Przybłęda/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Przybłęda
Podtytuł Powieść
Pochodzenie „Kurjer Warszawski“, 1892, nr 60-160
Wydawca B. Kiciński
Data wyd. 1892
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Budka tymczasem, końmi chudemi i zmęczonemi ciągniona, posuwała się powoli ku lasowi. Gościniec był piaszczysty, chabety żydowskie chude, woźnica oszczędzał ich chętnie... Rzucał się i wywijał biczyskiem, z krzykiem i zamachem ogromnym, ale nie tykał koni, które oswojone były z nieszkodliwym hałasem i obojętnym batem... swiszczącym im nad głowami.
Niekiedy zaczynały małego truchta, i decrescendo, z wielką sztuką, stopniowo na stępię przechodziły.
Z budki wychylała się postać kobieca, ciekawie a smutnie rozglądająca się po okolicy.
Było to dziewczę, mogące mieć lat około dwudziestu... Ubiór zdawał się oznaczać pewną zamożność i na budkę tę nawet wyglądał do zbytku wytwornie i smakownie. Skromny był i prosty, ale z pewną dbałością o wdzięk dobrany i ułożony.
W ciasnej bryczynie widać było tłumok, dywanikiem zasłany, na którym podróżna siedziała, parę torebek i koszyczków...
Z rękami na piersiach zaciśniętemi, dziewczę gorączkowem wejrzeniem pożerając okolicę, jechało widocznie poruszone mocno, a na twarzy jego malowały się co chwila różne myśli, wrażenia i uczucia.
Bodiańskiego wykrzyknik — zagadka! doskonale się mógł do jej twarzyczki zastosować. Była ona czemś tak niepospolitem, dziwnem, zdumiewającem, że Mosiek, który znajdował, iż w budce tej siedzieć nie była powinna, miał zupełną słuszność.
Zdawała się stworzoną do wcale innego świata, otoczenia, a nawet powozu. Mimowoli życie, ród, przeszłość jego zawsze się piętnują na człowieku. Na to dziewczę patrząc, można się było domyślać salonów, wykształconego towarzystwa, wyszlachetnionej społeczności, zajęć raczej duchowych, niż ręcznych i siły wymagających.
Wątła była, blada, delikatna, a przy tem ciemne oczy, cały wyraz twarzy zdradzał nerwowe rozbudzenie nadzwyczajne, czułość do zbytku rozdrażnioną, niepokój jakiś, który z niewłaściwego położenia, w jakiem się czuła, musiał wypływać.
Rozumne oczy biegały dokoła; piękna, wypieszczona twarzyczka mieniła się, drgała, rumieniła, bladła. Myśli chodziły po niej. Niekiedy rączką, w kształtnej rękawiczce zamkniętą, uciskała piersi, jak gdyby serce bijące zbyt żywo uspokoić chciała. Poprawiała się na siedzeniu... wyglądała przed siebie ciekawie, to się zasuwała w budkę głęboko...
Parę razy probowała żydka woźnicę pytać o coś, ale ten bełkotał tylko niewyraźnie, odpowiadał, wskazując coś batogiem, i rzucał się do koni, aby uwolnić od rozmowy.
Dziewczę musiało się w końcu wyrzec badania i zadumało zrezygnowane...
Nie można jej było nazwać piękną, bo twarzyczka jej blasku nie miała, jakby obłok jakiegoś smutku ją osłaniał... Rysy jednak regularne, całość wielce harmonijna, pełna tęsknego wyrazu smutnego, nadewszystko z oczu tryskająca bystrość i rozum, pociągały ku niej... Mieszanina niewieściej słabości i gorączkowej energji szczególną nadawały jej cechę...
Z ubioru wnosząc, można się było domyślać, iż przybywała z większego miasta, gdzie staranniej stroić się musi każdy. Na ten zapadły kąt wszystko, co miała na sobie, do zbytku było wyszukanem, choć gdzieindziej wydawałoby się prostem i skromnem...
Mosiek, który z folwarku dobrze później za budką wyjechał a wiózł na biedce sporą baryłkę wódki, nie byłby pewnie dogonił woźnicy, gdyby ten koni nie oszczędzał... Około lasu zrównali się z sobą i zatopiona w myślach podróżna postrzegła obok siebie jadącego arendarza, który się jej ukłonił, natychmiast rozpoczynając ożywioną rozmowę.
Z niej się dowiedział, że owa panna najętą jakąś bryczyną przybyła wczoraj do miasteczka, że się tam pilno rozpytywała o Wysockich, chodziła do proboszcza, ks. Spytka, a potem najęła furkę do Rudek.
Wprost zaczepić jadącej nie śmiał z początku Mosiek, chociaż ona mu się też ciekawie przyglądała, powziął tylko z bliższego wejrzenia na mą przekonanie, iż się nie mylił i że panienka była bardzo fein.
Po co tak piękna i delikatna istota mogła jechać do Wysockich, to w głowie jego się nie mieściło...
W lesie piasek był jeszcze głębszy, konie zaczęły iść tak wolno, tak nudnie, że dziewczę kazało stanąć, wyskoczyło z budki i poszło piechotą.
