Przez kraj wód, duchów i zwierząt/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Filochowski
Tytuł Przez kraj wód, duchów i zwierząt
Podtytuł Romans podróżniczy
Wydawca Wydawnictwo Bibljoteki Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1926
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
TAJEMNICA WILLI „LUMINOZA“.


Żem poszukiwania swoje rozpoczął od Bałtyku, ściślej: od Sopot, to nie dlatego, bym może miał jakową pewność, lub choćby poszlakę tylko, iż tam właśnie wykryję pięknego zbiega. Boże uchowaj! Logika wyboru Sopot, a nie, dajmy na to, Zakopanego, opierała się na bardzo trudnej skądinąd prototezie:
— A dlaczegóżby mianowicie nie nad morzem, a gdzieś w górach, w Zakopanem, lub w Kosowie?
Jakie były wyniki pierwszej mojej wyprawy, to inna rzecz. Pani Lalki, ma się rozumieć, nie znalazłem. Może to tak się stało przez proste przeoczenie, może gdzieś w ogrodzie pensjonatowym lub w koszu na plaży śliczny dezerter, z duszą pełną goryczy, daremnie oczekuje pogoni? Czy ja wiem, doprawdy...
Tak mi się atoli ułożyły wypadki, że całkiem inne, na miejscu znagła wyrosłe zadania zaprzątnęły mój umysł. Tą sprawą, która z programu mię wytrąciwszy, ucieczkę Lalki na dalszy odsunęła plan, była ponura, najeżona zagadkami, przezemnie zresztą pomyślnie rozwiązanemi, sprawa portretu Marcina Kuleszy. Jakby wyglądało życie w uroczej „Luminozie“, gdyby mądry traf nie mnie powierzył był jej tajemnicę, coby się stało... Zresztą przystępuję do rzeczy.
Wysiadłszy w Sopotach z pociągu, znużony całonocną podróżą, podniecałem nerwy silną dawką kawy, podanej mi w pustych o tej godzinie, rzekłbyś: głuchoniemych salonach Domu Morskiego, gdy oto jakiś dziennik bryznął mi w oczy prowokacyjnym tytułem notatki: „Szuler polski“.
Treść jej tak się przedstawiała:
„Od pewnego czasu na gruncie kasyna w Sopotach grasuje jakiś osobnik, prawdopodobnie z Warszawy, który swojemi manierami, tudzież głośnem po polsku ujadaniem, wśród gości zakładowych żywe wzbudza oburzenie. Łagodną postawę zarządu wobec brutala przypisać należy wysokiej grze, jaką uprawiał barbarzyńca (też moralność! przyp. W. F.), wokół siebie skupiający najzamożniejsze koła cudzoziemców. Wstrętny grubas i wąsacz, w zbyt ciasne, jak na niego, szaty ubrany, miał ohydny zwyczaj ryczeć, niby zarzynany bawół, pił zaś, jak szewc polski, nie szczędząc Niemcom wymysłów, a nawet pogróżek. Aż przyszła wreszcie kryska na matyska. Niezrozumiałe powodzenie w rulecie, jak również podejrzanie niedopasowana odzież Polaka, zwróciły na siebie uwagę policji“.
„Wczoraj wieczorem od wychodzącego z domu gry awanturnika zażądano dowodów osobistych. Gdy mętny gracz nie mógł się wykazać dokumentami, szucmani odstawili go do biura policji, skąd ten nad ranem, jeszcze przed przybyciem komisarza, zbiegł w sposób dotąd bliżej niewytłumaczony. Pan z Polski oczywiście jest szulerem, którego dzielna nasza straż niewątpliwie pochwyci, nim zdąży on przekroczyć granice Wolnego Miasta“.
— Nie obawiaj się, bratku, władz sopockich — mruknąłem. — Jesteś szulerem, a swój swemu krzywdy nie uczyni. W razie ujęcia otrzymasz jeszcze intratne stanowisko krupjera.
Po kawie powlokłem się wzdłuż Alei Północnej, aby poszukać sobie mieszkania.
W pewnej chwili zatrzymał mię ciepły dreszcz na plecach.To o oczy moje otarła się pieszczotliwie tabliczka ze znanemmi (oh, jak dobrze znanem!) imieniem „Willa Luminoza“. Tak, to tutaj przed czterema laty w letnie wieczory... Tak, tak.... Morze, właściwie małe morzątko, balja z wodą, drżało wtedy zlekka od chłodu, ogród pachniał aromatami lata i nocy, a w saloniku, w różowem kolisku lampy, białe ręce przyrządzały dla mnie kawę po brazylijsku... Znany mi tak blisko dom, dom tajemnic, dziś już spłowiałych i nieaktualnych... Ot, biały pałacyk przez ten czas zdążył już zmienić nawet właściciela. Na kracie furtki miedziana tabliczka anonsuje: „January Kuleszak, dr. phil.“,
Kuleszak? Nazwisko to nie jest mi obce z pewnością. Kuleszak, January Kuleszak... Prawda, to ten słynny spekulant z uniwersyteckiem wykształceniem, paskarz krwiożerczy, hjena wojenna, Kuleszak, przedmiot oburzenia opinji, cel pocisków prasy! Więc biała, pełna wspomnień „Luminoza“ w takich się znalazła łapach?!
Stałem długo, grozą porażony. Przechodnie mijali mię, lustrując zaciekawionemi oczyma. Uwagę ich zwracał zapewne przygnębiony wyraz mej twarzy, a może rasowo podróżniczy wygląd: żółte stilpy, szeroki ulster, miękka czapa sportowa, sęk fajki w szczękach, swobodnie trzymana skórzana walizeczka? Coś z boksera i coś z Sherloka Holmesa. All right!
Z oszklonej galerji pałacyku wyskoczył nagle i czyściutko utrzymaną alejką ku mnie podbiegł klasyczny okaz lokaja w rannym negliżu: w niebieskiej kurcie, w białym fartuchu i w białych zamszowych pantoflach.
— Przepraszam, czy nie pan detektyw z Warszawy? — uprzejmie pytał, jednocześnie otwierając zdobioną bronzem furtę.
Zaciągnąłem się mocno dymem, trochę zaskoczony pytaniem.
— Że rola moja w Sopotach, ze względu na Lalkę, trąci mocno detektywnością — w duchu rzecz sobie uświadamiam — to jest tak jasne, jak fakt, iż przybywam z Warszawy.
To też odpowiedź brzmiała mocno i stanowczo:
— Nie omyliłeś się, przyjacielu. Winszuję ci, All right!
