł, jak mu coś powiedziała. Tam sądny dzień.
Tu Szmul zbliżył się do stołu i pochylił ku marszałkowi, który słuchał i uszom swym nie wierzył, zniżył głos i począł, oglądając się:
— No, kiedy już o tem mowa, to co ja mam taić? Nie byłbym zagadał, ale przecie na to radzić potrzeba, a tu nikt nie potrafi, chyba pan jeden może. Pan marszałek myśli, że to się z naszym panem Henrykiem skończyło?
— A cóż może być? on leży przecie chory — przerwał pan Bolesław.
— Tak, on leży chory... to prawda; ale jemu tam listy codzień noszą i wożą. Ona sobie drogę znalazła. On do niej pisuje codzień i ona do niego. Pan Julek o tem wie, tylko siostra nie, bo oni się tej siostry boją. Gdyby nie ona... kto wie, gorzejby było. Chłopcy, zwyczajnie młode; im się zdaje wszystko w porządku, a z tego może być drugie i straszniejsze jeszcze nieszczęście.
— Lecz skądże pan wiesz o tem? — zapytał zdumiony marszałek.
— Ja muszę wiedzieć o wszystkiem — westchnął stary. — Czy chcę, czy nie chcę, to mnie ludzie wszystko do ucha przyniosą. A tak samo jak ja, wie może niejeden. Mazurowicza nie lubi nikt i wszyscy się cieszą z tego, że on sobie włosy z głowy wyrywa. Na dole w restauracji kapitan Pupart o tem gada, młodzież w ręce klaszcze i cieszy się, jak z najlepszego figla. Oni tylko Pana Boga proszą, żeby pan Henryk wyzdrowiał; jemu wszyscy pomagać gotowi, żeby się głupstwo zrobiło. Mazurowicz domyślać się musi; a trzeba go znać: to bydlę, ale wściekłe; może napaść w lesie, na drodze i zabić.
Zamyślony marszałek nie mówił słowa.
— Ale cóż za kobieta! — zawołał po długiem milczeniu.
— Jaśnie panie — odparł, rękę podnosząc, stary Żyd. — Kobieta, kiedy ma w sercu miłość albo nienawiść, straszniejsza od mężczyzny. To głupi człowiek, że się z nią ożenił.
— Cóż na to radzić?
— Ja nie potrafię — rzekł Szmul. — Jedna jest tylko osoba, któraby rozumem i sercem mogła tu dać radę, ale tej się takich rzeczy mówić nie godzi.
— Panna Cecylja?
— Tak jest — odparł Żyd. — Pan Bóg ją sam tej familji zesłał. Takich kobiet na świecie mało. Ona — dodał z zapałem — wie jasny pan co, ona warta być... mężczyzną.
Mimowoli uśmiechnął się marszałek, który z ludźmi pospolitymi nie zwykł był szafować patetycznością i bywał, jak go Bóg stworzył.
— Na mężczyznę byłaby za piękną.
— A na kobietę — dodał Szmul — ona jest za rozumną.
Przebijało się w tem Salomonowskie, biblijne pojęcie o kobiecie. Zamilkli chwilę; marszałek rozmyślał.
— Poślijcie po Julka, — zawołał — wszak Julek wie o listach?
— On sam je do miasta odnosi — szepnął Żyd i wnet otworzył drzwi, aby zawołać myszuresa.
Marszałek rozmyślił się, że najlepiej było posłać konie, które stały przed gospodą, i natychmiast przez okno dał rozkaz kamerdynerowi. Szmul tymczasem starego wina przyniósł i pomarańcz, bo dawnym obyczajem wielce był gościnny.
W dobry kwadrans zdyszany i zdziwiony Julek się zjawił, w oczy patrząc wujowi, poco go jeszcze mógł wzywać. Szmul zaraz się wysunął.
— Julku, kochanie moje — odezwał się pan Bolesław. — Tam u was z obawy, aby Cesia nas nie podsłuchała, mówić z tobą otwarcie nie mogłem. Ja wiem o wszystkiem...
— O czem?
— Henryk odbiera listy od Mazurowiczowej.
Julek się zaczerwienił.
— Ja o tem nic nie wiem.
— Ty je przynosisz.
Chłopak kłamać nie umiał.
— No, gdyby i tak było... Oni się kochają; onby umarł, żeby od niej nie miał wiadomości, a ja miałbym bratu nie posłużyć?
— Ale czy to się godzi?
Julek popatrzył na wuja długo i uśmiechnął się. Byli z sobą dosyć poufale... zbliżył mu się do ucha.
— Wujaszku, — rzekł — a pani Krawczyńska?
Zerwał się marszałek, trochę obrażony.
— Co ty tam pleciesz! — zawołał. — Wiesz, na co się Henryk naraża i ty jego? Na śmierć! Mazurowicz o wszystkiem wie i przy pierwszej sposobności nie bić się, ale zabić gotów.
Spoważniał Julek.
— Ja na to nie poradzę — rzekł. — Henryczka nic na świecie wstrzymać nie może: żaden strach, żadne niebezpieczeństwo.
— Słyszałeś o liście, który był przyczyną śmierci babki?
— Wiem, coś o nim mówiono.
— Pisał go Mazurowicz — to pewna. Nikczemnik, który śmiał rzucić się na starą, biedną, szanowaną powszechnie osobę, nie zawaha się...
Julkowi oczy zapałały.
— Mazurowicz, on był przyczyną śmierci babki? Dobrze wiedzieć, kochany wuju... dobrze wiedzieć, bo się przyjdzie porachować z tym panem. Henrysia uczynił nieszczęśliwym, skaleczył go. Babci śmierci był przyczyną; jużci mu to bezkarnie ujść nie może.
Marszałek, który spodziewał się naprawić, postrzegł, że popsuł sprawę; począł więc prosić i zaklinać, łagodzić i tłumaczyć, że w oczach prawa, w oczach ludzi, Henryk z całą swą miłością był przecie winien, a Mazurowicz usprawiedliwiony. Dla spokoju siostry, rodziny, dla uniknienia nowych klęsk, należało zerwać stosunki i zemstę zostawić samej wypadków kolei, zapewniającej aż nadto, że Henryś znajdzie mściciela.
Julek, pozornie czy istotnie, dał się ukołysać, a wreszcie przyrzekł, iż powoli na brata wpływać się będzie starał.
— Ale niech wujaszek nie myśli, żebym ja miał wielką nadzieję Henryka przerobić. Przyznam się, że gdyby mnie tak kto pokochał, i jabym był nielepszy.
Marszałek zmilczał, czuł bowiem, że był także grzeszny i lękał się znowu jakich przypomnień. Zakończył rozmowę uściskiem.
— Mój Julku, proszęż cię, bo widzisz... do czego te skandale? Ludzie i tak na was koso patrzą, przyjaciół do zbytku nie macie... Dla Henryczka świat otwarty... znajdzie inną. Tak mu mów, proszę cię... i żeby tym listom dał pokój. Nie wiedzieć co! nie wiedzieć co!
Na tem się rozmowa skończyła. Pan Bolesław wyjechał, spoglądając ku pałacowi i wzdychając na wspomnienie pięknej siostrzenicy, co także nie było przykładne, a Julek zwolna pociągnął ku swojej pustce.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.