Teraz dopiero Mosiek mógł w niej dojrzeć zręczną figurkę, ruch wdzięczny i tę jakąś dystynkcję, która na wsi tylko wyjątkowo najzamożniejsze rodziny cechowała... Powtarzał swoją definicję...
Biedka jego na węższej cokolwiek drodze poczęła iść za budką, on sam, dla ulżenia koniom, zeskoczył i wlókł się o parę kroków za nieznajomą panienką, która, posłyszawszy go za sobą, parę razy ku niemu się obróciła.
Zdawała się mieć ochotę rozpocząć z nim rozmowę, ale nie śmiała. Próba z woźnicą mogła ją zrazić. Mosiek w końcu sam zagadnął.
— Panna dobrodziejka do Rudki?
Dziewczę zwróciło się żywo.
— Tak — odparła głosem miłym i nieśmiałym. — Tak! do Rudki.
A po chwili dodała:
— A waćpan?
— Ja? — rzekł żyd uśmiechając się — ja? jestem arendarz z Rudki... do usług... Do kogoż panienka tam chce? Tam niema nikogo takiego...
Żyd przerwał, bo mu wyrażenia jasnego zabrakło. Poruszył ramionami.
Dziewczę westchnęło.
— Mieszkają tam... na czynszu Wysoccy?
— A jakże! jakże! są! — rzekł żyd.
Zarumieniona zatrzymała się podróżna, stanęła, i zrównawszy z Mośkiem, którego wprzód bacznem wejrzeniem zmierzyła, zaczęła mówić powoli.
Dźwięk jej głosu, przerywana mowa, dawały odgadnąć walkę wewnętrzną. Pragnęła się rozpytać i obawiała...
Mosiek był do najwyższego stopnia zaciekawionym.
— Wysoccy oboje żyją? zdrowi? — zapytała.
— Żyć żyją — odparł żyd powoli — ale ón, ón ciągle słabuje, a ona się zamęcza koło gospodarstwa...
— Mieli syna? — cichym głosem dodała panienka.
— Umarł im, a! już dawno! — rzekł żyd. — Sami się zostali... sieroty...
Zbladło dziewczę, słuchając, i jakby mu tchu w piersiach zabrakło, mówić coś chciało, spuściło głowę, zamilkło.
Żyd wpatrywał się w nią pilno.
— Źle im idzie, powiadacie? — rozpoczęła na nowo po chwili.
— Pewnie! Nizkąd pomocy nie mają — począł Mosiek. — Ich dwoje starych, a najemnikami niewiele co zrobić można. Co za dziw...
Szli powoli — żyd dodał:
— Panienka może ich jaka familjantka!
Zawahała się z odpowiedzią i po namyśle rzekła cicho.
— Jestem ich córką!...
Mosiek aż drgnął i krzyknął.
— Aj! weh! ależ o panience tyle lat tu nic słychać nie było? Córka? jak to może być?
— Tak jest — smutnie zaczęła, idąc wolno, dziewczyna. — Waćpan sobie tego nie przypominasz zapewne... Byłam bardzo chorowitą i słabą, doktór mi podobno nie obiecywał życia... Obca zupełnie osoba, przejeżdżająca, wzięła mnie na wychowanie...
— Słyszałem o tem! a jakże! słyszałem — rzekł żyd — ale przez tyle lat nigdy o panience tu słychać nie było!
— A! tak — odpowiedziało dziewczę — moja przybrana opiekunka obawiała się, aby mnie jej nie odebrano. Mówiła mi zawsze, iż moi rodzice nie żyją, że jestem sierotą. Dopiero, umierając, wyznała mi prawdę...
Zadumał się Mosiek.
— Osobliwa historja! — rzekł. — I panna teraz po tylu latach powraca!... To bardzo jest pięknie, ale ja pannie powiem, z przeproszeniem!... co ona tu robić będzie?
Dziewczę słuchało, nie odpowiadając, a żyd ośmielony ciągnął dalej:
— Ze wszystkiego widać, że panienka do takiego życia, do tego ubóstwa, do tej pracy nie nawykła... Jak ono to będzie! Ah! weh!
Spojrzał na nią. Łzy się jej w oczach kręciły, ale oczy patrzały mężnie.
— Nie wiem, jak mi tu będzie — odezwała się — ale cóż z sobą począć miałam? Do rodziców powrócić było obowiązkiem... chciałam ich widzieć! któż wie? może im potrafię być pomocą!
Zadumał się Mosiek i potrząsnął głową.
— Oni tu rąk potrzebują — rzekł — panna takich nie ma i do takiej roboty na zagonie, koło domu nie przywykła. Ciężkie to życie.
Dziewczę nie odpowiadało. Chciało odwrócić rozmowę.
— Moja matka — rzekła — widzieliście ją? zdrowa jest?
— Ona? zdrowsza niż ojciec, który leży, bo go bardzo w kościach łamie, a smarowanie doktorskie nie pomaga. Kręci się aura koło domu.
Nie powiedział więcej i zamilkł, a dziewczę też pytać nie śmiało.