Anim się spostrzegł, jak służący ustąpił mi z drogi i z głębokim szacunkiem oznajmił.
— Jaśnie pan wczoraj otrzymał depeszę i czeka.
Jak to się mogło stać, że wszedłem — nie wiem dokładnie. Dość, że wszedłem, co było dla mnie nie mniej oczywiste, jak i to, że zupełnie nie wiedziałem, poco i naco.
Jednak gestem bardzo pewnym siebie, pozwoliłem lokajowi zająć się moją walizą i paltem, sam zaś bez zbytecznych ceremonji, rozsiadłem się w fotelu (hall, tyle wspomnień!),
Przedemną znowu służbiście wyciągnął się fagas.
— Czy wielmożny pan każe sobie podać śniadanie w przygotowanym dla niego pokoju, czy też może w ogrodzie?
— „Aha, to jest bardzo ważny, drugi raz się już powtarzający szczegół informacyjny“ — trzeźwo wyciągłem wnioski — „że jestem kimś, niewątpliwie detektywem, ponadto jeszcze oczekiwanym“.
Miałem już ulec reakcji rozsądku, by wykręciwszy się jakiem pierwszem lepszem głupstwem, przezornie, póki jeszcze czas, zarządzić pospieszną ewakuację obszarów, zajętych przez nieporozumienie, czy też przez bezczelność, już nawet sięgnąłem po okrycie i walizkę, gdy z amfilady pokojów doleciał mię żywy, miękko brzmiący baryton:
— Bardzo się cieszę, wszak pan Rapp, nieprawdaż? Wdzięczny jestem panom, żeście się tak prędko na prośbę moją odezwali...
Długie, dobrze utrzymane palce swobodnie ścisnęły moją dłoń, a w twarz głęboko i rozumnie zajrzały silnemi szkłami przysłonięte, pod Wysokiem czołem osadzone oczy.
A mnie omal fajka z zębów nie wypadła. Jakto! Więc ów szczupły, najwyżej czterdziestoletni gentleman w pyjamie o spokojnych barwach i kroju, ten pogodnie uśmiechnięty klubowiec o gestykulacji celowej, żadną przesadą nie skalanej, pilny uczestnik epoki... O, „Revue scietifique“ w ręku jeszcze trzyma... To ma być Kuleszak, wyklęty wampir Kuleszak, szakal na klęskach żerujący?
Gospodarz tymczasem wprowadził mię do rasowo urządzonej pracowni (tutaj ongi był złoty buduarek!). Znowu niespodzianka! Gabinetowy fortepian dobrej cechy, na półeczce podręcznej Skrjabin, Rachmaninow, Debussy, Rytel, Ravel, Szymanowski, Prokofjew. Z szafy bibljotecznej aż buchnęło świetnemi nazwiskami autorów, przeważnie z niwy sztuk pięknych, filozofji i ekonomji. Na biurku w skromnych angielskich ramkach urodziwa dziewczyna, też ze smakiem dobrana, najwidoczniej do celów reprezentacji. Wszędzie ciepła troska o komfort, poczucie umiaru w wystawie sprzętów, wszędzie zamiłowanie do rzeczy pięknych.

Niebawem już służący wnosi ogromną tacę z całą alchemją rozkoszy, jaką dać może zdrożonemu tułaczowi doskonale w szczegółach sharmonizowane śniadanie. Wionął bukiet barw i aromatów, zaśpiewało srebro i porcelana. Gospodarz (co znaczy świetna tresura towarzyska!), choć niewątpliwie spożył już dziś ranny swój posiłek, mimo to jednak z wdziękiem towarzyszył mi w połykaniu arcydzieł kuchni i cukierni.

Gdy po śniadaniu zadymiły w szczękach naszych faje, Kuleszak zapytał, czy moglibyśmy „przystąpić do rzeczy“.

Nie trudno się domyśleć, że mnie, jako wplątanemu w bezczelną mistyfikację, narazie bez wyjścia, też śpieszno było do zawarcia znajomości z położeniem.

— Sprawa, która zmusiła mię do poproszenia panów o pomoc, w treściwym skrócie tak by się przedstawiała: od paru miesięcy, to jest od czasu, kiedy z wiosną tutaj przeniosłem się na dłuższy pobyt z Zakopanego, willa moja stała się areną zjawisk, nietylko zagadkowych, zagadkowość bowiem może mieć posmaczek nawet pożądany, ale zjawisk przedewszystkiem wysoce nieprzyjemnych. Zgóry nadmieniam, że służba moja, wypróbowanej wierności i innych zalet charakteru, udziału w całej tej historji nie bierze. Zresztą ani lokajowi nie zależy na noszeniu mego fraka, jako, że posiada własny, notabene londyński, ani też kucharzowi, bo i tego pana wyposażyłem w stroje wieczorowe — jest to jedyny sposób zabezpieczenia się przed wspólnotą odzieży. Murzyn — szofer, oraz ogrodnik, wzór religijnego dzikusa, też muszą pozostać po za sferą podejrzeń.
Kuleszak uprzejmie podsunął mi zapałki, poczem mówił dalej:
— Jednakowoż przedmiotem mojego zdenerwowania będzie nie tyle jakieś tam wyciąganie z garderoby fraków i smokingów, które służba rankiem znajduje porozrzucane po hallu, nie drobne kradzieże, czasem połączone z wyważaniem szuflad w biurku...Nie to, panie Rapp. Najprzykrzejszą rzeczą jest atmosfera bezradności, jaka w „Luminozie“ powstała z chwilą, gdy wybitni gdańscy wywiadowcy po bezskutecznych staraniach opuścili mię wreszcie, żadnej nie zbudowawszy hypotezy. Niech pan pomyśli: drzwi wszystkie zamykam na noc sam osobiście, okienice od wewnątrz mają żelazne sztaby i zatrzaski automatyczne, w hallu stale czuwa mój wilk, Kub, a mimo to... Mimo to zrana znajdujemy w domu ślady czyjegoś plądrowania, frak na dywanie zgnieciony, okrycie, o ile w nocy padał deszcz, przemoczone. A obok wymiętych szczegółów stroju — jak gdyby nigdy nic: drzemiący sobie spokojnie Kub! Wobec takiego stanu rzeczy, nie mogąc znaleźć innego wyjścia, postanowiłem „Luminozę“ sprzedać, o czem powiadomione są już stołeczne biura kupna i sprzedaży. Pojmuje pan — nie mogę młodej żony... Za miesiąc mój ślub... Nie mogę żony wprowadzać do domu, w którym na każdym niemal kroku, codziennie wyczuwam czyjąś obcą, nieuchwytną a wybitnie mię lekceważącą obecność.
