Psiawiara/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Psiawiara
Podtytuł Powieść współczesna
Pochodzenie „Kłosy“, 1884, nr 966-1005
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1884
Druk Salomon Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Panna Romana, po ucieczce z domu, bez żadnéj przeszkody i wypadku stanęła w Warszawie. Tu ją dopiéro czekały zawody, jakich wcale nie przewidywała. Właścicielkę pensyi, na którą rachowała najwięcéj, znalazła zimniejszą, zakłopotaną, do do muzyki i rysunków miała umówionych nauczycieli, których dla niéj się pozbyć nie mogła. Zajęcia więc jéj dać nie podobna było. Ofiarowała mieszkanie, ale Rozalia, z którą się nie mogła rozdzielić Romana, była ciężarem.
Trzeba więc było tymczasowo szukać mieszkania, a potém lekcyi prywatnych. Ten wie tylko, jak o nie łatwo, kto był zmuszony się starać. Potrzeba miéć wyrobione imię, ustaloną sławę, aby uczniów pozyskać.
Często nie tyle idzie o samę naukę, co o imię mistrza, u którego się czegoś uczyło. Romana z czasów pobytu na pensyi miała znajomości, ale tych się większa część rozpierzchła po świecie. Nawet w mieście będących trudno było odszukać. Stosunki się zmieniły, panny powychodziły za mąż.
Obliczywszy się z tém, co miała, Gryżdówna znalazła się w konieczności szukania jakiegoś wyjścia z tego położenia, bo fundusze jéj i Rozalii, połączone razem, nie na długo starczyć mogły.
Przywykła do życia nie wykwintnego, i nie przywiązująca do niego żadnéj wartości. Romana mogła się obejść najprostszem; ale za mieszkanie, za wszystko, aż do wody, płacić było potrzeba. Chciała poświęcić część swych ubiorów i rzeczy, które z sobą przywiozła; właścicielka pensyi objaśniła ją, że w mieście bardzo mało za to wziąć było można, a bardzo drogo późniéj kupować-by przyszło. Stara Rozalia ofiarowała się szyć, lecz szyciem na najbiedniejsze życie starczyć trudno, a haftem podobno nie łatwiéj.
Dawna przyjaciółka ofiarowała pożyczkę.
Trafiało się miejsce guwernantki bardzo korzystne. Romana, mając uprzedzenie przeciwko podobnemu zaprzedaniu się, nie przyjęła go.
Mężnie rozpoczęła pielgrzymkę po świecie, szukając dawnych przyjaciółek, których kilka się jéj znaleźć udało.
Znały one niegdyś Gryżdównę, jako córkę bardzo możnego człowieka; ze zdziwieniem spotykały ją zmienioną na ubogie dziewczę, szukające pracy. Nic tak nie ostudza, jak podobna niespodzianka. Owe najlepsze, najserdeczniejsze przyjaciółki, nagle jakoś czuły się jakby odepchniętemi. Słuchały, jak bajki, opowiadania osłodzonego Romany, która, ojca obwiniać nie chcąc, musiała to inaczéj, niż było, przedstawiać.
Żadna z tych najserdeczniejszych teraz nie mogła nic, żałowała niezmiernie.
Ta, na którą wcale nie liczyła Romana, ubogie dziewczę, spotkane na ulicy przypadkiem, Zuzia Reicher, córka niemajętnego kupca, piérwsza gorąco się nią zajęła. Towarzyszyła jéj do mieszkania, przesiedziała godzin parę i wzięła tak do serca nieszczęście przyjaciółki, jak swe własne.
Nazajutrz rano Zuzia była już znowu u Romany. Dziewczę, obeznane doskonale ze stosunkami miejskiemi, na początek znalazło pensyjkę małą i dopiéro się rozwijającą, któréj właścicielka taniéj nauczycielki muzyki potrzebowała.
Miejsca miała szczupło, musiała więc Romana z Rozalią pozostać na prywatném mieszkaniu, ale miała przynajmniéj tyle, aby nie umrzéć z głodu. Jedzenie na jednę osobę przynoszono z najbliższéj restauracyi, a Romana ze służącą się niém dzieliła. Chleb, bułki i mleko dopełniały reszty. O to się najmniéj kłopotała Gryżdówna. Młodość czyniła jéj to łatwém do zniesienia.
Początek był zrobiony, reszty miał los dokonać, który czasem służy tym, co nie tracą męztwa, rzadko tym, co opuszczają ręce.
Gra Romany na fortepianie była uderzająco piękną i pod względem techniki, równie jak wyrazu, nie zostawiała nic do życzenia. Ktokolwiek ją słyszał, musiał się zdumiewać, ale słuchało jéj nie wielu.
Największą przykrością dla Gryżdównéj było, że w swém mieszkanku ani mogła pomieścić fortepianu, ani była w stanie go sobie nająć. Zuzia znajomości miała rozliczne, między innemi stroiciela fortepianów, który u Kralla pracował.
Ten wyrobił jéj pozwolenie grywania po parę godzin na dzień w sali, w któréj skończone instrumenta wystawione były. Gdy szło o pokazanie głosu fortepianu, parę razy proszono ją, aby zagrała. Tym sposobem się wypłacała fabryce.
Jednego razu znalazł ją tu nauczyciel muzyki, ale nie na fortepianie, i zdumiał się grze tak doskonałéj, o któréj nikt nie wiedział w świecie muzykalnym warszawskim. Romana, zapytana, powiedziała mu, że szuka lekcyi, że ich znaleźć nie mogła, i tylko na małéj pensyjce gam musi pilnować. Z uśmiechem na ustach i rezygnacyą mówiła o tém.