Piasczysta część drogi już się kończyła; woźnica, który szedł pieszo, usiadł, oglądając się na podróżną, więc i ona musiała, pozdrowiwszy Mośka, siąść do budki. Arendarz zajął swe miejsce na biedce i powolnym truchtem, w milczeniu, jechali ku Rudce. Mosiek spostrzegł, że podparta na ręku dziewczyna łzy chusteczką ocierała.
Tak zwolna zbliżyli się ku karczemce, którą już widać było, i Mosiek biczem wskazał jadącej miejsce to, jako cel podróży. Szybkim ruchem przeżegnała się dziewczyna i milcząca jechała dalej.
Woźnica, naturalnie, zatrzymał się przed karczemką, do której Mosiek wjechał z drugiej strony.
Podróżna wysiadła powoli, obejrzała się, jakby chciała sobie przypomnieć położenie; dostrzegła zdala dach dworku rodzicielskiego, ale osłabła tak ze wzruszenia, że o barjerę pod karczmą się oparłszy, musiała stanąć, aby oprzytomnieć i pomyśleć, co uczynić miała.
Mosiek wyszedł do niej. Ciekawym był, czy wprost pójdzie do Wysockich.
Zdziwił się, gdy po krótkim spoczynku, dziewczę z wielką energją zwróciło się do woźnicy naprzód, aby z nim skończyć rachunek, potem ku niemu, prosząc, aby pozwolił złożyć rzeczy u siebie, dopóki ona po nie nie przyśle.
Arendarz się na wszystko zgodził.
Dziewczę postało jeszcze, oparte o barjerę, potem wolnym krokiem zaczęło iść ku dworkowi którego położenie musiało już sobie przypomnieć.
Żyd tak był ciekawy, iż chętnieby jej towarzyszył, aby być świadkiem powrotu dziecka po latach tylu, ale wciskać się tak nieproszonemu — nie wypadało.
Patrzył zdaleka.
Wysocka przesunęła się wolnym krokiem około kuźni, znalazła drożynę, wiodącą do dworku rodziców — i znikła za zaroślami...
Nim pójdziemy za nią, musimy bliżej z nią i jej przeszłością zapoznać czytelnika.
Owa dobroczynna opiekunka, która przed laty tak porywczo chwyciła słabowitą dziecinę — była to niejaka pani Emilja Wanczurska, właścicielka odłużonej kamieniczki i restauracyjki w Warszawie. Dom i zakład ten, naprawdę powiedziawszy, więcej do męża, niż do niej, należał, ale ona i nim, i mężem władała.
Żonę swoja Wanczurski poznał był, jako urocze dziewczę, należące do dworu książąt S.... Mając go za bogatego, panna Emilja chętnie się za restauratora wydała.
Śliczną była naówczas, lecz kapryśniejszej, wymyślniejszej, trudniejszej w pożyciu istoty, nie można było znaleźć drugiej. Pobyt na dworze książęcym, jak gdyby jej jakiś książęcy blask nadawał — wymagała niestworzonych rzeczy — i wkrótce męża niemal do ruiny przyprowadziła. Wanczurski miał, żeniąc się, długi, po żonie wziął tylko jej piękność, wymagania i kaprysy — miłość musiała zgasnąć wkrótce i wojna domowa się rozpoczęła.
Wanczurski, gorącego temperamentu człowiek, a słaby, zamęczył się i umarł. Pozostała po nim wdowa rozpoczęła życie najdziwaczniejsze, ciągle grożące ruiną, ciągle podtrzymywane jej stosunkami, niespokojne — dorywcze z dnia na dzień.
Wśród tych dramatycznych przejść, córeczka, do której pani Emilja była namiętnie przywiązaną, umarła.
Ratując kamienicę i restaurację w domu, wyjechała do książąt S. na wieś, spodziewając się od nich pomocy. W tejto podróży natrafiła na dziewczę u Wysockich, które jej zmarłą córkę przypominało.
Z gwałtownością, której nie umiała pohamować nigdy, Wanczurska naparła się dziecka i zabrała je z sobą.
Jakim potem sposobem je wychowywała, domyśleć się można z jej charakteru. Zaczęła od pieszczot i rozpadania się szalonego, potem nastąpiło nagłe zniechęcenie i odraza.
Ale biedna sierota w tym okresie macierzyńskiej miłości i prześladowań naprzemiany, kaprysami przybranej matki dręczona, poniewierana — nad swój wiek siłę cudowną wyrobić w sobie potrafiła.
Chociaż Wanczurska zarzucała jej nieustannie wszystkie wady, jakie tylko wymyślić mogła i upatrzyć, chociaż nielitościwie się z nią obchodziła — dziewczę się jej stało tak niezbędnie potrzebnem, że ani myślała z niem się rozstać.