Dopiero teraz w bardzo karnej twarzy doktora wykryłem ślady troski,
Mój uśmiech natomiast ważył się między ironją a pobłażliwością.
— Taak. Słucham z zajęciem dalszego ciągu informacji.
— Zatem pozbycie się „Luminozy“, Ale oto przed tygodniem, na tym właśnie biurku znajduję kartkę z najwyraźniejszą pogróżką, kartkę, stanowczo mi zabraniającą sprzedaży pałacyku.
— Poproszę pana o ten niesłychanie ważny dla nas dokument — rzekłem, puszczając z nosa iście sherlokowski kłąb dymu.
Po chwili miałem już w palcach trywjalnem pismem na przygodnym świstku skreślony liścik.
—„Ani mi się acan waż o sprzedaży domostwa swego przemyśliwać. Gdybyś wszelako contra woli mojej się postawił i rezydencję sprzedał, wrychle łbem swym baranim a potępieniem duszy za nieposłuszeństwo mi zapłacisz“. Hm... Styl niby trochę tercjarski, pismo aż do granic barbarzyństwa niewyrobione, naiwne, chociaż wyziera zeń, jak również i z tekstu, pewna fantazja, wskazująca, że autorem kartki nie może być kobieta. Tak, w żadnym razie kobieta; ani nikt ze służby — akcenty, widzi pan dobrodziej, jak na lokaja zbyt imperatywne. Sprawa, doktorze, jest niezmiernie zajmująca. A to dla nas dobry znak: jeżeli bowiem już ja się zaciekawię, to...
Rysy moje ułożyły się w wyraz taki, iż leżący pod stołem Kub, podwinąwszy ogon pod siebie, na wszelki wypadek wolał do sąsiedniego przenieść się pokoju.
Gospodarz patrzał we mnie, jak w tęczę.
— Dziękuję panu — rzekł z przejęciem. — Los najwidoczniej mi sprzyja, skoro na moje telegraficznie wysłane zamówienie biuro panów niezwłocznie delegowało najwybitniejszego w Polsce detektywa.
— A zatem — pomyślałem sobie — lada chwila może tu się zjawić prawdziwy Rapp, Wtedy zaś co?
Przyznam się, że zapytanko to ściągnęło mi trochę skórę na grzbiecie.
— „Jakto, co wtedy? — dodaję sobie otuchy. — Jeżeliby przyjechał Rapp, to przedewszystkiem każę go, jako oszusta, aresztować, a sam niezwłocznie uczynię właściwy ze swych nóg użytek“.
— Chciałem obejrzeć dom z zewnątrz i z wewnątrz — oświadczem z zawodową powagą, zupełnie już uspokojony. — Przy tej okazji zbadam też i zamki.
Kiedy gospodarz zaofiarował mi się za przewodnika, (o, szczęśliwe ongi noce Luminozy!), podziękowałem mu z pobłażliwym uśmiechem.
— Doktorze, rozkład wszystkich domów w Europie znam na pamięć...
I ku zdumieniu Kuleszaka sam oprowadziłem go po jego pałacyku, pokazałem wszystkie skrytki w murze i nawet drzwi potajemne z pomarańczowej sypialni do ogrodu.
— Pan jest żywem wcieleniem legendy o Holmsie! — entuzjastycznie zawołał pan January, ściskając ręce moje. —Powinien pan opływać w zaszczyty i bogactwa!
— Słusznie, powinienem — skromnie odrzeknę, podziwiając w swym rozmówcy rzadko spotykaną cnotę szybkiego oceniania wartości.
A pod adresem prawdziwego Rappa, która może w tej chwili kur jerem pędzi z Warszawy do Gdańska, pomyślałem:
— Strzeż się, niedołęgo! Nic mnie już zaufania kuleszakowego nie pozbawi!
Chociaż dokładnie przeprowadzone oględziny pałacyku żadnej mi narazie nie podsunęły hypotezy, jednak postawa moja nabierała coraz większej pewności siebie. Uczenie badając przypadkowe skazy na ramie okiennej, lub opukując podłogi, tudzież ściany, uśmiechałem się albo z kolei marszczyłem brwi. Z braku właściwych przyrządów, których w dziennikarskiej walizeczce juści że niktby nie znalazł, umiejętnie posiłkowałem się szkiełkiem od zegarka i pilniczkiem od paznokci, przyczem w analizach chemicznych („biokryminologiczna reakcja Rappa“) nieocenione usługi oddawał mi eliksir do zębów, oraz intrygująco opakowany słoiczek z Cascariną. Energicznym zabiegom wywiadowcy z przyzwoitej odległości przyglądała się służba z lokajem na czele, podczas gdy pan ich, snąć dumny z roli doktora Wattsona, niósł za mną lampkę elektryczną i najnowszej konstrukcji aparat do zdejmowania odcisków daktyloskopijnych (Rappograf III, recte: metalowe pudełko do gilletki). Wrażenie, jakie przyjazd mój uczynił w drobnem społeczeństwie Luminozy, najdobitniej świadczyło, że sprawki nieuchwytnego strojnisia rzeczywiście wszystkim już stanęły kością w gardle.
Po ukończeniu oględzin, kiedym siadł sobie w ogrodzie, by w samotności pomyśleć nad dalszym ciągiem położenia, z ulicy przez furtkę wpadł na rowerze boy ze znaczkiem telegrafu na czapce.
— Do pana Kuleszaka telegram z Warszawy — pośpiesznie zawołał, biorąc mię widać za domownika.
Przeczuciem tknięty, rozrywam papierową pieczątkę. To biuro wywiadowcze „Omen“ donosiło, że detektyw Rapp spóźnił się z ostatniej delegacji do Krakowa, przybędzie więc do Sopot dopiero jutro rano,
— Doskonale — rzekłem sobie, i nic o przejętej depeszy nie wspominając adresatowi, telegraficznie pchnąłem biuru wywiadomczemu następującą dyspozycję:
— „Sprawa wyjaśniona. Zamówienie na detektywa cofam. Kuleszak“,
Chwiejny i grząski dotąd pod memi stopami grunt nabrał spoistości skały,


Po wystawnym naprawdę obiedzie (świetny pomysł: rydzyki smażone na rokforze, gołąbki na zimno z kawiorem!), czarną kawę po beduińsku podano nam w hallu. Parę zbroić stalowych w rogach, łby łosie i żubrze pod sufitem, a naprzeciwko nas dwa lśniące werniksem płótna w złoconych, dość niezdarnych zresztą ramach. Z jednego portretu patrzył na mnie pierwotnie wykonany naturalnej wielkości szlachciura w kontuszu i przy karabeli, brzuchacz i żarłok widać niebyłe jaki, obok zaś, w drugiej parze ram, tych samych rozmiarów wysuszona jejmość o rysach, na których widok dostawało się kołki w dołku. Zresztą — typowe stadło szaraczków, pewnie dorobkiewiczów, na zamówienie odmalowanych ongi przez bazgracza z miasta wojewódzkiego.
