Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jako prosta więc nauczycielka, z teczką w ręku, przebiegała ulice miasta, ubrana wdzięcznie, ale prawie zawsze czarno, zajęta tylko muzyką i czytaniem.
Gdy się to działo w Warszawie, pan Maurycy obejmował dyrektorstwo cukrowni; a że ustne porozumienie się z bankierem, który stał na czele przedsiębierstwa, było nieuniknioném, musiał przyjechać do Warszawy.
Stanowczo teraz wyrzekłszy się tytułu, uczynił się po prostu panem Sołomereckim, choć nikomu tajno nie było, że miał prawo zwać się księciem.
Od razu go ocenić umiano, bo tu miał do czynienia z ludźmi kompetentnymi i z interesami obytymi. Zyskał na bliższém poznaniu daleko więcéj, niż na patentach, które składał.
Wszyscy nie mogli się odchwalić go i zaproszenia płynęły codziennie, a za każdém, lepiéj poznając, Maurycego, świat przemysłowy i finansowy wyżéj go oceniał.
W tym natłoku zajęć, śpiesząc, aby objąć fabrykę, i bardzo mało mając czasu do stracenia, Sołomerecki zapomniał prawie o tém, ii słyszał, że Romana, znowu się z ojcem rozstawszy, do Warszawy odjechała.
Szukać jéj zresztą nie mógł.
Jadąc raz dorożką przez Nowy-Świat, roztargniony rzucał oczyma po ulicy, gdy na trotuarze postrzegł idącą Romanę. Natychmiast kazał stanąć i podbiegł do niéj. Ona nie poznała go z początku, nie spodziewając tu widziéć.
Zarumieniła się, głosu jéj zabrakło.
— Spotkaliśmy się znowu i cud się ziścił — rzekła, rękę mu podając — ale co książę tu robisz?
— Przybyłem do mojego „pryncypała” — odparł książę wesoło — jestem już od dni kilku i darować sobie nie mogę, że panią dopiéro dziś spotkałem, gdy jestem na wyjezdném prawie. Z trwogą niemal przychodzi mi rzucić pytanie: jak się pani powodzi?
— A! — wesoło poczęła Romana — przebyłam nowicyat ciężki. Miałam dnie, bardzo podobne do głodowych, a nadziei prawie żadnéj; tym czasem wszystko się to obróciło cudem na lepsze. Zyskałam znajomych, protekcyą, uczniów, i jem z apetytem chleb, zarobiony przeze mnie, z czego jestem dumną!
Dzieją się więc cuda! — dokończyła — ale — tu spojrzała na zegarek — ja idę na lekcyą, na którą się spóźnić nie powinnam, pan jedziesz do pryncypała.
— Na Boga! — zawołał Sołomerecki — daj mi pani swój adres; wpadnę choć na chwilę.
Nie drożąc się, Romana bilet dobyła, na którym stało, niestety, po francuzku, M-lle Romana Gryżda, leçons de piano.
Sołomerecki wskoczył do dorożki.
Tegoż dnia był muzykalny wieczór u żony bankiera, który właśnie zwał się pryncypałem Sołomereckiego, a żona jego piérwsza w świat wprowadziła Romanę.
Nie wiedzieli o tém oboje.
Romana z panią domu obie grać miały; Sołomerecki, którego starano się ugościć, został zaproszony.
Jakże się zdziwił, gdy, wchodząc, ujrzał z daleka stojącą przy fortepianie Gryżdównę, która na widok jego spiekła raka, co u niéj było rzeczą zupełnie niezwyczajną, tak, że bankierowa to spostrzegła.
Obszedłszy tych, którym musiał być prezentowanym, Sołomerecki zbliżył się do dawnéj znajoméj. Bankierowa chciała go przedstawić.
— Jesteśmy dawni znajomi — rzekł.
— Mój ojciec służył u księcia Leona — otwarcie dodała Romana.
Nie zwróciło to niczyjéj uwagi w początku; dopiéro, gdy Sołomerecki i ona trochę się zapomnieli na dłuższéj rozmowie, oczy kobiet, odgadujące nawet to, co dopiéro nastąpić może, spostrzegły, że bardzo poufały i serdeczny stosunek musiał z sobą łączyć te dwie istoty, do dwóch różnych należące światów. Sołomereckim bowiem chlubiono się, choć tytuł porzucił.