Zbiegiem najdziwniejszych okoliczności, wśród ubogich stołowników restauracji znaleźli się ludzie, litujący nad dzieckiem uciśniętem, którego Wanczurska inaczej, jak „Przybłędą” nie nazywała. Stary jakiś profesor zobowiązał się jej dawać lekcje, ktoś inny darował fortepian; pożyczano książek. Wanczurska gniewała się i łajała za te zajęcia, które niewłaściwemi znajdowała dla ubogiej dziewczyny; ale mimo to rozwinięciu się jej zapobiedz nie mogła. Albina okazała się cudownie usposobioną umysłowo.
Ciągłe rozdrażnienie nerwowe, wywoływane niegodziwem obejściem się z nią przybranej matki — przyczyniać się zdawało do wprawienia w ruch gorączkowy wszystkich władz ducha. Ucisk i doznawana niesprawiedliwość wyrobiły charakter. Sama w końcu pani restauratorka postrzegła i uznać musiała tę wyższość dziewczęcia...
Oprócz tego, Albina, piękna, dowcipna, obdarzona taktem wielkim, umiejącą się z ludźmi obejść, — była atrakcyjną siłą, która do restauracji podupadłej zwabiała. W końcu więc musiała ją oszczędzać i życie uczynić znośnem.
Wanczurska swojego płochego i fantastycznego sposobu postępowania nie zmieniła do końca; na Albinie spoczywało wszystko, ona dom mogła uchować od ruiny.
Wśród tego zamętu, wrzawy, nieustannych kłopotów pieniężnych, dziewczę umiało znaleźć czas na ciągłą pracę około samej siebie. Siadywała po nocach, ucząc się, pisząc, czytając. Przewidywała naówczas, że sierota, gdy będzie swobodną, potrafi może zdobyć spokojniejszy chleba kawałek przy wychowaniu dzieci.
Zachorowała Wanczurska. Sama ona w końcu przewidywała swój zgon, i przed śmiercią z namiętnością zwróciła się ku Bogu. Poruszyło się w niej sumienie; wyznała Albinie, że o rodzicach jej nic nie wie, że żyć mogą, zmieniła obejście się z nią na najczulsze, i dziewczę przez dość długi czas pielęgnowało ją w chorobie.
Restauracyjka, w której biedna młodość swą przeżyła, musiała dla niej być szkołą, i w istocie nią była.
Przypadek zrządził, że dla blizkości kilku publicznych i prywatnych zakładów naukowych uczęszczali tu szczególniej profesorowie, starzy i młodzi.
Dla Albiny było to prawdziwem szczęściem, bo w tej atmosferze się rozwinęła, nabrała ochoty do ranki, ciekawości, oswoiła się zawczasu z mnóstwem kwestyj, któreby w innych okolicznościach całkiem obcemi jej pozostać musiały.
Młody umysł nabrał żądzy kształcenia się i oświecenia. Wszyscy goście Wanczurskiej zajmowali się nią, pomagali, zachęcali, przynosili książki, dawali lekcje, zdumieni wielką pojętnością i pracowitością ładnej dzieweczki. Mówiono o tym fenomenie szeroko, wiele; były osoby, które przychodziły go widzieć, mówić, przekonać się, iż w opowiadaniu o talentach i dowcipie nie przesadzano.
Albina, pomimo że w tem wychowaniu dorywczem nie było żadnej metody, że musiała często poczynać od środka, a kończyć na tem, od czego inni poczynali, może właśnie podrażniona nagromadzonemi trudnościami, które przezwyciężać musiała, cudownie umiała korzystać ze swego położenia.
Ostatnie miesiące spędziła u łoża chorej opiekunki, która za późno stała się dla niej czułą i bolała nad tem, że ją porzucić musiała bez żadnych środków, zapewniających przyszłość, na łasce losu. Kamieniczka była zadłużona, restauracja w upadku. Wanczurska nie mogła jej nic zostawić oprócz ruchomości, z których sprzedaży niewiele się spodziewać było można.
Dawni goście restauracji, dobrowolni nauczyciele i opiekunowie Albinki, których los jej zawsze obchodził, wszyscy, prawie jednogłośnie namawiali ją, ażeby pozostała w Warszawie, i ofiarowali się jej znaleźć zajęcie przy jakiej pensji lub w prywatnym domu.
Dziewczę podziękowało im, ale postanowiło najmocniej naprzód wrócić do rodziców, których poznać i im służyć poczuwała się w obowiązku, tembardziej, że ją doszły wiadomości o ubóztwie ich i położeniu przykrem.
Nigdy jednak Albina nie wyobrażała sobie nic podobnego do tego, co tu zastać miała. Nawykła patrzeć na ruinę, ciągle grożącą Wanczurskiej, pomimo której na pierwszych życia potrzebach nigdy nie zbywało, a do pierwszych potrzeb liczyły się niemal zbytkowne wymagania, o prawdziwem ubóstwie i życiu z dnia na dzień w chacie, w której często mogło chleba zabraknąć — nie miała nawet pojęcia.
Stanu też umysłowego rodziców, i ich wykształcenia nie domyślała się wcale. Mogłaż przypuścić nawet, że matka jej czytać i pisać nie umiała?
Niedostatek, pracę, dom rodziców, wystawiała sobie wcale inaczej, niż miała znaleźć w istocie.