— „Martinus Kuleszak, nobilis terrae Nurrensis, dominus de Modzele — Wypychy, miles fortis fortium, fundator benignus eclesiae St.Eliżabietae“ — toczył się u spodu obrazu ciężkim pismem i haniebną łaciną nagreźmolony napis, prawdopodobnie ręką samego imci pana Marcina.
Pod niewiastą upiornej urody napis był dość niezręcznie świeżą jeszcze farbą zamalowany.
Kiedym tak z uprzejmym uśmiechem przyglądał się przodkom gospodarza, ten zerwał się z fotela i, z ponsem na bladych zazwyczaj policzkach, stał nieruchomo, rzekłbyś: posąg zawstydzenia. Wyraz twarzy jego obecnie był bojaźliwy, jakby zakrzepły.
A ja ten nagły wybuch zrozumiałem: wierząc w moje zdolności widzenia rzeczy ukrytych, Kuleszak wolał poddać się odazu, gotów do skruchy i wyjaśnień.
— Cóż... — tłumaczył się półgłosem. — Sam pochodzę z mieszczan, narzeczona moja z jeszcze niższej sfery, cóż więc dziwnego, że zachciało się jej genealogji? Słabostka ludzka, drobny defekcik istoty bardzo zresztą kulturalnej i wykształconej. Ale że przed panem nic doprawdy się nie ukryje!
— „Sameś się bratku wygadał“ — stwierdzam potajemnie. —„W takim razie trzeba uważniej się przyjrzeć konterfektom przodków“.
Jakoż niebawem uderzyła mię wzmożona odległość ostatniej litery nazwiska (Kulesza-K), litery bardzo pozatem podejrzanego pochodzenia: świeżość jej barwy, oraz kształt stanowczo odmienny kazały przypuszczać, że to fatalne „K“ dosztukowano do nazwiska znaczne później, Uporczywsze spojrzenie, rzucone na portret damy, wydobyło z pod warstwy farby schowany dyskretnie wyraz „Kuleszyna”. Że odmianę żeńską nazwiska Kuleszów w zwartym szyku innych słów trudno było przerobić na „Kuleszakowa“, przeto sztucznie dopasowany potomek uznał za najwłaściwsze skasować cały tekst wraz ze wszystkiemi tytułami dziedziczki.
— Swoją drogą — rzekł gospodarz, trochę już ze wstydu ochłonąwszy — tyle to mnie, wie pan, kosztowało energji, by znaleźć podobizny, które nadawałyby się do dokonania wiadomej już panu operacji heraldycznej, tyle energji i zachodów, że można się było całkiem szczerze do państwa Kuleszaków... Pardon! Kuleszów, przywiązać...
Według słów doktora, portrety znaleziono w jakimś oddawna nieczynnym klasztorze, już nawet przeznaczonem do rozbiórki. I oto pewnego poranku państwo Kuleszowie z napoły zrujnowanego strychu w b. klasztorze ostentacyjnie wjechali do hallu „Luminozy“, jako jej ozdoba, a po drobnych przeróbkach w tekście — jako czcigodny dokument szlachectwa familji Kuleszaków.
— Ów nocami po pałacu harcujący nicpoń — z zakłopotaniem bąknął właściciel willi — w złośliwości swej taki jest nieopanowany, że często dosyć pozwala sobie na głupi żart wyskrobywania z portretu tej właśnie litery „K“, co nie może pozostać bez wpływu na całość dzieła, zwłaszcza iż ja konsekwentnie muszę brakującą literę od czasu do czasu dorabiać...
— A czyni to doktór — przerwę mu domyślnie — z poczucia harmonji, poczucia tak wspaniale wyhodowanego, że aż mię ono, wyznam szczerze, w głęboki wprowadza podziw.
Gospodarz uśmiechnął się i rzekł:
— Pojmuję pańskie zdziwienie: zbyt daleko odszedłem od utartego powszechnie typu nouveauriche’a, a nazwisko moje zbyt było w opinji poniewierane, by mógł pan wizerunek Kuleszaka wyobrazić sobie takim, jakim jest w rzeczywistości. Cóż, majątku rzeczywiście dorobiłem się znacznego, osiągnąłem go jednak dlatego tylko, że czasu wstrząśnień i klęsk społecznych ktoś nawet w sferze interesów musi się wybić. Więc czemuż to ja nie miałem być tym wybrańcem kalkulacji i konjunktur? Tego nie zrozumiała instynktami powodowana opinja mas, nie zrozumiał też socjalistyczny „Grzechotnik“, mimo moją szczerą dla jego kierunku sympatję...
Widząc niedowierzający gest słuchacza, doktór zawołał porywczo:
— Kto jak kto, ale przedewszystkiem chyba ja najlepszym jestem materjałem na wyznawcę Marksa; jako człowiek już niezainteresowany w wywłaszczaniu innych, jako ten, który dorobiwszy się majątku na nędzy klas najuboższych, najlepiej zdaję sobie sprawę z tego, co to jest prawdziwa nędza.,.
Głos Januarego Kuleszaka załamał się. Świetnie zazwyczaj opanowana jego twarz ścignęła się w wyraz niemal apostolskiego uduchowienia, W tej chwili ten wytworny paskarz, a zarazem gorący stronnik wydziedziczonych, wzbudził we mnie coś znacznie więcej niż podziw: szacunek.
Wieczorem, sprawdziwszy osobiście, czy wszystkie drzwi, okna i kanały na wszystkie są rygle i zasuwy pozamykane, udałem się na spoczynek do pokoju, od strony ulicy przylegającego do hallu, poczem łżedetektyw Rapp, marząc o szalonej przeszłości „Luminozy“, rewolwer wsadził pod poduszkę i prawie natychmiast dziko sobie chrapnął.
Jak przystało na czujnego wywiadowcę, chrapał aż do rana.