— Przysięgła-bym — szepnęła jedna z kobiet — że ci państwo albo się kochali, albo kochają, albo kochać będą.
Śmiano się z tego proroctwa, bo bliżsi znajomi Romany, szczególniéj Bankierowa, odmawiali jéj serca i mieli ją za wyjątkowo zimną istotę.
— Sztuka ją pochłania całą, a reszta życia u niéj w głowie — mówiła gospodyni. — Nie widziałam równie pozbawionéj zalotności kobiety. Nie ładną jest, ale podobać-by się mogła bardzo, gdyby chciała.
Wieczór ten upłynął im bardzo przyjemnie. Romana miała zręczność powiedziéć Maurycemu, o któréj godzinie zastać ją może. Odwiedzin tych wcale się ani obawiała, ani jéj na myśl przyszło, aby niewłaściwemi były. Dlaczego dobrzy przyjaciele widziéć się z sobą nie mogli?
Sołomerecki, dla widzenia się z nią, przedłużył o dzień jeden pobyt w Warszawie. Wmawiał w siebie, że niezmiernie wiele mieli do powiedzenia sobie. Romana także to czuła. Powitała gościa wesoło, ukazując mu swoje mieszkanko, pianino i pokoiki niemal ubogie, ale pełne nut i książek.
— Czy pan sądzisz, że do szczęścia salonów potrzeba? — spytała.
— Dawni poeci mówili, że do niego dosyć dwóch serc i jednéj chatki — rzekł wesoło Sołomerecki. — Co się tyczé chatki, przyznam się, że wolę dworek wygodny, ale salonów nie żądam. One się budują i zamieszkują nie dla siebie, ale dla ludzi. Toż samo jest ze wszelkim przepychem i zbytkiem, który służy do popisu, a gdy się staje potrzebą, czyni człowieka niewolnikiem.
— Mnie téż tu doskonale — rzekła Romana — i zdaje mi się, że ten ktoś, co w mierności szukał szczęścia, miał słuszność. Umysł tylko mierny jest smutnym darem... ale byt... nie prawdaż?
— Godzimy się zupełnie.
— Mów mi pan o sobie — przerwała, siadając i wskazując mu miejsce.
— Mnie téż los dał bardzo rozumnego pryncypała — rzekł Sołomerecki, a to jest rzeczą wielce ważną i rękojmią, że się nie będziemy kłócili. Trochę mi samotnie tam, bo nawet Grzesia nie mam, ale zajęcia dużo i czas upływa, jak błyskawica.
— A więc — przerwała po krótkiém zadumaniu Romana — cud się stał i spotkaliśmy się znowu.
— Co więcéj — rzekł Sołomerecki — zdaje się, że ja dla spraw fabryki będę często musiał biegać do pryncypała, i mam nadzieję, że się widywać będziemy.
Spojrzała na niego wdzięcznie Romana.
Potoczyła się potém rozpoczęta rozmowa żywo, niewymuszenie, przebiegając i dotykając, jak niegdyś w Białym Ostrowiu, tysiące zadań i przedmiotów, o których Romana chciała się czegoś nauczyć od Maurycego, lub wiedziéć o nich jego zdanie.
Czas tak upływał szybko, że Rozalia, dopilnowująca godzin, weszła z przypomnieniem swéj panience, iż powinna była wziąć teczkę swoję i iść do obowiązku.
Pożegnali się uściskiem ręki.
— Więc do widzenia! — zawołała Romana.
— Do widzenia!
Nowe życie wlało w biedną wygnankę z rodzicielskiego domu to chwilowe zetknięcie się z przyjacielem. Nie miała najmniejszéj nadziei, ażeby ten ich stosunek mógł się kiedy zmienić na bliższy i serdeczniejszy, nie przypuszczała tego; ale człowiek ten, piérwszy, którego w życiu spotkała dla siebie tak sympatycznym, był jéj w istocie potrzebnym do życia.
Sama jedna na świecie, miała w nim jakby brata po myśli, a wdzięczność za to, że Gryżdzianką nie pogardził, podnosiła to uczucie do wyższéj potęgi.
