Strona:PL JI Kraszewski Psiawiara.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ment? Rozkaż ty co słudze, a ja mu wydam rozkaz przeciwny. Zobaczysz, kogo posłucha? Z ciebie ludzie drwią w żywe oczy. Co ty tu znaczysz przy mnie?
Gryżda zaniemiał ze złości, wstał i rzekł:
— Zobaczymy; doprowadzisz mnie do ostateczności, będzie awantura.
— I na tobie się skrupi — dokończyła jejmość — probuj.
Zaczęła dzwonić silnie. Piérwsza wbiegła panna Zenejda.
— Proszę cię, każ zwołać służbę do mnie — zimno się odezwała Gryżdzina — wszystkich.
Chciał się sprzeciwić Zenon, ale panna Zenejda wyszła; stał, oczekując, co nastąpi.
— Zobaczymy — mruczał — zobaczymy.
W krótkim czasie kroki się słyszéć dały; ludzie powołani, zaciekawieni, w sieniach stali, Gryżdzina otworzyła drzwi.
— Słyszycie — odezwała się do nich — ja się z panem pogodzić nie mogę, w głowie mu się przewróciło; żeby mi od téj chwili nikt nie śmiał nic uczynić bez mojego rozkazu, bo pójdzie precz.
— Ja tu przecie panem! — krzyczał Gryżda.
— A ja panią! — odparła jejmość.
Ludzie patrzali po sobie i prychali a krzywili się.
— Słyszeliście, com mówiła? żeby mi nikt nic nie robił bez mojego rozkazu. — I wskazała, ręką, aby odeszli, a służba, nie czekając dłużéj, rozpierzchła się natychmiast.
Nastąpiło w domu najzupełniejsze rozprzężenie. Gryżdy nie lubiono powszechnie, ludzie więc skorzystali z okoliczności, aby mu dokuczyć. Robili mu na przekor i składali się, że pani tak kazała, a do tego dodawali, że przecież on sam (tak było w początkach) pani słuchać rozkazał wszystkim.
Nigdy wielkiego ładu nie było w Dubińcach, gdyż Gryżda powagi sobie nadać nie umiał; teraz najdziwniejszy chaos nastał, ale większość służby przeszła na stronę pani.
Gryżda musiał się uciekać aż do siły własnéj, a że jéj miał nie wiele, wymykali mu się winowajcy, śmiejąc w dodatku. Położenie stawało się nie do wytrzymania.
Wypowiedziano mu zupełnie posłuszeństwo.
Nie wiedząc już, jak zaradzić temu, Gryżda siadł na bryczkę i pojechał do miasteczka na skargę do Bezdonowa, choć już wiedział, jak on dla niego i dla żony był usposobionym. Było to nowym dowodem, że stracił głowę.
Kniaź, zobaczywszy go w progu — a musiał już coś wiedziéć — przyjął go szydersko.
— Co pan rozkaże?
— Mości książę, ludzie się zbuntowali, słuchać mnie nie chcą — zawołał przybyły.
— Któż stoi na czele buntu? — rzekł Bezdonów.
Zawahał się pan Zenon z wyznaniem.
— Całą przyczyną moja żona — odparł — poróżniliśmy się z nią.
— Trzeba się pogodzić — rzekł kniaź spokojnie — Waćpan takiéj żony nie byłeś wart. Musiałeś się z nią obejść po swojemu, jak z córką; ale ona, zamiast uciekać, ciebie wypędzi. I będzie sprawiedliwie.
— Majątek jest mój — przerwał Gryżda.
— A ona jest żoną waszą, ma do niego i do ludzi takie prawo, jak i wy, — mówił Bezdonów. — Jeżeli się Waćpanu zdaje, że ja z urzędu będę się do tego wtrącał, mylisz się. Palca we drzwi nie kładnę. Chcesz, to skarż do urzędu.
Stali tak naprzeciw siebie, a Gryżda, oczy utopiwszy w ziemię, osłupiał.
— Przyjdzie do ostateczności — rzekł — ja babę wyrzucę precz.
— Jak? kiedy cię ludzie nie słuchają?
Na to, nie wiedząc, jak odpowiedziéć, Gryżda zamruczał jakieś przekleństwo.
— Pamiętaj — dodał kniaź — że za popełnienie gwałtu będziesz odpowiedzialnym, a wszyscy słabéj kobiety wezmą stronę, nie twoję.
— Słabéj! — zamruczał Gryżda.
Bezdonów się uśmiechnął.
— Niéma na to innéj rady, tylko żebyś się z żoną pogodził — dodał — a do tego, jeżeli chcesz, to ci służę za pośrednika. — Gryżda głową potrząsnął.