Chrapał do czasu, kiedy go zbudziło gwałtowne wtargnięcie Kuleszaka. W rękach gospodarza, aż nadto widocznie wzburzonego, powiewało palto. Ni mniej ni więcej, tylko zwykłe gabardinowe palto.
— Oszaleć można, doprawdy! — wykrzykiwał. — Czy nic pan nie słyszał? Wyobraź pan sobie, zamki wszystkie w porządku, pies w hallu drzemie, a mimo to w przedpokoju zamiast mego okrycia, które nocą w sposób niewytłumaczony wyfrunęło, znajduję ten oto obcy, żałośnie wymięty łach!
Zerwałem się z łoża i, chcąc ukryć lekkie zmieszanie, zrozumiałe wobec kompromitującego snu detektywa, strzeliłem wesołym śmiechem:
— Doskonale, wiedziałem, że tak się stanie. Akcja rozwija się wzorowo. Doktorze możemy sobie powinszować, jesteśmy bowiem na najlepszej drodze. Nocny marek...
— Czyżby przez pana schwytany? — w przedwczesnem olśnieniu przerwał mi Kuleszak.
— Prawie — uroczyście mu odpowiadam. — Prawie że schwytany, ponieważ nocna wizyta jego w tym domu jest teraz dla mnie faktem, nie ulegającym już dyskusji, A taka pewność, parbleu, dla dalszego ciągu naszych prac ma niesłychanie doniosłe znaczenie. Pozwoli pan, że jeszcze raz pogratulują mu mojej w „Luminozie“ obecności.
Gdy zawiedziony trochę Kuleszak w milczeniu opuścił pokój, zarządziłem odrazu staranną rewizję cudownie wwianego do hallu okrycia. Oględziny dały łup niepośledni: w jednej kieszeni znalazłem ogromnych rozmiarów rękawiczki ze stemplem firmy „Bachst Gebrüder, Berlin W.”, w drugiej pomiętoszony bilet wejścia do sopockiego domu gry — z datą wczorajszą.
Pogrążyłem się w myślach.
— Jeżeli pałac... Zastanówmy się nad tem... Jeżeli willa była na wszystkie zamki przezemnie osobiście zamknięta, że mucha zzewnątrz tu by się dostała, a mimo to ktoś nieznajomy bezwarunkowo po domu się szwendał... Tak, i to ktoś taki, co w chwili zamykania drzwi i okien musiał być już w „Luminozie“, Niewątpliwie. Że jednak ani Kuleszak, ani służba, od której oddzieliliśmy się na noc alarmującemi dzwonkami, ani ja, ani chyba pies... Tak, zachowanie się wilka, jego spokój, świadczyły by, iż tajemniczy gość nie jest bądź co bądź osobą obcą. Ciekawe, jako żywo...
Mózg mój zatętnił szaloną pracą.
Po śniadaniu, notabene poematycznem (konfitura z ananasów i skórek pomarańczowych na rumie, z odrobiną wanilji. Paluszki lizuszki!); więc po śniadaniu, kiedym w hallu ćmił swego petersena, przez otwarte drzwi spoglądając w soczysty ogród, w których szemrał przelotny deszcz, to znów na kartkę... Trudno, wygadałem się: dziś rano z pod poduszki wypadł napewno do mnie adresowany liścik — „Szukaj, szukaj, może znajdziesz, a jak znajdzesz, to nie wypuść”. To samo, co na kuleszakowej kartce z pogróżkami, pismo ordynarne, naiwne, ale nie pozbawione fantazji.
Zamyślony mój wzrok, ślizgając się po przestrzeni, zwarł się niechcący z tekstem na portrecie Marcina Kuleszy.
Na głowie mojej wtedy odbyła się jedyna w swoim rodzaju parada: wszystkie włosy, jak jeden mąż, z wrażenia stanęły. Niczem nieliczni, przy życiu pozostali żołnierze na rewji po bardzo ciężkiej bitwie. Stanęły i stoją.
— Nie może być! — szepcę zbielałemi wargami.
Pismo sprawdzam jeszcze raz, poczem z walizki, nic nikomu nie mówiąc, wyjmuję nieodstępnego kodaczka.
Sporządzenie zdjęcia z obrazu, wywołanie kliszy, odbitka, wysuszenie jej — wszystko to było dla mnie dziełem niespełna dwudziestu minut.
Z „przywianem” paltem i fotografją czemprędzej biegnę do domu gry.
Okrycie panowie szatni poznali odrazu. Za odniesienie zguby złożono mi podziękowanie, ale jak to zwykle w razie zamiany bywa, o zwróceniu drugiej stronie okrycia mowy nie było. Oryginalny ulster Kuleszaka padł ofiarą niewzruszonych praw szatni publicznej.
— Czy znacie tego jegomości? — pytam woźnych, pokazując im oblicze z przed chwilą wykonanej fotografji,
— Ah! — ucieszyli się tamci. — Wszakżeż to ten sam zawalidroga, którego policja znowu chciała aresztować, i który, uciekając, zabrał cudze palto.
Po plecach przeszły mi ciarki.
Teraz żadnych już nie było wątpliwości, kto właścicielowi „Luminozy“ przyczynił tyle trosk i obaw.
— A więc to jest „szuler polski” z notatki dziennika hakatystycznego! — mruknąłem zadowolony z wyniku dochodzeń. — Ale też gracz wytrwały, co się zowie! Od ruletki nawet policja niemoże go wypłoszyć!

Kuleszak, któremu narazie nic o swoich odkryciach nie wspomniałem, z pewnym sceptycyzmem wziął się do wykonywania moich zeleceń. Posłuszy wskazówkom, kazał portret przodka zdjąć, a nawet osobiście pomógł mi w dokładnem opukaniu ram.
Koło czwartej po południu jeszcze raz miałem możność złożenia powinszować swojej wyobraźni śledczej: z ramy malowidła wysunął się i na podłogę spadł mocno już przez wilgoć nadwerężony pergamin.
Po godzinie wysiłków udało mi się wreszcie odcyfrować ten jedyny w swoim rodzaju zabytek wiedzy tajemnej, a jednocześnie obrazek obyczajów wieku, nagreźmolony zresztą w jakimś okropnym polsko-łacińskim żargonie.
W tłumaczeniu na język bardziej do naszego zbliżony, przy zachowaniu wszakże charakterystyczniejszych właściwości stylu, otrzymaliśmy skrypt treści następującej:
„Niechby ogień piekielny wchłonął wreszcie ogniotrwałego Belzebuba i niepoprawne sługi jego. Amen.