Muzyk był tak przejęty zaletami jéj gry, że przez kilka dni mówił tylko o niéj. W domu bogatego bankiera, którego żona i dzieci były bardzo muzykalne, posłyszano o Romanie i na wieczór ją zaproszono. Piérwsze dotknięcie klawiszów zwiastowało w niéj wirtuozkę, a odegranie achromatycznego preludyum Bacha z fugą wywołało najgorętsze oklaski.
Bankierowa zaprosiła ją na wieczory muzykalne do siebie.
Wrota do lekcyi stały otworem.
Polecona przez znaną ze swego miłośnictwa i gry panią, Romana nie potrzebowała się już troszczyć o lekcye, które teraz cudownie napływać zaczęły.
Do wziętości wirtuozki przyczyniły się przymioty saméj osoby, dobrze wychowanéj, z głową otwartą, poważnéj i odznaczającéj się, rzadkim w kobiecie, zupełnym zalotności brakiem.
Nie obudzała w nikim zazdrości, była ubogą i niepiękną. Chłód jéj wyrachowany odtrącał.
Nim przyszło do tego szczęśliwego rozwiązania, upłynęło kilka miesięcy. Romana przetrwała je z męztwem i wesołością, która płaczącéj Rozalii dodawała otuchy; ciężkie chwile powoli przeszły, po nich nastąpił, jeżeli nie dostatek, to przynajmniéj pewne piérwszych potrzeb zaspokojenie. Romana czuła się szczęśliwą, o ile w położeniu swojém być mogła.
Ludzie, co prawdziwie kochają sztukę i poświęcają się jéj z zapałem, nigdy całkiem nieszczęśliwymi być nie mogą. Mają zawsze chwile zachwytów, które im płacą za godziny troski. Tylko ci, dla których bozka sztuka jest rzemiosłem, wyrobnicy-artyści, pożywają chleb gorzki, niczém nie osłodzony.
Dla Gryżdównéj piękna nowa kompozycya, z którą się poznawała po raz piérwszy, sprawiała taką duszną radość, iż jéj nawet o głodzie dozwalała zapomnieć. Rozmowa o muzyce wprawiała ją w rodzaj miłéj gorączki. Była urodzoną na artystką.
Jak skoro szczęśliwiéj się składać poczęły okoliczności, zmieniła mieszkanie, najęła fortepian. O lekcye już obawy nie było. Obiecywano jéj koncert, ale odmówiła. Miała słuszność; koncertujących jest bardzo wielu, a sędziowie często, różnemi powodowani pobudkami, wyroki o nich wydają najdziwaczniejsze. Na to się narażać nie chciała. Nie była ani chciwą, ani jéj się sława uśmiechała.
— Potrzeba być fenomenem, aby występować publicznie — mówiła skromnie — ja się nim nie czuję. Jako prosta więc nauczycielka, z teczką w ręku, przebiegała ulice miasta, ubrana wdzięcznie, ale prawie zawsze czarno, zajęta tylko muzyką i czytaniem.
Gdy się to działo w Warszawie, pan Maurycy obejmował dyrektorstwo cukrowni; a że ustne porozumienie się z bankierem, który stał na czele przedsiębierstwa, było nieuniknioném, musiał przyjechać do Warszawy.
Stanowczo teraz wyrzekłszy się tytułu, uczynił się po prostu panem Sołomereckim, choć nikomu tajno nie było, że miał prawo zwać się księciem.
Od razu go ocenić umiano, bo tu miał do czynienia z ludźmi kompetentnymi i z interesami obytymi. Zyskał na bliższém poznaniu daleko więcéj, niż na patentach, które składał.
Wszyscy nie mogli się odchwalić go i zaproszenia płynęły codziennie, a za każdém, lepiéj poznając, Maurycego, świat przemysłowy i finansowy wyżéj go oceniał.
W tym natłoku zajęć, śpiesząc, aby objąć fabrykę, i bardzo mało mając czasu do stracenia, Sołomerecki zapomniał prawie o tém, ii słyszał, że Romana, znowu się z ojcem rozstawszy, do Warszawy odjechała.
Szukać jéj zresztą nie mógł.
Jadąc raz dorożką przez Nowy-Świat, roztargniony rzucał oczyma po ulicy, gdy na trotuarze postrzegł idącą Romanę. Natychmiast kazał stanąć i podbiegł do niéj. Ona nie poznała go z początku, nie spodziewając tu widziéć.
Zarumieniła się, głosu jéj zabrakło.
— Spotkaliśmy się znowu i cud się ziścił — rzekła, rękę mu podając — ale co książę tu robisz?
— Przybyłem do mojego „pryncypała” — odparł książę wesoło — jestem już od dni kilku i darować sobie nie mogę, że panią dopiéro dziś spotkałem, gdy jestem na wyjezdném prawie. Z trwogą niemal przychodzi mi rzucić pytanie: jak się pani powodzi?
— A! — wesoło poczęła Romana — przebyłam nowicyat ciężki. Miałam dnie, bardzo podobne do głodowych, a nadziei prawie żadnéj; tym czasem wszystko się to obróciło cudem na lepsze. Zyskałam znajomych, protekcyą, uczniów, i jem z apetytem chleb, zarobiony przeze mnie, z czego jestem dumną!
Dzieją się więc cuda! — dokończyła — ale — tu spojrzała na zegarek — ja idę na lekcyą, na którą się spóźnić nie powinnam, pan jedziesz do pryncypała.
— Na Boga! — zawołał Sołomerecki — daj mi pani swój adres; wpadnę choć na chwilę.