Przez całą długą i przykrą podróż usiłowała napróżno odgadnąć, co ją tu czekało. Ale człowiek nigdy, rzecz już to dowiedziona, w niczem swej przyszłości przewidzieć i obrachować nie jest w stanie. Albina wiedziała o rodzicach tak mało, że żadnego wniosku ztąd wyciągnąć nie mogła. Dlaczego zawczasu nie oznajmiła rodzicom o sobie? nie wiedziała sama. Chciała im uczynić niespodziankę, uśmiechało jej się to nagłe spadnięcie z nieba... ta scena dramatyczna... bajeczna... jakby z jakiejś powieści wyjęta.
Jechała z bijącem sercem, z główką rozmarzoną — rojąc już, jak tym starym rodzicom przyniesie z sobą ulgę, pomoc — pociechę.
Niemal aż do wrót karczmy w Rudce trwały tej złudzenia.
Tu już widok dworku zdala zapowiedział jej coś nierównie biedniejszego, niż się znaleźć spodziewała. Zlękła się trochę, zwolniła kroku, oczy przestraszone szukały tego domku rodziców, którego sobie wcale przypomnieć nie mogła.
Tyle przeżyła od czasu, jak ją ztąd wzięto, że pamięć się zupełnie zatarła...
Drożyna, w stronę ku karczmie prowadząca, niezbyt wychodzona, zaledwie była znaczną. Albina, pominąwszy kuźnię i chatę kowala, zobaczyła przed sobą niewielką przestrzeń, porosłą trawą zeschłą i wydeptaną, a za nią płot nędzny, z wrotkami także plecionemi, który podwórko Wysockich opasywał.
W dziedzińczyku widać było studzienkę ocembrowaną niewysoko, z korytem przed nią; w prawo szopki nizkie, słomą pokryte, na której mchy porastały, i sam dworek, a raczej chatę drewnianą, którą w pierwszej chwili Albina oczyma zmierzywszy, zawahała się, czy ona wistocie rodziców jej domem być mogła.
Wyglądała ona bardzo biednie. Jedno niewielkie okienko patrzało w tę stronę, ściany czarne były i miejscami pogniłe, dach pogarbiony i miejscami połatany. Ogródek i resztę dziedzińca zasłaniała chata tak, że ich dojrzeć nie mogła.
Stanęła, wahając się, czy ma wnijść.
Niedaleko na piasku bawiło się dwoje dzieci: jedno z nich, starsze, ciekawie czarnemi, cygańskiemi oczyma przyglądało się nadchodzącej.
Albina zbliżyła się do nich.
Chciały uciekać, krzyknęły przerażone — musiała się cofnąć.
Dowiedzieć się od nich nic nie było można.
Szukała oczyma dokoła, gdy kobieta stara, w obdartych łachmanach, z czerwona pijaczki twarzą, z garnkiem w ręku, pokazała się około chaty i wyszła do wrót. Tu, zobaczywszy Albinę, stanęła zaciekawiona.
Żaden z ubogich, których widywała pod kościołami w Warszawie, tak wstrętliwym, tak obrzydliwym się jej nie wydał.
Wzięła też ją za żebraczkę, choć miała przed sobą jedyną sługę Wysockich.
Baba mierzyła ją oczyma zuchwałemi.
Podeszła ku niej nieśmiało Albina i zapytała cicho: czy to był dworek Wysockich?
Gwałtownym ruchem rąk baba jej wskazała dworek i poczęła głową trząść, mrucząc coś tak niewyraźnego, iż dziewczę nic się z tego dowiedzieć nie mogło.
Niebyło więc wątpliwości.
Trwoga jakaś ogarnęła Albinę, musiała zebrać całe swe męztwo, aby mieć siłę iść dalej. Baba, wpuściwszy ją przez wrota, stała i patrzyła ciekawie na idącą, która powolnym krokiem zaczęła się zbliżać do dworku.
Nikogo tu zrazu nie zobaczyła.
Dalej dopiero podszedłszy, na wiosennem słońcu, pod ścianą siedzący, ukazał się jej stary, przygarbiony, na kiju sparty, mężczyzna.
Odziany był w sukmanę długą, prawie tak wyszarzaną, jak ta, którą żebraczka miała na sobie. Nogi poobwiązywane płachtami, grube, jakby napuchłe, mało co okrywały podarte chodaki. Przez rozwartą odzież na piersiach widać było koszulę szarą, zgrzebną, od dawna nie zmienianą.
Twarz żółta, jakby nabrzękła i nalana, miała wyraz cierpienia bardzo dobitny. Usta trzymał mimowolnie otwarte a oczy, obwiedzione czerwonemi powiekami, patrzały zmęczonym wzrokiem, który mało co już widzi. Ręce, na kiju złożone, zapracowane, grube, z kośćmi wydatnemi, drgały z osłabienia.
Widok Albiny uczynił na nim tak osłupiające wrażenie, iż, pomimo jakiegoś przestrachu, ani się podnieść, ani odezwać nie mógł. Po chwili zaczął się oglądać niespokojnie.
Dziewczę stanęło.