„Ja, Gracjan Bujanek, w służbie zakonnej brat Nikodem, takie oto gwoli skrusze składam oświadczenie:
„Szlachcic Marcin Kulesza, dzierżawca, a później dziedzic na Modzelach-Wypychach w pariji Zaremby— Kościelne, ten ci sam Kulesza, co to się na dostawach świń dla pospolitego ruszenia pańskiej dorobił fortuny, nie mogąc nijak pozbyć się magnifiki swojej, jak mówią: niźli cholera w pożyciu cięższej, a pomysłów złośliwych pełnej, sprzągł się z wiedźmą, rozpaczą niebylejaką zdjęty, i babę swoją za pomocą trucizny djabłu bezzwrotnie a bezinteresownie podarował. W czarach zasmakowawszy odrazu, zawarł ci pakt z Belzebubem, który Anno Domini 1627 trzysta lat żywota Marcinowi Kuleszy zawarował wzamian za jego plugawą duszę. W on czas i mnie, Gracjana Bujanka, pomocnika bakałarzowego z Zambrowa, skusiwszy, Kulesza sekretarzem swoim, powiernikiem i laborantem w niecnej, a bardzo zajmującej i dochodowej robocie medyka i czarodzieja uczynił nieszczęśliwie...
„Ale niezbadane są wyroki Opatrzności. Czarodziej Kulesza, przeklinany od narodu chrześcijańskiego w całej djecezji, udał się kiedyś na Horyń, gdzie się miał odbyć synod wszelakiego djabelstwa, medycyny i czarownictwa z całej Rzplitej. Jak ci na ten synod pan mój pojechał samotrzeć z dwoma giermkami, to więcej już nie wrócił. Poszła wśród narodu gadka, że święta ziemia, rozstąpiwszy się, cały zjazd czarodziejów i aptekarzy do piekieł zabrała.
„Ale oto kiedyś, pod nieobecność panową, kiedym dla kowalichy warzył zioła, co mężowi jej miały w członki wychudłe i w krew już obojętną gorącości wlać miłosnej, nagle ukazał mi się duch mojego mistrza. W kociołku miedzianym kipiał właśnie odwar z moczypyszczka, żonowyjki, córkowietru, i nosowtyka, miałem już ten rosół tajemny zaprawiać nietoperzowym pomiotem, o nowiu na dachu synagogi zbieranym, kiedy w ciemności przemówił Kulesza. „Cóż ci się stało, panie, iże dotąd ciebie niemasz?“ — pytam. A on, smętek mając na licu, rzekł żałośnie: „Mówiłem ci, psubracie, żeby zamiast pomiotu nietoperzowego, co tyle kosztuje zachodu, dla pospólstwa kłaść do waru tartej krowianki albo i owczego bobu. Widzę, że nie tęgi z ciebie aptekarz, durny ty kapcanie i cudzego mienia trwonicielu”. To tak do mnie przemawiał nieboszczyk mój pan.
„A potem wyznał dzieje swej śmierci. Na jaw wyszło, że podbuntowany przez duchowieństwo naród, z chorągwi i obrazów mnogością niezmierną otoczył Łysą na Horyniu Górę w ten czas, kiedy tam się synod farmazonów odbywał i pojmawszy wszystkie naradniki, jednych na stosie, innych dla odmiany na palu, a co jeszcze inszych to wprost w rzece potracił. I na nic nie przydało się przyzywanie sił szatanowych, jako że narodowi popy w obleczeniach i z wodą święconą przywodziły, śpiewem nabożnym odsiecz belzebubową odpędzając.
„Tak ci też zginął w ogniu do cna i sam pan Marcin Kulesza. Aliści wierny umowie djabeł, nie mogąc wskrzesić wyklętych przez księdza popiołów, istność czarodzieja w obraz jego na czas paktu wcielił, aby mistrz mógł choć od północy do zarania po świecie jak zechce baraszkować.
„To mi ujawniwszy, zażądał, aby portretu jego przed wypadkiem strzec, i gdzie do jakiegoś wesołego miasta, choćby do samej Łomży, co jest po Rzymie i Warszawie najcudownieszym grodem, nie zwlekając przenieść, aby jaknajrychlej można było zacząć pożądane hulanki. Kazał mi przytem apteki pilnować a dochody wcieleniu jego dawać na zabawy. Ja wszelako strachem Bożym i trochę chciwością zdjęty, pospiesznie aptekę mistrza wraz z regestrem tajemnic lekarskich sprzedałem, portret na poświęconym stryszku klasztornym umieściłem, ażeby piekielnik nie mógł z ram wyjrzeć na swobodne życie, a sam, pieniąchy wziąwszy ze sobą, do zakonu na pokutę za grzech czarownictwa i sprzedaży cudzego mienia na miesięcy sześć poszedłem dobrowolnie.
„Skrucha moja tak szczera była, żem setną część uzyskanego funduszu oddał na poświęcanie co czas pewien obrazu Kuleszy, a na znak, iż naprawdę zrywam z magią nieczystą, medycyną i aptekarstwem, przed wstąpieniem jeszcze do zakonu, gwoli wyrzeczenia się z djabiem stosunków, podkowę na progu domu swojego posmarowałem zmazą czarnego barana i przez nos wilczym głosem w przetak ze zmielonym grochem trzy razy po trzy zawyłem, trzy piórka z kurzego ogona olejem szalejowym podlawszy, mysią krwią nakleiłem w oborze na osmaloną dymem jałowcowym korę osikową, co jak wszystkim doktorom i lekarstwiarzom wiadomo, szatana w szczególną wtrąca wścieklicę (a i na porost włosów, z dodaniem jeno karaluchowego miodu, bardzo dobrze czyni).
„Dla przestrogi innych, spisał podczas sześciomiesięcznej pokuty w klasztorze brat Nikodem, a po dobrowolnej pokucie znowu Gracjan Bujanek, tylko już lekarz nie parobkujący, lecz samodzielny i właściciel zajazdu z wyszynkiem najlepszych win, oraz miodów w Zambrowie,
„Uwaga: osiem izb dla przyjezdnych, kuchnia czynna w dzień i w nocy, ceny umiarkowane. Na miejscu maść zabezpieczająca od ran, krople na womity, bardzo użyteczne po cięższem wypiciu, i plaster od wszelkich słabości. Amen”.
—No, no, no — bąknął Kuleszak zadumany, gdym mu sprezentował tekst pergaminu. — Udał mi się przodek, niema co mówić. Ale i prababce dobrodziejce też nic do zarzucenia mieć nie mogę. Patrzcie państwo, ktoby to powiedział...