Nie drożąc się, Romana bilet dobyła, na którym stało, niestety, po francuzku, M-lle Romana Gryżda, leçons de piano.
Sołomerecki wskoczył do dorożki.
Tegoż dnia był muzykalny wieczór u żony bankiera, który właśnie zwał się pryncypałem Sołomereckiego, a żona jego piérwsza w świat wprowadziła Romanę.
Nie wiedzieli o tém oboje.
Romana z panią domu obie grać miały; Sołomerecki, którego starano się ugościć, został zaproszony.
Jakże się zdziwił, gdy, wchodząc, ujrzał z daleka stojącą przy fortepianie Gryżdównę, która na widok jego spiekła raka, co u niéj było rzeczą zupełnie niezwyczajną, tak, że bankierowa to spostrzegła.
Obszedłszy tych, którym musiał być prezentowanym, Sołomerecki zbliżył się do dawnéj znajoméj. Bankierowa chciała go przedstawić.
— Jesteśmy dawni znajomi — rzekł.
— Mój ojciec służył u księcia Leona — otwarcie dodała Romana.
Nie zwróciło to niczyjéj uwagi w początku; dopiéro, gdy Sołomerecki i ona trochę się zapomnieli na dłuższéj rozmowie, oczy kobiet, odgadujące nawet to, co dopiéro nastąpić może, spostrzegły, że bardzo poufały i serdeczny stosunek musiał z sobą łączyć te dwie istoty, do dwóch różnych należące światów. Sołomereckim bowiem chlubiono się, choć tytuł porzucił.
— Przysięgła-bym — szepnęła jedna z kobiet — że ci państwo albo się kochali, albo kochają, albo kochać będą.
Śmiano się z tego proroctwa, bo bliżsi znajomi Romany, szczególniéj Bankierowa, odmawiali jéj serca i mieli ją za wyjątkowo zimną istotę.
— Sztuka ją pochłania całą, a reszta życia u niéj w głowie — mówiła gospodyni. — Nie widziałam równie pozbawionéj zalotności kobiety. Nie ładną jest, ale podobać-by się mogła bardzo, gdyby chciała.
Wieczór ten upłynął im bardzo przyjemnie. Romana miała zręczność powiedziéć Maurycemu, o któréj godzinie zastać ją może. Odwiedzin tych wcale się ani obawiała, ani jéj na myśl przyszło, aby niewłaściwemi były. Dlaczego dobrzy przyjaciele widziéć się z sobą nie mogli?
Sołomerecki, dla widzenia się z nią, przedłużył o dzień jeden pobyt w Warszawie. Wmawiał w siebie, że niezmiernie wiele mieli do powiedzenia sobie. Romana także to czuła. Powitała gościa wesoło, ukazując mu swoje mieszkanko, pianino i pokoiki niemal ubogie, ale pełne nut i książek.
— Czy pan sądzisz, że do szczęścia salonów potrzeba? — spytała.
— Dawni poeci mówili, że do niego dosyć dwóch serc i jednéj chatki — rzekł wesoło Sołomerecki. — Co się tyczé chatki, przyznam się, że wolę dworek wygodny, ale salonów nie żądam. One się budują i zamieszkują nie dla siebie, ale dla ludzi. Toż samo jest ze wszelkim przepychem i zbytkiem, który służy do popisu, a gdy się staje potrzebą, czyni człowieka niewolnikiem.
— Mnie téż tu doskonale — rzekła Romana — i zdaje mi się, że ten ktoś, co w mierności szukał szczęścia, miał słuszność. Umysł tylko mierny jest smutnym darem... ale byt... nie prawdaż?
— Godzimy się zupełnie.
— Mów mi pan o sobie — przerwała, siadając i wskazując mu miejsce.
— Mnie téż los dał bardzo rozumnego pryncypała — rzekł Sołomerecki, a to jest rzeczą wielce ważną i rękojmią, że się nie będziemy kłócili. Trochę mi samotnie tam, bo nawet Grzesia nie mam, ale zajęcia dużo i czas upływa, jak błyskawica.
— A więc — przerwała po krótkiém zadumaniu Romana — cud się stał i spotkaliśmy się znowu.
— Co więcéj — rzekł Sołomerecki — zdaje się, że ja dla spraw fabryki będę często musiał biegać do pryncypała, i mam nadzieję, że się widywać będziemy.
Spojrzała na niego wdzięcznie Romana.
Potoczyła się potém rozpoczęta rozmowa żywo, niewymuszenie, przebiegając i dotykając, jak niegdyś w Białym Ostrowiu, tysiące zadań i przedmiotów, o których Romana chciała się czegoś nauczyć od Maurycego, lub wiedziéć o nich jego zdanie.
Czas tak upływał szybko, że Rozalia, dopilnowująca godzin, weszła z przypomnieniem swéj panience, iż powinna była wziąć teczkę swoję i iść do obowiązku.
Pożegnali się uściskiem ręki.
— Więc do widzenia! — zawołała Romana.
— Do widzenia!
Nowe życie wlało w biedną wygnankę z rodzicielskiego domu to chwilowe zetknięcie się z przyjacielem. Nie miała najmniejszéj nadziei, ażeby ten ich stosunek mógł się kiedy zmienić na bliższy i serdeczniejszy, nie przypuszczała tego; ale człowiek ten, piérwszy, którego w życiu spotkała dla siebie tak sympatycznym, był jéj w istocie potrzebnym do życia.
Sama jedna na świecie, miała w nim jakby brata po myśli, a wdzięczność za to, że Gryżdzianką nie pogardził, podnosiła to uczucie do wyższéj potęgi.