Ten straszny żebrak miałżeby być jej ojcem?
Stała niepewna, co pocznie, gdy ze drzwi otwartych dworku naprzód się ukazała głowa starej kobiety, chustą kolorową obwiązana, i wnet wychyliła się cała postać, przygięta, z piersią wpadłą, z twarzą bladą i pomarszczoną; odziana ubogo, w chustce narzuconej na ramiona, i zblakłej, sukiennej spódnicy.
Na bosych nogach miała zdarte trzewiki.
Albinie w głowie się mąciło.
Byli to słudzy, czy rodzice?
Kobieta, zobaczywszy ją, zdziwiona w początku stanęła, obejrzała się na mężczyznę, otarła usta, poprawiła chustkę i zbliżać się zaczęła do stojącej w milczeniu nieznajomej.
Widząc ją tuż przed sobą, witającą nizkim ukłonem, Albina chciała przemówić i poczuła, że jej usta i język zaschły i jakby stwardniały.
— Co pani każe? — odezwała się ochrypłym głosem staruszka, ciekawemi oczyma przypatrując się rzadkiemu tu zjawisku kobiety, ubranej tak dostatnio i wykwintnie.
— To dom państwa Wysockich? — przemówiło dziewczę słabym głosem.
— Jakich państwa? — podchwyciła stara — biedaków Wysockich... ah! tak!
Nazwisko to usłyszawszy, kobieta z widoczną ciekawością przystąpiła krok bliżej.
— Wysocka... — przemówiła Albina.
— Ja jestem Helena Wysocka — odparła kobieta — ja, do usług pani.
Dreszcz przeszedł dziewczę od stóp do głowy, łzy rzuciły się do oczu, które zakryła rękami, przemówić nie mogła.
Zdziwiona i przestraszona staruszka, stała przed nią, jak osłupiała.
Tymczasem Albina zmagała się, aby w sobie wyrobić jakąś siłę.
— Mieliście córkę... — odezwała się.
Nastąpiło milczenie; stara Wysocka, na wspomnienie to, nie mogąc zrozumieć, jakie ono miało znaczenie, odpowiedzieć nie potrafiła...
— Mieliście córkę! — powtórzyła Albina łkając.
— A! tak! tak! paniusiu — zebrała się w końcu na odpowiedź Wysocka. — Pewnie wy nam o niej przynosicie wiadomość... A! my ją już opłakali! Tyle lat... żeby też choć raz nakazali do nas, napisali. Cóż się z nią biedaczką stało? co?
Stara obie ręce załamała jak do modlitwy.
— Paniusiu dobra! powiedz! — dodała. — Co z nią... nie żyje pewnie...
Z za łez spojrzawszy na zmienioną uczuciem twarz matki, Albina, rozpostarła ręce:
— To ja jestem... ja, Albina, córka wasza! — krzyknęła.
Wysocka nie zdawała się rozumieć, ani wierzyć — oczy jej zatrzymały się na dziecku, milczała.
W tem dziewczę rzuciło się jej, płacząc, na szyję...
Siedzący pod chatą, stary Wysocki, widział tylko zdala żonę rozmawiającą, tępy już słuch i oddalenie nie pozwalało mu nic posłyszeć.
Zobaczywszy, że nieznajoma pani ściskać poczęła żonę, przestraszył się. Nie mógł pojąć, kto to był, co się stało. Stracone dziecię nawet mu na myśl nie przychodziło.
Niespokojny poruszać się zaczął, usiłując wstać, ale nogi mu chore i zbrzękłe zakazały, ręce drżały, kij się obsuwał. Przestrach jakiś niewypowiedziany go ogarniał. Chciał krzyknąć na żonę, aby mu w pomoc przyszła, lecz zakrztusił się, nie mogąc wyjąknąć słowa.
Tymczasem stara Wysocka trochę przyszła do siebie. Powtarzała ciągle:
— O Boże! Boże! możeż to być?
Chociaż nawykła znosić wiele, do tego, co ją spotkało, tak mało była przygotowaną, że w głowie poczuła zamęt jakiś i obłęd.
Snem to jej się wydawało. W istocie zawsze marzyła tak, że dziecię powrócone im zostanie, ale je sobie wyobrażała inaczej! Zapomniała o tem, że kilkanaście lat upłynęło od czasu, gdy Albinkę oddali.
Dziewczę zachodziło się od płaczu także, a wzruszenie odejmowało jej prawie przytomność.
Nie rychło, gdy już w końcu stary Wysocki, o ścianę się oparłszy, potrafił podnieść na nogi obrzękłe, i o kiju zbliżyć się ku nim usiłował, Albina, otarłszy zalewające ją łzy, zdobyła się na kilka słów.
— Tak, jestem waszą córką... jestem waszą Albiną.
Właśnie je domawiała, gdy i starzec się przywlókł ku nim i, posłyszawszy je, stanął.
Pomimo wieku i choroby, miał jeszcze więcej od obu kobiet przytomności i mocy nad sobą.
— Albina! — zawołał z wybuchem radości — nasza Albina! O, Jezu! możeż to być?