Bystro spojrzał na mnie, a ze spojrzenia nie trudno było wywnioskować, że sytuację rozumie dostatecznie.
— A teraz co? — poprzez kłęby dymu tytuniowego padło niewiarą tchnące zapytanie.
Nie mniej jednak bez protestu i zastrzeżeń oddał się do dalszej dyspozycji.
Zawezwany z sąsiedniej willi malarz za sowite zresztą honorarjum zmierzył metrem jejmość panią, poczem sporządził dwie z papieru wycięte jej sylwety, z których jedną na poczekaniu tak zgrabnie powlókł farbami, że zdawało się, iż to leży na dywanie wyjęta z tła obrazu dokuczliwa żona czarownika. Rysy uchwycone były wybornie, a wyraz! Istna wiedźma ze świderkami spojrzeń pod haczykowatym nosem.
— Obecnie do godziny pół do drugiej zarządzam przerwę wypoczynkową — oświadczam gospodarzowi, do swego pokoju przenosząc obie wycinanki, z których, raz jeszcze nadmienię, jedna była podmalowana.
Gdy nadszedł wieczór, po lekkiej kolacji udaliśmy się na spoczynek, budziki nastawiwszy na pierwszą i pół.
Nie mogę powiedzieć, by trema, która trzęsła Kuleszakiem, i mnie w końcu się nie udzieliła.
Bądź co bądź czekało nas jedyne w swoim rodzaju widowisko.
Jak nietrudno się domyśleć, sen mój był mocniejszy od alarmów zegara. Zbudziło mię dobiero rozpaczliwe szarpnięcie.
Niechętnie otwieram zaspane oczy. Koło mnie stoi ze świecą w ręku Kuleszak, starannie ubrany, jak gdyby nie kładł się zupełnie. Blady jest bardzo, szczęki mu dzwonią w rytmie przerażenia. Wargi suche i szare, gdyby popiół.
Człowieka o takim wyglądzie nie śmiałem o nic pytać, by samemu nie ulec sugestji strachu. Narzuciwszy na siebie coś nie coś, wybiegam z pokoju i odrazu, nim jeszcze pierwszy rzut oka obiegł wnętrze hallu, przekręcam zapalacz lamp. Niechaj przedewszystkiem światło z kątów mroki wypłoszy, niechaj gra cieniów nie truje podnieconej wyobraźni.
Zawieszony u sufitu staroświecki pająk lunął dobrocznnie światłem. Dopiero wtedy spojrzałem.
Jakiegoż wysiłku wymagało odemnie zapanowanie nad odruchami lęku! Odemnie, który tak trzeźwo ze splotu tajemnic tajemnicę podstępnego przodka wysupłał!
Na dywanie w haniebnym nieładzie leżał podniszczony kontusz, buty czerwone z cholewami, kołpak bobrowy, karabela i bardzo już nieświeża bielizna. Rozciągnięty obok wilk, Kub, nie poruszając się z miejsca, powitał nas życzliwem postukiem ogona o podłogę. Jak gdyby porozrzucane łachy należały do kogoś, kto jest w doskonałej z psem komitywie. Wmurowana w ścianę wielka szafa z garderobą i bielizną otwarta była naoścież, niewątpliwie wytrychem.
A portret?... To właśnie zjawisko najodporniejszemi wstrząsnęłoby nerwami.
W ramach obrazu nie było już Kuleszy. Nie było nikogo. Na ciemnem tle pozostał kontur, niepokryta farbą sylweta. Rzekłbyś: imć pan Kulesza z portretu wyskoczył i poszedł sobie gdzieś w życie, w rzeczywistość.
Zegary wydzwoniły drugą. W głębiach nocy odezwał się czujny kur, milczący strażnik godzin, w ciągu których po świecie swobodnie chadza tajemnica.
— Doktorze, nie mamy ani chwili do stracenia! — wołam, ciągnąc ze swego pokoju dwie z wieczora przygotowane wycinanki.
Jedną z nich, bezbarwną, zajął się Kuleszak, i zgodnie z mojemi wskazówkami, zakleił nią panią Kuleszynę. Drugi egzemplarz, ten z podobizną jędzy, osobiście nakleiłem na obraz pana Marcina, tuż obok pustego obecnie miejsca, obok zarysu, w którym za dnia stoi czarownik. Zmiana owa takie robiła wrażenie, jak gdyby pani Kuleszyna, oddzieliwszy się od swego portretu, przeniosła się do ram męża.
— A teraz co? — niepewnie spytał gospodarz, gdyśmy już skończyli pomyślnie z naklejkami. Dałem mu znak milczenia, poczem uzbojeni w silne latarki elektryczne, stanęliśmy w głębi pracowni, przylegającej do hallu.
Zachmurzony świt przesiewał pierwsze wrażenie brzasku, lekkie jeszcze i nieuchwytne, kiedy w przedpokoju zazgrzytał w zatrzasku klucz... W odpowiedzi na to na dywanie hallu coś się poruszyłoi z mruknięciem zadowolenia leniwie powlokło do drzwi. To przechera, Kub, poszedł przywitać się z nocną plagą „Luminozy“. Widać znał Kuleszę z obrazu i uważał go za domownika.
Wokół tak było cicho, że ostrożnie skradający się gość mógł chyba usłyszeć bicie naszych, to jest mego i Kuleszaka, serc. Od czasu do czasu tylko skrzypnęła podłoga lub zadźwięczało na etażerkach stare szkło. Niedaleko siebie poczuliśmy czyjąś w najwyższym stopniu denerwującą obecność. Za chwilę dobiegło nas stłumione ziewnięcie i niedyskretny pisk szafy.
Łokciem dałem Kuleszakowi sygnał i po chwili z gabinetu prosto w hall strzeliły dwie silne smugi światła.
Tam zaś, jak zwierzę w zasadzce, miotać się zaczął napoły oślepiony blaskiem ludzki kształt. Niezręcznie zasłaniając się od światła, opadał na dywan, by roztrzęsionemi rękoma bezładnie przebierać w porzuconych na dywanie łachach.
Gdyśmy weszli do hallu, wciąż ścigając jeńca potokami światła, gospodarz przekręcił w ścianie zapalacze. Z pająków i bocznych lamp buchnęło ciepłą, równą jaśnią,
Odwrócona od nas plecami ofiara mojej intuicji detektywnej zrezygnowała już snąć ze zmiany kostjumu i, nie widząc dla siebie innego wyjścia, z szalonym impetem podskoczyła do ram portretu.