Sołomerecki cieszył się, jak dziecko. Głębiéj wchodząc w siebie i analizę własnych uczuć, pan Maurycy nie łudził się już, iż do przyjaźni łączyło się coś czulszego; ale nazywał to litością, sympatyą, współczuciem, nie przyznając się przed sobą do miłości. Miłość wyobrażał sobie inaczéj i uważał ją za zjawisko bardzo rzadkie, nie każdemu sercu i człowiekowi dostępne.
Od dawna Sołomereckiemu się nie trafiło w tak szczęśliwém usposobieniu, z myślą tak wesołą i swobodną, z wejrzeniem na przyszłość tak pogodném, przebyć dni kilka, jak te, które zajęła mu podróż z myślami rozbudzonemi.
Z Dubiniec Romana nie miewała wiadomości; Fiszer nie pisywał do niéj, a Kostek nie miał jéj donosić o czém, aż dopóki się nie rozeszła wiadomość o zaszłym sporze i grożącéj katastrofie.
Ponieważ mówiono powszechnie, iż Gryżda miał się rozstać z żona, a to mogło wpłynąć na położenie córki, Kostek w ostatku czuł się w obowiązku donieść o tém.
Nie było jeszcze nic stanowczego, ale Gryżda siedział w Hrebkach, a pani, długi robiąc, w Dubińcach.
O pojednaniu dla tych, co znali Gryżdę, mowy być nie mogło. Sama pani tylko pochlebiała sobie, że to się utrze.
Wśród téj tęsknicy, córka mu boleśnie na myśl przychodziła. Odezwać się do niéj nie mógł, a zbliżyć znowu pragnął. Żal mu jéj było. Przewidywał, że nie łatwo sobie na chleb zarobi, bo w ogóle kobiety mało cenił, a choć Romanę za wyższą od wielu z nich uważał, dla niego była to zawsze istota słaba i ułomna.
Rad-by się był coś o niéj dowiedziéć, ale środków nie miał do tego, bo ani adresu jéj, ani nawet z pewnością miejsca pobytu nie wiedział.
Zwrot ten myśli ku dziecku był tylko przemijającym symptomatem; dolegała mu ta żona, z którą ani żyć, ani się rozstać nie umiał.
Całe jego usiłowanie, aby jéj odciąć wszystkie środki życia i zmusić głodem do poddania się, okazywały się chybionemi. Wiedział, że w Dubińcach na niczém nie zbywało, dawano na kredyt.
Gryżda posyłał z przestrogami, nic to nie pomagało; pani była zręczną, wymówną, a tak się czuła pewną siebie, że w drugich obudzała zaufanie.
Zwolna jednak, gdy się to przedłużało, i Jejmość czuć zaczynała brak kasy, którą mąż zabrał z sobą. Pieniędzy nie mogła dostać, dochody płynęły do rąk Gryżdy.
Zaczynała się niecierpliwić, panna Zenejda doradzała jakieś pośrednictwo, Bezdonów zdawał się do niego najwłaściwszym. Pani pojechała do miasteczka.
— Mój książę — odezwała się wystrojona, siadając w jego saloniku — byłeś zawsze łaskaw dla mnie, wybaw że nieszczęśliwą z fałszywego położenia. Gryżda oszalał, czy co; jego-by zamknąć należało, a jeśli nie można, to trzeba probować, czy się nie opamięta. Pojedź książę do Hrebek i pomów z nim. Gotowa jestem do pewnych ustępstw; wyprosić się z domu nie dam, to daremna rzecz; ale się zgodzę na oznaczenie mi pewnéj sumy na moje wydatki. On tego chciał; zgadzam się.
Książę przyrzekł swoję interwencyą, i napoiwszy Gryżdzinę doskonałą herbatą, nad którą nigdzie lepszéj nie było, ruszył do Hrebek.
Po przepychu pałacu w Dubińcach, ekonomski domek, w którym jednę izbę zajmował Gryżda, bardzo się nędznie wydawał. Żył tu w brudnéj komórce o jedném okienku, jak Łazarz, śpiąc na tapczanie, okrywając się płaszczem, kaloszy starych używając zamiast pantofli. Prosta baba gotowała mu krupnik i jajecznicę, na przemiany z kartoflami i kluskami z mlekiem.
Wystarczało mu to zupełnie.
Gdy kniaź zajechał, a wyglądający okienkiem Gryżda poznał go, zakłopotał się, gdzie go tu przyjmować było?
Bezdonów, dowiedziawszy się dokąd iść, wstąpił na próg; uderzyła go stęchlizna i pozostałe zapachy jedzenia, nie ważył się więc iść daléj i Gryżdę do siebie wywołał.
Pod folwarkiem stała ławka, na któréj usiedli.
— Co ty sobie myślisz? — odezwał się Bezdonów. — Siedzisz tu i gnijesz; kiedyż temu koniec będzie?
— Gdy baba przeklęta pojedzie, zkąd przybyła — rzekł p. Zenon.
— Sam-eś ją tu przywiózł.
— Licho mi ją nadało — począł Gryżda, zmuszając się mówić spokojnie. — Dawałem jéj odczepnego, aby sobie w świat szła — nie chce. Więc dobrze, zobaczymy, kto kogo przetrzyma. Ja tu z głodu nie umrę, a ona w Dubińcach w końcu nie będzie miała co jeść, bo ja wszystko sprzedam.
— Jejmość téż sprzedaje — odparł, śmiejąc się, Bezdonów — i do ostatniego słoika ci dom oczyści. Co było kosztowniejszego i łatwiejszego do spieniężenia, poszło już między żydy. Zabrała się teraz do mniéj potrzebnych zwierciadeł i mebli, wszystko idzie za bezcen.