Córka przystąpiła do niego.
— Tak — poczęła chwytając jego ręce — jestem waszą Albiną.
— Do chaty! — przerwał Wysocki — ja na nogach nie ustoję... chodźmy...
Córka podała mu rękę podtrzymując go; nie mogli mówić; stara matka płakała jeszcze ciągle..
Chata, dobrze nazwana, wistocie niczem innem nie była nad tę przedwieczną budowę pierwotną, w której się wszystko dawniej mieścić musiało. Mała sionka przedzielała ją na dwie połowy nierówne: w lewo była to dawna świetlica większa, gdzie się cały dzień spędzał, ze swym piecem i kominem przed nim, z ławami i stołem w jednym rogu. Tu stały i łóżka przy drugiej ścianie, nędzne, wyleżałe posłania.
Drzwiczki w kącie prowadziły do jedynej komory, ciemnej, chłodnej i za skład tylko służącej...
W prawo z sieni była izba czeladzi i spiżarnia, albo raczej komora znowu o małem okienku, skład, w którym najczęściej składać co niebyło.
W wielkiej izbie... ogołocenie, niedostatek, życie nędzne biło w oczy... Parę obrazków świętych, zabrukanych, wisiało z gromnicami nad łóżkami starych... była to jedyna ozdoba, jedynego cóś, z tego świata trudu i łez myśl wiodącego ku lepszym światom...
Starzy, wprowadziwszy tu dziecię, nie wiedzieli, gdzie je posadzić; wyglądała im tak pańsko... tak dziwnie, tak piękna... że w niej jeszcze córki nie śmieli uczuć...
Wysockiego naprzód potrzeba było odprowadzić do łóżka, na którem on zwykle się mieścił... Matka na rogu ławy posadziła Albinę, nie mogąc od niej oczu oderwać, a sama usadowiła się tuż przy niej... Albina miała czas wzbudzić w sobie męztwo i przyjąć tę straszną rzeczywistość, jaką jej los, w miejsce bardzo skromnych marzeń, narzucał; uczuła obowiązek ulżenia starym...
— Dziwnie się mi wiodło — poczęła — od czasu, jakeście mnie oddali, spodziewając się, że mi tem ocalicie życie. Pieściła w początku przybrana matka, potem... gdy się jej gorzej dziać zaczęło, i mnie nie było dobrze...
Nie chciała Wanczurskiej obwiniać.
— Pracować musiałam... były ciężkie dni... — westchnęła...
— A ta kobieta nigdy nam nawet znać nie dała, że dziecko nasze żyje...
— Byłam jej potrzebną — odezwała się Albina — obawiała się, aby mnie nie odebrano. Dlatego i mnie o was nigdy nie mówiła, ciągle mi wmawiała, że byłam sierotą, że rodziców nie miałam.
— A! niepoczciwa! — krzyknęła Wysocka.
— Dopiero przed śmiercią, zachorowawszy, przyznała mi się do wszystkiego... Umarła ona... a ja...
Matka z nieśmiałością ją ściskać zaczęła. Ojciec się przypatrywał ciekawie.
— Jezu miłosierny! — zawołał — ktoby to powiedział, że taka panna... córką naszą być może! ktoby pomyślał, że my ją to po tylu latach odzyskamy... Jak tu Bogu nie dziękować...
Wysocki zażądał wody. Widok dziecka wlał w niego życie jakieś. Napił się, mówię począł.
— Co my przez te lata przebyliśmy, tego nie wygadać... a jak przecierpieli, to Bóg wie jeden... Szło coraz gorzej, a gorzej. Urodzaju niepamiętam prawdziwego... Żyto jakie takie, to owies chybił, najczęściej obojga ledwie się żąć opłaciło... A chudoba! Jaka ona dawniej była, jaka teraz... kości a skóra! Jeszcze mnie to choróbsko jak wzięno, tak pokoju nie daje i łamie a wali... Doktór przyjedzie, pokiwa głową... co on zna!! Baby też na to rady dać nie umieją...
— A bieda niewysłowiona — dodał — ale Bogu dziękować choć za to, że nas widokiem dziecka pocieszył...
Wysocka zamyślona szepnęła córce:
— Zostawiła ci co ta przybrana matka??
— Tak, jak nic — odparła, wzdychając Albina. — Po śmierci jej zostały tylko ruchomości, a z ich sprzedaży tyle się zebrało, że mi na podróż do was starczyło.
Stara załamała ręce. Zamilkli oboje. Albina pośpieszyła się odezwać.
— Ależ ja pracować mogę, albo przy was, lub gdziekolwiekbądż, bodaj w służbie, i wam jeszcze być pomocą.
— Przy nas? — rozśmiał się, przypatrując się jej, Wysocki. — Po tobie nie widać, moje dziecko, abyś do twardej pracy była stworzoną. Na to innych rąk potrzeba... Szkoda ciebie na prostą dziewkę marnować!!
Mówili jeszcze, gdy posługacz żydek od Mośka nadszedł, niosąc w karczmie pozostawione rzeczy Albiny: tłumok jej niewielki i torebki.