Chciał już wychodzić, gdy go kniaź nazad powołał.
— Przestrzegam Waćpana — rzekł — że ja Jejmości żadnéj krzywdy uczynić nie dam. Jest kobietą, ma prawo do opieki; Acan jesteś znany z tego, że tyranizujesz wszystkich. Najlepiéj świadczy o tém, że córka z tobą wytrzymać nie mogła.
Spuścił głowę Gryżda i wyszedł.
Wrócił do domu, ale tu się zamknął w kancelaryi, pozabierał wszystkie pieniądze z kasy, wydał rozkazy ekonomowi, który go jeszcze słuchał na pozór, choć o wszystkiém donosił pani, nazajutrz zapakował tłómoczek swój i wyjechał do Hrebek, gdzie do ekonoma się sprowadził. W Dubińcach szło życie niezmienionym porządkiem, chociaż Gryżda zapowiedział wszystkim dostarczycielom, kupcom, oficyalistom, aby nic za kwitami pani nie wydawali. W tém także nie bardzo go słuchano: zdawało się wszystkim, że długi będą, bądź co bądź, popłacone. Nie zbywało więc w pałacu na niczém, ani na gościach. O samym panu, który i dawniéj nie był tak bardzo widocznym, wcale nie wspominano. Humor pani był jak najlepszy, zdrowie kwitnące. Dla rozrywki tylko zabrakło młodego Palczyńskiego, ale tego zastąpił niejaki Strzałkowski, mniéj od niego wychowany, prostaczek, młody za to i bardzo przystojny.

VI.

Panna Romana, po ucieczcze z domu, bez żadnéj przeszkody i wypadku stanęła w Warszawie. Tu ją dopiéro czekały zawody, jakich wcale nie przewidywała. Właścicielkę pensyi, na którą rachowała najwięcéj, znalazła zimniejszą, zakłopotaną, do do muzyki i rysunków miała umówionych nauczycieli, których dla niéj się pozbyć nie mogła. Zajęcia więc jéj dać nie podobna było. Ofiarowała mieszkanie, ale Rozalia, z którą się nie mogła rozdzielić Romana, była ciężarem.
Trzeba więc było tymczasowo szukać mieszkania, a potém lekcyi prywatnych. Ten wie tylko, jak o nie łatwo, kto był zmuszony się starać. Potrzeba miéć wyrobione imię, ustaloną sławę, aby uczniów pozyskać.
Często nie tyle idzie o samę naukę, co o imię mistrza, u którego się czegoś uczyło. Romana z czasów pobytu na pensyi miała znajomości, ale tych się większa część rozpierzchła po świecie. Nawet w mieście będących trudno było odszukać. Stosunki się zmieniły, panny powychodziły za mąż.
Obliczywszy się z tém, co miała, Gryżdówna znalazła się w konieczności szukania jakiegoś wyjścia z tego położenia, bo fundusze jéj i Rozalii, połączone razem, nie na długo starczyć mogły.
Przywykła do życia nie wykwintnego, i nie przywiązująca do niego żadnéj wartości. Romana mogła się obejść najprostszem; ale za mieszkanie, za wszystko, aż do wody, płacić było potrzeba. Chciała poświęcić część swych ubiorów i rzeczy, które z sobą przywiozła; właścicielka pensyi objaśniła ją, że w mieście bardzo mało za to wziąć było można, a bardzo drogo późniéj kupować-by przyszło. Stara Rozalia ofiarowała się szyć, lecz szyciem na najbiedniejsze życie starczyć trudno, a haftem podobno nie łatwiéj.
Dawna przyjaciółka ofiarowała pożyczkę.
Trafiało się miejsce guwernantki bardzo korzystne. Romana, mając uprzedzenie przeciwko podobnemu zaprzedaniu się, nie przyjęła go.
Mężnie rozpoczęła pielgrzymkę po świecie, szukając dawnych przyjaciółek, których kilka się jéj znaleźć udało.
Znały one niegdyś Gryżdównę, jako córkę bardzo możnego człowieka; ze zdziwieniem spotykały ją zmienioną na ubogie dziewczę, szukające pracy. Nic tak nie ostudza, jak podobna niespodzianka. Owe najlepsze, najserdeczniejsze przyjaciółki, nagle jakoś czuły się jakby odepchniętemi. Słuchały, jak bajki, opowiadania osłodzonego Romany, która, ojca obwiniać nie chcąc, musiała to inaczéj, niż było, przedstawiać.
Żadna z tych najserdeczniejszych teraz nie mogła nic, żałowała niezmiernie.