Gryżda rzucił się, zaciskając pięście.
— Cóż ma robić, biedne kobiecisko — dodał książę. — Nie miała-by z czego żyć. Tyś uparty, ale i ona nie ustąpi ci.
— Niech ją kaci porwą! — mruknął Gryżda.
— Niéma innéj rady, jak porozumiéć się — ciągnął daléj książę. — Jéj się téż to fantowanie znudziło. Gotowa-by zgodzić się na to, co byś jéj przeznaczył na fatałaszki kobiece i tém się ograniczyć.
— I niech z tém sobie w świat rusza — dołożył Gryżda.
— Nie — przerwał kniaź — nie zrozumiałeś mnie. Powrócisz do domu, będziecie żyć po dawnemu, z tém tylko, że ona w wydatkach się gotowa do twojego skąpstwa zastosować.
— Niech ją kaci porwą! — powtórzył p. Zenon — ja jéj za żonę znać nie chcę.
Bezdonów był cierpliwy, kazał sobie podać świeżego mleka, zapalił cygaro i siedział. Nie ustępował; Gryżda wpadł w głęboką zadumę. Dosiedzieli tak do wieczora.
Po długich sporach, kniaź, który dobrze znał ludzi, rozpoczął z innéj beczki.
— Poniosłeś straty znaczne, ale któż ci winien? Sam dom postawiłeś na pańskiéj stopie. Kobieta młoda, przystojna, żywa, ty stary grat, musiała szukać w zabawach kompensaty; ale ja ci dam sposób powetowania strat, jeżeli mnie posłuchasz i pogodzisz się z żoną.
Gryżda nastawił ucha ciekawie.
— Ciekawym jakim sposobem? zapytał.
— Znasz Szablońskiego? — rzekł kniaź.
— Słyszałem o nim — westchnął Gryżda. — Szczęśliwy człowiek, dorobił się ogromnéj fortuny na podradach, a że okradał rząd nie ludzi maleńkich, nikt mu nie ma nic do zarzucenia.
— Pleciesz — wtrącił kniaź, nie okradał nikogo, spekulował, ryzykował i zarabiał.
— Ale cóż mnie do Szablońskiego? — rzekł Gryżda — on mnie do spółki nie przyjmie.
— Pewnie; głupi-by był dzielić się tém, co sam zabrać może — mówił Bezdonów, zapalając nowe cygaro. — Ale Szabloński bierze właśnie olbrzymi podrad i potrzebuje kaucyi. Podobno już mu hrabia R. dał część lasów cudnowskich na nią, a ty masz szmat ziemi w Dubińcach. Nastręczę ciebie do kaucyi; wiész, co on płaci za nią? To druga intrata z majątku.
Gryżda chciwym wzrokiem popatrzył na Bezdonowa.
— A jak Szabloński zbankrutuje, to mi Dubińce zabiorą! — zawołał.
— Szabloński! milioner! żeby mógł zbankrutować — rzekł Bezdonów — to śmieszna rzecz przypuszczać nawet.
Zwolna pan Zenon zaczął wypytywać o szczegóły, zarobek mu się uśmiechał... dumał, i Bezdonów tak go umiał przekonywać, iż po nudnych targach stanęły warunki. Zgoda miała nastąpić z ograniczeniem wydatków, a z Szablońskim kniaź obiecywał mówić i wyrobie kaucyą na Dubińcach.
— Jutro — dokończył wstając — przyjedź do mnie; zastaniesz swoję magnifikę, powrócicie razem, Szabloński w tych dniach przyjeżdża. Weźmiesz kilka tysięcy rubli tak, jak darmo.
Po stratach poniesionych, Gryżdzie się to nadzwyczaj uśmiechało.
Zgoda zresztą była konieczną, bo jeszcze większe groziły straty. Z pałacu w Dubińcach w istocie wiele już kosztownych rzeczy znikło, długi rosły, stary nie widział ratunku, bo nikt mu pomódz nie chciał.
Układ ten był, można powiedziéć, nowém znamieniem upadku na duchu, złamania zupełnego, bezsilności. Rzucenie się do kaucyi także nie dowodziło dawnéj przebiegłości — było to ryzykowaniem stu dla zarobienia dziesięciu.
Ale ze wszystkich dawnych życia postulatów jeden pieniądz pozostał, pieniądz sam dla siebie, to jest, absurdum. Nie umiał go użyć, a chciał posiadać. Inaczéj wszakże skończyć się nie mogło.
Nazajutrz Gryżda znalazł się w miasteczku u Bezdonowa, przed którego dworkiem stał już ekwipaż saméj pani. Wszedł, nie witając się z nią; kniaź powiedział małe kazanie i zaczęły się wprost targi o to, co Gryżda żonie na jéj wydatki przeznaczał. Sama pani zrywała się kilka razy, łajała, zarzucała męża wymówkami; on milczał. Skończyło się wreszcie na tém, że wyjechali razem, ale Gryżda siadł na swoję bryczkę, i pojechał nią za koczem Jejmości.
Tu przybywszy, gdy obszedł pokoje, rozpatrzył się w szafach i kredensach, rozpacz go porwała. Srebra kosztowne wszystkie były sprzedane i zastąpione Ruolzem, wielu najdroższych rzeczy brakło. Przyszło do kłótni, która nie powróciła nic. Jejmość śmiało i zuchwale się broniła, językiem jéj nie mógł sprostać Gryżda.