Za nim tuż, pod pozorem dopilnowania go, szedł ciekawy Mosiek, który i dla pana, i dla siebie rad był się dowiedzieć czegoś więcej.
Zobaczywszy go przestępującego próg ich izby, oboje Wysoccy wstali na przywitanie, bo się go obawiali. Byli mu dłużni...
Tym razem arendarz raczył nawet zdjąć czapkę z głowy.
— Przyszedłem pana Piotra powinszować — odezwał się, poufale podchodząc. — Co to się za cud stał? wszak my o waszej córce nie słychali nawet nigdy.
— Bo i myśmy o niej nie wiedzieli! — odparła Wysocka. — Spadła nam, jak z nieba.
Żyd się rozpatrywał dokoła.
— No, a teraz co będzie? — spytał. — Dosyć spojrzeć, żeby powiedzieć, że dla tak pięknej panny tu nie miejsce...
Wysocki, któremu na prostym rozumie nie zbywało, rzekł żywo:
— Pan Bóg dziecko powrócił, to i pomoże, aby się nie zmarnowało.
Mosiek przypatrywał się zapłakanej pannie, chcąc z niej dobyć jakie słowo, ale Albina milczała.
Znalazła się w położeniu tak nieprzewidzianem, że potrzebowała zebrać myśli, aby podołać mu z godnością i nie przynieść z sobą rodzicom zmartwienia, miasto pociechy.
Mosiek, widząc ją milczącą, wdał się w rozmowę cichą z Wysockim... Trwała ona krótką chwilę, bo się prędko wyczerpało to, o czem z sobą mówić mogli. Arendarz wiedział tyle, ile dnia tego dowiedzieć się było podobna. Grzecznie dosyć pożegnał pannę, obiecując jej pomoc swą i protekcję, jeżeliby czego potrzebowała, i odszedł.
Teraz matka dopiero przypomniała sobie, że córka głodną być mogła.
Albina, chociaż w restauracji długie lata przebyła, nie miała najmniejszego o kuchni wyobrażenia. Wanczurska i ona miałyby to sobie za rzecz w najwyższym stopniu uwłaczającą, gdyby własnemi rękami miały coś przyrządzać.
Radaby była matkę wyręczyć, ale musiała się przyznać do swej nieudolności. Stara zaś Wysocka chętnieby najcięższą pracę podjęła, byle było za co ręce zaczepić. Dla niej główną troską było, czem to delikatne dziecię nakarmić. W domu, oprócz krup, omasty, trochę nabiału, kilku jaj, nic nie było. Musiała, dla siebie na wieczerzę ze starym gotując kartofle, Albinie dać to, co się jej najlepszem i najsmaczniejszem wydawało, co tu uchodziło za przysmak świąteczny — jajecznicę.
Stary tymczasem, daleko od żony przytomniejszy umysłem, zaczął się córki rozpytywać o przeszłe jej życie, o tę zagadkową opiekunkę, o wszystko, co ją dotyczeć mogło, a Albina wkrótce potrafiła trafić na ten ton i sposób wyrażania się, któreby ojcu zrozumiałemi były.
Ściskało się jej serce wśród tej rozmowy, która coraz lepiej dawała jej poznać stan rodziców — ciaśniutkie kółko myśli, wśród którego niedostatek, praca i osamotnienie ich trzymały.
Postrzedz jednak mogła rychło z pociechą, że stary niegdyś zapewne więcej wiedział, żył duchem, miał pewne tradycje po rodzicach i pojęcie dosyć żywe, bo rozmowa z nią jakby ze snu go powoli rozbudzała. Znękany odżył przy córce... nawet głos mu się wzmocnił, oczy patrzyły inaczej, czuł się lepiej.
Stara Wysocka tymczasem, której wyręczyć nie było komu, chociaż przysuwała się słuchać rozmowy córki z ojcem, musiała odbiegać co chwila, aby dojrzeć wszystkiego, bo pijaczka baba pociągnęła do karczmy.
Wychodziła w podwórze, wracała, a że się śpieszyła, kaszlała więc mocniej i oddechu jej brakło.
Albina, postrzegłszy to, szepnęła ojcu, że musi jej dopomódz; zrzuciła część swego podróżnego ubrania i zaofiarowała się matce... do roboty.
Wysocka pocałowała ją w czoło, ruszając ramionami.
— Dajże ty mi pokój z tem — rzekła, kaszląc — tyś do tego nie zwykła, a to mój chleb powszedni!!
Łzy jej w oczach stanęły.
— Ani ty, ani ja dziś nie zrobimy wiele, bo i ręce drżą i w głowie się przewraca, ale dlatego z głodu umierać nie trzeba.
Zmierzchać zaczęło, gdy siedli do stołu, ale Albinie wcale się jeść nie chciało. Ukroiła sobie tego chleba czarnego i twardego, którym żyli jej rodzice i dwie łzy zrosiły pierwszy jego kawałek, do ust niesiony.
— O Boże mój — rzekła sobie w duchu — daj mi być im istotnie podporą i pomocą, a nie troską i ciężarem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.