Ale oto jeniec nasz, nie dematerializując się, z okrzykiem trwogi i wściekłości odskoczył na środek hallu,
— Tu ci się, gadzino, zachciało! — ryknął, zaciskając pięści.
Potem ku nam się zwrócił, odrazu obłaskawiony, wąsacz, grubas, wykapany pan Marcin Kulesza, sławny lekarz-czarodziej i dobrotliwy fundator kościoła św. Elżbiety w Zarębach. Z pod palta, dziś z kolei mego, wyjrzał gors koszuli i poły fraka. —
— Proszę — mówię, gestem zachęcając go do skoczenia w tło obrazu. — Niechaj waszmość pan bez ceregieli pozwoli do najmilszej małżonki!
Ale tamten z pod wąsów wyszczerzył kły.
— Psa waćpan nie posłałbyś do niej na męża — odburknął, lewą ręką wyczyniwszy znak jakowyś, najprawdopodobniej magiczny.
Że był to w samej rzeczy zew tajemny, przekonaliśmy się niezwłocznie.
W kącie bowiem ni stąd ni zowąd stanął ktoś bardzo mizerny i senny. Za śpiczastem uchem pióro, w rękach plik papierów, a na piersi komandorska wstążka orderu „Pro inferno et Satana”.
— Jestem — bladym głosem oznajmił przybysz. — O cóż chodzi, do kroćset aniołów niebieskich! Prędzej, bo umieram ze znużenia.
Szlachcic z rozpaczą pochwycił go za połę surduta.
— Komandorze, jeszcze nieczystsze niż ty sam siły zamknęły mi dostęp do portretu. Z tą potworą, która mi życie obmierziwszy, w twoje mię wreszcie wtrąciła objęcia, z tą córką węża i krokodylicy, za nic w jednym rzędzie nie stanę. Chociaż jeszcze rok z górą żywota mi się należy, niewyzyskanego dzięki temu hyclowi Bojankowi, który mię święconą wodą w świętem miejscu przez cały prawie czas przetrzymał, mimo to wolę twój kociołek przez wiekuistość, niźli tydzień z tą potworą sąsiedztwa!
Wezwany dygnitarz pogardliwie chwiał głową.
— Cóż pan myślisz, że ja do piekła zabierać mam byle kogo? Zwłaszcza gdy smoła taka jest droga, gdy ogromna podaż dusz daje mi wyjątkową wprost możność przebiarania w towarze, ja wpuścić mam do siebie głupca, który grywa w kasynie sopockiem? Nie, mój przyjacielu, uroczyście się ciebie zrzekam.
— Nie masz prawa się zrzekać! ryknął Kulesza.
— Skoroś duszę moją kupił, to ją sobie zabieraj. Nie wprowadzaj pan do kupiectwa metod bolszewickich. Cóż, że grywam? Bom głupi, wiem. Cóż, żem głupi, gdy nigdzie nie powiedziano, że do piekieł dostęp mają tylko genjusze. Przykładem ty, który głupiemi tranzakcjami podrywasz powagę Belzebuba.
Słuszność była po stronie szlachcica, to też djabeł, trochę skonfundowany, zamilkł.
— Pardon, komandorze — odezwę się uprzejmie. — Czy firma panów w dalszym ciągu skupuje dusze? Jeżeli tak, to jaki jest dzisiaj kurs, dajmy na to, literatów i dziennikarzy?
— Ci nie są nawet notowani — rzecze komandor — jako z natury rzeczy znajdujący się w naszej ewidencji. A zresztą, kochany panie, o ile wiem, to wyście już zostali zakontraktowani przez wydawców. W handu trzeba być lojalnym: na dwie strony układać się nie należy, zwłaszcza gdy strony są sobie pokrewne.
Teraz z kolei ja djabłu przyznać musiałem słuszność.
— A powiedz mi pan — spytał szlachcica Kuleszak, — Powiedz mi, czemuś tak energicznie wzbraniał mi sprzedaży „Luminozy?“
Pan Marcin w zakłopotaniu kręcił wąsa.
— Bo gdybyś pan tu chałupę sprzedał, tobyś i obraz mój do jenszych miast wywiózł, co odcięłoby mnie od domu gry. Przykro mi do takiej głupoty się przyznać, ale tak jest. To wszystko przez moją magnifikę: rozum mi splątała, przewróciła życie do góry nogami, I taki mię zapał do hazardu wziął, że myślę sobie, niechaj mi już tam na portrecie nazwisko moje szlacheckie na mieszczańskie przerabiają, bylem tylko reszty żywota dokonał w ulubionych rozrywkach.
Kuleszak nagle zaczął przyglądać się swym paznokciom. Gdym ku niemu zerknął ostrożnie, widziałem, jak jego blada twarz zapłonęła gorącym rumieńcem.
Chcąc rozmowę na inne skierować tematy, półgłosem nagabnąłem komandora:
— Nie powinien pan odmawiać Kuleszy. Sam widzisz, że jest niespełna rozumu.
Djabeł wzruszył ramionami.
— Ostatecznie nic mi na nim nie zależy. Interes nasz przeżywa obecnie ostre przesilenie na tle ideowem i organizacyjnem. Przybył też djabłu czynnik konkurencyjny — kobieta wyzwolona, jako materjał tańszy i do posług piekielnych chętniejszy znacznie. To też piekło w niesłychanie szybkiem tempie niewieścieje; maluczko, a przyzwoitemu djabłu wstyd będzie być djabłem.
Rzekłszy to, westchnął, splunął, poczem zwrócił się do szlachcica:
— No, więc jeżeli pan tak już nalegasz, to proszę, ale prędko, bo jeszcze dziś przygotować mam dla Belzebuba mowę tronową na temat „Wszystkie kobiety do nieba!“
W oczach naszych porwał Kuleszę, i po drucie od elektryczności, później przez piorunochron pomknęli do piekła.
W hallu pozostał po nich ciężki opar siarkowodoru.
Mój przodek! Przodka mi pan spłoszyłeś! — rozpaczał January Kuleszak, dopadając kontaktorów. — Skąd ja teraz dla narzonej wezmę takiego antenata! O, dziadku mój najdroższy!
Przez szpary w okiennicach sączył się mętny ranek.
Już miałem pogarliwie się uśmiechnąć, gdy nagLe żal i gniew wściekły targnęły moją wątrobą.

Moje palto! — krzyknąłem w odwecie Kuleszakowi wprost w zrozpaczoną twarz.— Moje jedyne palto! Pański przodek poszedł do piekła w mojem okryciu!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Filochowski.