Życie wspólne miało się rozpocząć na nowo, ale stary w pałacu spustoszonym mieszkać nie chciał. Ekonomowi kazał się wynieść na stary folwark, a sam zajął dawny swój dworek, ze wspomnieniami córki. Z żoną widywali się parę razy na dzień, kłócąc się za każdym razem. Wzajemne wymówki jak grad się sypały i kończyły tém, że Gryżda uciekał do dworku.
Goście zwolna znowu zjawiać się poczęli, ale ani przyjęcie, ani występy już nie dorównywały dawniejszym. Więcéj w nich było pozoru, niż rzeczywistości. Pani skąpiła, aby miéć na gałganki, których się wyrzec nie mogła.
Gryżda chodził struty, zestarzały i zły. Na chwilę go to odżywiło, że istotnie układ o kaucyą z Szablońskim przyszedł do skutku. Był on na pozór bardzo korzystnym, bo dawał kilka tysięcy za nic, a milionera-spekulanta o bankructwo niepodobna było posadzić.
Staraniem grzecznego Bezdonowa, przy zawarciu umowy, sama pani otrzymała brzęczące porękawiczne.
Z pieniędzmi w kieszeni, Gryżda rzucił się natychmiast na drobne lichwiarskie interesa, ze swymi dawnymi pomocnikami, których Natan kapcanami nazywał. Było to dla niego rozrywką, odciągało go od smutnych rozmyślań nad położeniem, na które był skazany.
Nadzwyczaj rzadko pokazywał się w pałacu, nie starając nawet o powierzchowne zachowanie jakichś form, które-by pożycie małżeńskie w oczach ludzi osłaniały.
Pani bawiła się zawsze, dobierając sobie i kobiety, i mężczyzn, nie koniecznie wielkiego kalibru. Najwygodniéj jéj było z tymi, którzy, niżéj od niéj stojąc, kłaniali się jéj i pochlebiali.
Gryżda na nic już nie zważał, nic go nie obchodziło, oprócz rachunków; ale i w tych sama Jejmość umiała go podchodzić na korzyść swoję.
Tak przeszedł rok cały i termin płacenia drugiéj raty należności za kaucyą Szablońskicgo nadchodził, a o pieniądzach jakoś słychać nie było. Co gorzéj, rozchodziły się wieści, iż milioner stał bardzo źle z podradem.. Wziął był w chwili, gdy zboże tanio kupić się spodziewał, skutkiem nieurodzaju, ceny nagle znacznie podskoczyły.
Szabloński siedział w Petersburgu, starając się o jakieś ulgi.
Niespokojny bardzo, Gryżda poleciał do Bezdonowa.
— Co się dzieje z Szablońskim? — zawołał od progu — nie płaci.
— Nie wiem o niczém — rzekł zimno kniaź — gadają różnie... ale, mój kochany, kto chce zarobić, ryzykuje; nie namawiałem cię, sam życzyłeś interesu.
Ruszył ramionami.
— Dziedzic Cudnowa także podobno pojechał ratować lasy swoje — dodał — które zagrożone być mają. Pilnuj się; ja ręce umywam.
Nazajutrz gruchnęła wieść, że istotnie Szabloński padł... i kaucye mają być zasekwestrowane.
Z Dubiniec, w najgorszym razie, mogło coś pozostać, ale znaczne przestrzenie pól i lasów, które ich główną wartość stanowiły, mogły przepaść.
Gryżda o mało nie oszalał.
Pojechał natychmiast do miasta gubernialnego; tu już nie mógł się łudzić, sekwestr był nakazany. Owoc jego pracy całego życia ginął marnie.
Bezprzytomny prawie, p. Zenon nazad przybył do Dubiniec, i zaledwie zsiadł z bryczki, gdy się zachwiał i padł. Zaniesiono go do łóżka i posłano po Fiszera.
Jejmość, która już o katastrofie wiedziała, nie zważając na stan męża, przybiegła z najokropniejszemi wymówkami i łajaniem, których on nie rozumiał zapewne, bo zdawał się nieprzytomnym.
Była to najzupełniejsza ruina. Zostawał pałac, część pól mała, zresztą tysiące morgów odpadłe na zawsze i iść miało na sprzedaż.
Fiszer z początku zwątpił był o chorym, który dostał zapalenia mózgu i jakiejś gorączki; żelazna, zahartowana natura zwyciężyła, przy pomocy jego, chorobę, i Gryżda w kilka tygodni przychodzić zaczął do siebie, ale innym już i zupełnie złamanym, osłupiałym jakimś, bezprzytomnym prawie człowiekiem.
Jak tylko powstał, piérwszém zajęciem jego było pójść do dawnych regestrów, i w nich się zakopał. Liczył, co miał i co utracił; po całych dniach, nie mówiąc słowa, grzebał się w nich, nad niektóremi kartami siedząc godziny, z oczyma nieruchomie w nie wlepionemi.
Jejmość po to się tylko w dworku zjawiała, aby go od czci i od wiary bezcześcić, na co nie zdawał się zwracać żadnéj uwagi, jakby nie słyszał.
Rząd majątku uszczuplonego przeszedł prawie zupełnie na ekonoma i na panią, a co się tam działo, łatwo sobie wystawić. Resztki topniały w rękach kobiety, która zawsze myślała tylko o dniu dzisiejszym.
Z pałacu wynoszono i wywożono, co się tylko dawało spieniężyć. Razem z katastrofą, przyjaciele, wielbiciele, pasożyci zniknęli. Plwano znowu i na Gryżdę, i na jego żonę, poczciwéj nitki nie zostawując na nich.
Po niejakim czasie jednakże Gryżda zaczął z tego osłupienia i bezwładności, które po chorobie mu pozostały, wychodzić zwolna. Widać było, że szukał środków jeszcze podźwignięcia się. Trudno było znaleźć.