Sołomerecki cieszył się, jak dziecko. Głębiéj wchodząc w siebie i analizę własnych uczuć, pan Maurycy nie łudził się już, iż do przyjaźni łączyło się coś czulszego; ale nazywał to litością, sympatyą, współczuciem, nie przyznając się przed sobą do miłości. Miłość wyobrażał sobie inaczéj i uważał ją za zjawisko bardzo rzadkie, nie każdemu sercu i człowiekowi dostępne.
Od dawna Sołomereckiemu się nie trafiło w tak szczęśliwém usposobieniu, z myślą tak wesołą i swobodną, z wejrzeniem na przyszłość tak pogodném, przebyć dni kilka, jak te, które zajęła mu podróż z myślami rozbudzonemi.
Z Dubiniec Romana nie miewała wiadomości; Fiszer nie pisywał do niéj, a Kostek nie miał jéj donosić o czém, aż dopóki się nie rozeszła wiadomość o zaszłym sporze i grożącéj katastrofie.
Ponieważ mówiono powszechnie, iż Gryżda miał się rozstać z żona, a to mogło wpłynąć na położenie córki, Kostek w ostatku czuł się w obowiązku donieść o tém.
Nie było jeszcze nic stanowczego, ale Gryżda siedział w Hrebkach, a pani, długi robiąc, w Dubińcach.
O pojednaniu dla tych, co znali Gryżdę, mowy być nie mogło. Sama pani tylko pochlebiała sobie, że to się utrze.
Wśród téj tęsknicy, córka mu boleśnie na myśl przychodziła. Odezwać się do niéj nie mógł, a zbliżyć znowu pragnął. Żal mu jéj było. Przewidywał, że nie łatwo sobie na chleb zarobi, bo w ogóle kobiety mało cenił, a choć Romanę za wyższą od wielu z nich uważał, dla niego była to zawsze istota słaba i ułomna.
Rad-by się był coś o niéj dowiedziéć, ale środków nie miał do tego, bo ani adresu jéj, ani nawet z pewnością miejsca pobytu nie wiedział.
Zwrot ten myśli ku dziecku był tylko przemijającym symptomatem; dolegała mu ta żona, z którą ani żyć, ani się rozstać nie umiał.
Całe jego usiłowanie, aby jéj odciąć wszystkie środki życia i zmusić głodem do poddania się, okazywały się chybionemi. Wiedział, że w Dubińcach na niczém nie zbywało, dawano na kredyt.
Gryżda posyłał z przestrogami, nic to nie pomagało; pani była zręczną, wymówną, a tak się czuła pewną siebie, że w drugich obudzała zaufanie.
Zwolna jednak, gdy się to przedłużało, i Jejmość czuć zaczynała brak kasy, którą mąż zabrał z sobą. Pieniędzy nie mogła dostać, dochody płynęły do rąk Gryżdy.
Zaczynała się niecierpliwić, panna Zenejda doradzała jakieś pośrednictwo, Bezdonów zdawał się do niego najwłaściwszym. Pani pojechała do miasteczka.
— Mój książę — odezwała się wystrojona, siadając w jego saloniku — byłeś zawsze łaskaw dla mnie, wybaw że nieszczęśliwą z fałszywego położenia. Gryżda oszalał, czy co; jego-by zamknąć należało, a jeśli nie można, to trzeba probować, czy się nie opamięta. Pojedź książę do Hrebek i pomów z nim. Gotowa jestem do pewnych ustępstw; wyprosić się z domu nie dam, to daremna rzecz; ale się zgodzę na oznaczenie mi pewnéj sumy na moje wydatki. On tego chciał; zgadzam się.
Książę przyrzekł swoję interwencyą, i napoiwszy Gryżdzinę doskonałą herbatą, nad którą nigdzie lepszéj nie było, ruszył do Hrebek.
Po przepychu pałacu w Dubińcach, ekonomski domek, w którym jednę izbę zajmował Gryżda, bardzo się nędznie wydawał. Żył tu w brudnéj komórce o jedném okienku, jak Łazarz, śpiąc na tapczanie, okrywając się płaszczem, kaloszy starych używając zamiast pantofli. Prosta baba gotowała mu krupnik i jajecznicę, na przemiany z kartoflami i kluskami z mlekiem.