Ta, na którą wcale nie liczyła Romana, ubogie dziewczę, spotkane na ulicy przypadkiem, Zuzia Reicher, córka niemajętnego kupca, piérwsza gorąco się nią zajęła. Towarzyszyła jéj do mieszkania, przesiedziała godzin parę i wzięła tak do serca nieszczęście przyjaciółki, jak swe własne.
Nazajutrz rano Zuzia była już znowu u Romany. Dziewczę, obeznane doskonale ze stosunkami miejskiemi, na początek znalazło pensyjkę małą i dopiéro się rozwijającą, któréj właścicielka taniéj nauczycielki muzyki potrzebowała.
Miejsca miała szczupło, musiała więc Romana z Rozalią pozostać na prywatném mieszkaniu, ale miała przynajmniéj tyle, aby nie umrzéć z głodu. Jedzenie na jednę osobę przynoszono z najbliższéj restauracyi, a Romana ze służącą się niém dzieliła. Chleb, bułki i mleko dopełniały reszty. O to się najmniéj kłopotała Gryżdówna. Młodość czyniła jéj to łatwém do zniesienia.
Początek był zrobiony, reszty miał los dokonać, który czasem służy tym, co nie tracą męztwa, rzadko tym, co opuszczają ręce.
Gra Romany na fortepianie była uderzająco piękną i pod względem techniki, równie jak wyrazu, nie zostawiała nic do życzenia. Ktokolwiek ją słyszał, musiał się zdumiewać, ale słuchało jéj nie wielu.
Największą przykrością dla Gryżdównéj było, że w swém mieszkanku ani mogła pomieścić fortepianu, ani była w stanie go sobie nająć. Zuzia znajomości miała rozliczne, między innemi stroiciela fortepianów, który u Kralla pracował.
Ten wyrobił jéj pozwolenie grywania po parę godzin na dzień w sali, w któréj skończone instrumenta wystawione były. Gdy szło o pokazanie głosu fortepianu, parę razy proszono ją, aby zagrała. Tym sposobem się wypłacała fabryce.
Jednego razu znalazł ją tu nauczyciel muzyki, ale nie na fortepianie, i zdumiał się grze tak doskonałéj, o któréj nikt nie wiedział w świecie muzykalnym warszawskim. Romana, zapytana, powiedziała mu, że szuka lekcyi, że ich znaleźć nie mogła, i tylko na małéj pensyjce gam musi pilnować. Z uśmiechem na ustach i rezygnacyą mówiła o tém.
Muzyk był tak przejęty zaletami jéj gry, że przez kilka dni mówił tylko o niéj. W domu bogatego bankiera, którego żona i dzieci były bardzo muzykalne, posłyszano o Romanie i na wieczór ją zaproszono. Piérwsze dotknięcie klawiszów zwiastowało w niéj wirtuozkę, a odegranie achromatycznego preludyum Bacha z fugą wywołało najgorętsze oklaski.
Bankierowa zaprosiła ją na wieczory muzykalne do siebie.
Wrota do lekcyi stały otworem.
Polecona przez znaną ze swego miłośnictwa i gry panią, Romana nie potrzebowała się już troszczyć o lekcye, które teraz cudownie napływać zaczęły.
Do wziętości wirtuozki przyczyniły się przymioty saméj osoby, dobrze wychowanéj, z głową otwartą, poważnéj i odznaczającéj się, rzadkim w kobiecie, zupełnym zalotności brakiem.
Nie obudzała w nikim zazdrości, była ubogą i niepiękną. Chłód jéj wyrachowany odtrącał.
Nim przyszło do tego szczęśliwego rozwiązania, upłynęło kilka miesięcy. Romana przetrwała je z męztwem i wesołością, która płaczącéj Rozalii dodawała otuchy; ciężkie chwile powoli przeszły, po nich nastąpił, jeżeli nie dostatek, to przynajmniéj pewne piérwszych potrzeb zaspokojenie. Romana czuła się szczęśliwą, o ile w położeniu swojém być mogła.
Ludzie, co prawdziwie kochają sztukę i poświęcają się jéj z zapałem, nigdy całkiem nieszczęśliwymi być nie mogą. Mają zawsze chwile zachwytów, które im płacą za godziny troski. Tylko ci, dla których bozka sztuka jest rzemiosłem, wyrobnicy-artyści, pożywają chleb gorzki, niczém nie osłodzony.
Dla Gryżdównéj piękna nowa kompozycya, z którą się poznawała po raz piérwszy, sprawiała taką duszną radość, iż jéj nawet o głodzie dozwa-