Folwark z gruntami w Dubińcach, drugi maleńki w Hrebkach, pozostawały tylko, resztę zasekwestrowano. Wyrobić sobie rozłożenie kaucyi na lat kilkadziesiąt, dla powolnego uiszczania się z długu, nie mógł Gryżda, nie mając ani stosunków, ani pieniędzy.
Jejmość sama, dopóki tylko coś było jeszcze do wydobycia z Dubinek, trzymała się tu, i coraz stopę życia zniżając, nieszczęśliwa, narzekająca, zestarzała nagle, zabrukana, męczyła ludzi i siebie. Secinami rozpisywała listy do dawnych protektorów i przyjaciół, na które rzadko przychodziła odpowiedź z małém odczepném. W ostatku, resztki spieniężywszy, jednego dnia, nawet się Gryżdzie nie opowiadając, zabrała ostatni powóz, najlepsze konie i wyjechała.
Dokąd, na jak długo, nikt nie wiedział; wnosić było można, że chyba nie myślała o powrocie, bo wszystko, co się tylko zagarnąć dawało, zabrała z sobą.
Kniaź Bezdonów opowiadał, że powróciła do Wilna, gdzie miała jakieś widoki wyprocesowania sobie resztek majętności po piérwszym mężu.
Po wyjeździć jéj, Gryżda uczuł się nieco swobodniejszym. Na drugi dzień poszedł obejrzeć pałac, którego dawno nie widział.
Stan jego był okropny. Świeże jaskrawe odnowienie, już pouszkadzane i w ostatnich czasach zbrukane, jeszcze ruinę czyniło bardziéj rażącą; sprzętów było mało co, i to tylko takich, których nikt nie chciał nabywać. Przy odjeździe porzucono wszystko w stanie takim, w jakim zwykle bywa mieszkanie świeżo opuszczone. Papiery, słoiki, połamane grzebienie, podarte kawałki płótna, pierze, słoma, siano, zalegały podłogi. Drzwi poroztwierane, szyby potłuczone, posadzki pozmywane i poplamione, przypominały jakby świeżo przez wojskowy kwaterunek nieprzyjacielski opuszczone pobojowisko.
Gryżda niemal obojętnie przeszedł z końca w koniec pałac. Kazał pozamykać okienice, machinalnie schylił się razy kilka, żeby coś podnieść z podłogi, i do dworku powrócił.
Pozostał w dworku.
Ale jakie to było życie!
Dawna energia opuściła go zupełnie. Zamiast być czynnym i myśléć o czémś, ograniczał się chwytaniem każdego grosza, jaki mógł dostać, i chowaniem go skrzętném, namiętném, bo nikt potém od niego wydobyć go nie mógł.
Chodził czasem po swéj izbie po całych dniach, nie widząc nikogo, nie mówiąc nic, mrucząc coś sam do siebie.
Nie widywał prawie nikogo.
Takim go jednego dnia jesieni zastał litościwy ksiądz Piszczała, który, zasłyszawszy od Fiszera o tym stanie, przybył sprobować, czy dobrém słowem ulgi mu i pociechy nie przyniesie.
W izbie, w któréj od dawna nikomu nic tknąć nie dozwalał, zabrukanéj, zarzuconéj gratami, staremi sukniami, rzeczami bez wartości, które bezmyślnie gromadził Gryżda, znalazł Dziekan odartego starca, w brudnéj koszuli zgrzebnéj, w odzieży podartéj, siedzącego na stoiku u stolika. Rozłożona księga starych rachunków leżała przed nim.
Zobaczywszy Dziekana, Gryżda nie wstał nawet; popatrzył na niego, obejrzał się wkoło, jakby chciał pokazać, co go otacza, i spuścił głowę.
Z trudnością mógł sobie siedzenie znaleźć ksiądz Piszczała na zarzuconéj rupieciami kanapce.
— Słyszałem — odezwał się do niego — o nieszczęściu twojém, ubolewam nad niém; ale widzę, żeś zupełnie stracił i męztwo, i ochotę do pracy. Miałeś wiele energii w życiu, własną winą popadłeś w to położenie; należy miéć rezygnacyą, a nadewszystko rąk nie opuszczać. Pozostało ci coś.
Ironicznie uśmiechnął się Gryżda, na księgę rachunkową wskazując. Głos ochrypły, dziki, dobył mu się z gardła.
— Com miał! com miał! — zawołał — krwawemi płakać łzami... tego już nigdy, nigdy nie odzyszczę. Zgubili mnie źli ludzie.
— Panie Zenonie, a ty sam? — rzekł Piszczała. — Uderz się w piersi, czy się nie czujesz winnym?
— Fatalizm! przeznaczenie! — zamruczał obwiniony.
— Nie, następstwo tylko tego, co ty sam przygotowałeś — począł Dziekan. — Ale nie mówmy o twojéj przeszłości; nie straciłeś wszystkiego, pamiętaj, żeś się z niczego dorobił, mógłbyś pracą uczynić sobie byt znośnym.
— Aha! aha! — wykrzyknął przerażony Gryżda — gdyby mi się cokolwiek lepiéj działo, miecz Damoklesa!... żona do mnie powróci. Wypędził ją niedostatek... nie, nie!
Zaczął głową trząść i zżymać się.
— Tak lepiéj... co mi tam!
Dziekan rozpoczynał potém na rozmaity sposób rozmowę, chcąc go wyprowadzić z tego stanu odrętwienia, lecz mu się nie powiodło. Zaczął narzekać na ludzi, świat, na swój los, na stracone życie, i po gwałtownym wybuchu, wpadł znowu w odrętwienie.
Zdawało się księdzu Piszczale, że wspomnieniem córki potrafi serce mu poruszyć, ale i o niéj słuchał w milczeniu, ze spuszczonemi oczyma, aż po tkwili dopiéro szepnął:
— Co się z nią dzieje?... Zwalała się?
— Niech Bóg uchowa! — odparł ksiądz żywo — wiemy, że się jéj bardzo dobrze powodzi, że pracuje, ma poszanowanie i miłość u ludzi. Wszyscy jéj oddają sprawiedliwość, dziewczyna zacna.
Gryżda ręką machnął.
— Tak lepiéj — rzekł — niechaj nie patrzy na to, co się tu dzieje.
Głowa spadła mu na piersi.
Dziekan z politowaniem spoglądał na niego.
— Panie Zenonie — odezwał się — czy téż choć teraz, po tak smutném doświadczeniu, nie widzisz na ostatek, że z twoją logiką byłeś na zupełnie fałszywéj drodze? Dopiąłeś celu i pieniądz nie tylko cię nie uszczęśliwił, ale przyczynił się do twéj zguby. Widzisz więc, że bogactwo nie przynosi z sobą szczęścia i że w duszy miéć wiecéj coś potrzeba nad pragnienie siły i panowania nią nad ludźmi.
— Fatalizm! — przerwał Gryżda gwałtownie — fatalizm! Przecież inni z temi pieniędzmi, nic nad nie więcéj nie mając, są szczęśliwi!
— Zajrzałeś do ich duszy? — spytał Dziekan. — Byli ludzie, co i tobie zazdrościli a nad młodym Sołomereckim się litowali. Tymczasem on...
— Co się z nim dzieje? — podnosząc głowę, spytał Gryżda. — Gdzie on?
— O kilkanaście mil ztąd; dyryguje cukrownią — mówił Piszczała. — Widziałem go: zajęły, wesół, pełen najlepszych nadziei. Wiodło mu się źle z początku; teraz już jest na drodze, ludzie się na nim poznali.
— No — zaśmiał się gorzko Gryżda — i on przecież dobija się pieniędzy? Wszyscy za niemi gonią! Nie ja jeden. Za cóż mnie potępili?
— Wszyscy starają się o byt niezależny, to pewna — odezwał się Dziekan — ale pieniądz dla nich nie jest celem jedynym. Są wyższe i szlachetniejsze, dla których się go poświęca.
— Romanse! — zamruczał stary.
Po małym przestanku, ksiądz Piszczała rozpoczął znowu, ale na inny sposób, chcąc przyprowadzić do opamiętania dawnego towarzysza.
— Byłeś zawsze logicznym i chlubiłeś się tą swoją sofistyczną logiką — rzekł, śmiejąc się. — Teraźniejsze życie twoje wcale jéj nie dowodzi. Tak dobrowolnie się wyzuć ze wszelkiéj energii, obezwładniéć, zdziczéć, zostać bezczynnym, jest to głowę pod miecz nastawić. Powinieneś się otrząsnąć.
— I pracować na to, ażeby Jejmość potém owoce pracy mi z rąk wydarła, — zawołał Gryżda. — Ta Harpia!
— Nie spodziewam się, ażeby do ciebie wróciła — rzekł Dziekan. — Zgnijesz tak, zamknięty w téj nieczynności, która ci w końcu i rozum odbierze.
— Nie wiele jest — westchnął Gryżda.
Nie było sposobu podziałać na niego, i ksiądz Piszczała, z politowaniem a życzeniem, aby się dźwignął, odjechał.
Bytność ta i rozmowa nie pozostały jednak całkiem bez skutku.
Zwolna, nieznacznie, Gryżda począł wychodzić z tego osłupienia. Piérwszą oznaką tego było, że zawołał ekonoma, i z zimną krwią rozpytał go o zrozpaczony stan dwu folwarczków. Był na nich dawny dług bankowy, który dochody pożerał. Wysłuchawszy raportów, Gryżda nie dał żadnéj rady i rozkazów, odwrócił się i zamilkł.
W kilka dni jednak potém, odział się przyzwoiciej, kazał bryczynę zaprządz i pojechał do miasteczka do dawnych swych wspólników. Cały dzień ten przetrwał na naradach z nimi potajemnych, lichwiarz się w nim obudził. Miał jeszcze trochę grosza i z nim chciał po dawnemu na spółkę z pomocnikami rozpocząć nowy dorobek.
Zaczęto go znowu, ubogo odzianego, skurczonego, widywać w miasteczku; przyjmował u siebie żydków, jakieś niezrozumiałe nikomu prowadził interesa, zaniedbując gospodarstwa. Trochę życia wróciło mu, ożywił się i po swojemu czasem rozgadywał się cynicznie, szydersko, o ludziach i świecie.
Musiało mu się lepiéj trochę zacząć powodzić, coraz bowiem czynniejszym się stawał, ale nikomu się nie zwierzał i oprócz wspólników swych nie widywał nikogo.
Od żony szczęściem nie było żadnéj wiadomości długo bardzo, aż urzędownie mu oznajmił Bezdonów, że z Wilna doniesiono o jéj śmierci, a mnóztwo wierzycieli poszukiwać chciało tu jéj funduszów.
— Ale ta dyablica — zawołał rozogniony Gryżda — żadnych tu nigdy nie miała... Jednego szeląga nie zapłacę!
Zgon żony wpłynął nadzwyczaj nagle i stanowczo na Gryżdę. Zaczął się krzątać z wielką gorliwością około interesów i gospodarstwa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.